Puchar Konfederacji. Tahiti, czyli prawo do kopnięcia Iniesty

Wynaturzenia zmuszające do wspólnych gier i zabaw wirtuozów i patałachów zdarzają się już tylko w rywalizacji reprezentacji narodowych, odłamie futbolu coraz bardziej anachronicznym - pisze w felietonie dziennikarz ?Gazety Wyborczej? i Sport.pl Rafał Stec. W drugim meczu Pucharu Konfederacji Tahiti zmierzy się w czwartek z Hiszpanią. Relacja Z Czuba i Na Żywo na Sport.pl od 21.

Kazachstan uczestniczy w kwalifikacjach mistrzostw Europy, Japonia lata na mistrzostwa Ameryki Południowej, Australia jest aktualnym wicemistrzem Azji. Futbol robi sobie z geografii jaja, więc nadal się zdarza, że między prawdziwych wyczynowców, i to wyczynowców najznakomitszych, wepchną się dziwa o kształtach reprezentacji Tahiti (rozbita przedwczoraj przez Nigerię 6:1). Na rozgrywany właśnie Puchar Konfederacji - próbę generalną przed przyszłorocznym mundialem - awansowała ona dlatego, że wygrała najważniejszy turniej w strefie Oceanii, a wygrała go głównie dlatego, że na inny kontynent czmychnęli wspomniani Australijczycy zdegustowani koniecznością gęstego bombardowania golami kopaczy z pobliskich wysepek. Tych z Tonga wygrzmocili pewnego dnia 22:0, by kilkadziesiąt godzin później ustanowić rekord wszech czasów - 31:0 z Amerykańskim Samoa. To musiała być frajda jak koszykarska gierka z drużyną jamników.

Australijczycy zatem uciekli, a ich rywale z Tahiti chwycili okazję i zostali właśnie najpopularniejszymi piłkarzami specjalnej troski (gatunek znany też jako "piłkarze sympatyczni"). Kibice z całej planety nagle dowiedzieli się, że wszyscy poza Maramą Vahiruą członkowie reprezentacji to amatorzy, że jest wśród nich aż dziewięciu bezrobotnych, że szczęściarze z etatami musieli z powodu Pucharu Konfederacji wziąć urlopy, że niestraszna im fizyczna praca nieco cięższa, w każdym razie mniej przyjemna niż futbol - napastnik Samuel Hnanyine jako tragarz regularnie dźwiga wory z 50 kg mąki, obrońca Teheivarii Ludivion wykonuje prace konserwacyjne na wysokościach. Wiemy też, że reprezentacja Tahiti prosiła FIFA o wypożyczenie lekarza, bo własnego nie zatrudnia, a po wylądowaniu w Brazylii dwóch graczy zgłosiło kontuzję. No i trenowała przy płynącym z głośników wrzasku lokalnych kibiców, by przywyknąć do ganiania za piłką w hałasie.

Publika się dziwi, zanosi śmiechem albo wzrusza, cyrk jest przedni, co najmniej od obwożonej po świecie w XIX wieku kobiety z brodą nie było bardziej ponętnej atrakcji. A wniebowzięci bohaterowie Tahiti przeżywają najpiękniejsze chwile w życiu. Dotąd podróżowali na turnieje tylko do mieścin podparyskich, gdzie rywalizowali w pucharze dla zamorskich terytoriów francuskich - ostatnio ulegli tam drużynie z wysepek Mayotte (leżą obok Madagaskaru, nie należą do FIFA), bo na boisko wyszli zaraz po 42-godzinnym gnieceniu się w samolotach (od najbliższego większego kawałka stałego lądu, Australii, dzieli ich 5700 km). A teraz, jak mówią w uniesieniu, "dotkną trawy na Maracanie".

I zagrają z Hiszpanami, mistrzami wszystkiego. Zagrają wbrew powszechnym staraniom, by elita - elita niekoniecznie w sensie ekonomicznym - nie miała styczności z plebsem.

Kiedy mówimy o rozwarstwianiu się społeczeństw, myślimy o odwiecznych tendencjach do odgradzania bogatych od biednych, uprzywilejowanych od niedotykalnych, najlepszych od najgorszych. W sporcie to naturalne, mistrz nie znajdzie sensu w biciu się z amatorem, który trenuje po godzinach. Słabi przedzierają się przez eliminacje, zanim zasłużą na zaszczyt zmierzenia się z mocnymi. Piłka klubowa ewoluuje tak, by osiedlowy kopacz nie miał okazji kopnąć sobie w łydkę Messiego albo Iniestę - dawny system pucharowy, w którym każdy mógł wpaść na każdego, ustępuje systemowi wielostopniowych kwalifikacji, więc stało się niemal niemożliwe, by mistrzowie Andory (aktualni to FC Lusitanos) albo Wysp Owczych (B36 Torshavn) wymienili się po meczu koszulkami z supergwiazdami Barcelony. Chyba że zapłacą za sparing.

Wynaturzenia zmuszające do wspólnych gier i zabaw wirtuozów i patałachów zdarzają się już tylko w rywalizacji reprezentacji narodowych, odłamie futbolu coraz bardziej anachronicznym. Tutaj dwucyfrowe wyniki nikogo nie zdumiewają, wykpiwani piłkarze Tahiti w drodze na Puchar Konfederacji rozjechali 10:1 Samoa (dziewięć goli zostało w rodzinie Tehau, podzielili się nimi bliźniacy Lorenzo i Alvin, ich brat Jonathan oraz kuzyn Teaonui, niech się Brożki kryją). Nagrodę odbiorą w czwartek wieczorem. Bezprecedensową w całej historii dyscypliny - mistrzowie świata, kto nimi nie był, chyba jeszcze nigdy nie rozegrali meczu o taką stawkę z tak beznadziejnie lichym przeciwnikiem.?

Podyskutuj o felietonie na blogu Rafała Steca

Więcej o:
Copyright © Gazeta.pl sp. z o.o.