Po igrzyskach w Londynie: Najczarniejsze polskie lato

Właściwie to nie umiem sobie przypomnieć lata dla naszego sportu bardziej posępnego. Polski sport schodzi coraz głębiej w niszę, z konkurencji prestiżowych już niemal znika - pisze dziennikarz "Gazety Wyborczej" i Sport.pl Rafał Stec.

Wydelegowana do Londynu reprezentacja, rozdęta daleko poza granice kibicowskiej tolerancji na notoryczną klęskę, w rankingu medalowym przycupnęła na szarym końcu trzeciej dziesiątki. Staczał się nasz olimpijski sport konsekwentnie od połowy lat 90., na każdych kolejnych igrzyskach wyglądał cherlawiej, aż przyszedł popis londyński, podsumowany najniższą pozycją w klasyfikacji generalnej od 1948 roku. Mizerniej nasza ekipa wyglądała w tabeli tylko tuż po wojnie, gdy z oczywistych powodów wysłaliśmy skromną, ledwie 24-osobową grupę sportowców.

Nadal wzdychamy do przeszłości, która nie wróci, i dobrze, że nie wróci. Kiedy na mitycznych igrzyskach w Montrealu nasi ludzie tworzyli absolutnie niekwestionowaną światową potęgę, wspinając się na szóstą pozycję wśród medalistów, osobliwy kształt całej klasyfikacji przypominał, że system komunistyczny to potworne wynaturzenie - wewnątrz chory, na zewnątrz obwieszający się fasadą ze złotych, srebrnych i brązowych krążków. W czołowej dziesiątce tłoczyło się aż siedem krajów demoludów - na szczycie prężyły się Związek Radziecki i NRD, tuż za Polską były Bułgaria (w Londynie zdobyła jeden brąz i jedno srebro, to dopiero upadek!), Kuba, Rumunia oraz Węgry. Bogate państwa zachodnie nie miały wówczas żadnych szans.

W trakcie londyńskich igrzysk wielokrotnie słyszałem, że zbyt wielu naszym zapłaciliśmy za wycieczkę i kadrę trzeba bezzwłocznie odchudzić, by zredukować odsetek miejsc ostatnich i prawie ostatnich, a także porażek w pierwszych rundach, pierwszych wyścigach, pierwszych walkach. Postulat pewnie rozsądny, lecz jednemu gęstsze sito przed Londynem w żadnym razie by nie zapobiegło - nie uchroniłoby fanów przed oglądaniem niepowodzeń szczególnie przykrych, podpisanych przez sportowców popularnych, lubianych, faworyzowanych. Oni i tak pojechaliby poprzegrywać.

Nie zapobiegłoby wpadce Agnieszki Radwańskiej, która obiecywała walkę o medal, by przegrać inauguracyjny mecz. Ani klapie drużyny siatkarskiej, której medal zakładali przed turniejem nawet rywale, a ona nie przeskoczyła Australii. Ani tragedii Marcina Dołęgi, który miał udźwignąć wszystkich konkurentów razem wziętych i dopaść złota w olśniewającym stylu, a nie wyrwał sztangi nawet raz. Ani pierwszorundowej klęsce Sylwii Gruchały, która również odgrażała się, że pofechtuje na mistrzostwo olimpijskie. Ani pierwszorundowej przegranej Radosława Zawrotniaka, kolejnego szermierza mierzącego w najwyższe podium. Ani ostatniemu miejscu w półfinale kajakarza Piotra Siemioniowskiego - twierdził, że srebro przyjmie z rozczarowaniem, a zagapił się na starcie i nie dopłynął do decydującego wyścigu. Ani ostatniemu miejscu w finale Konrada Czerniaka, olimpijczyka też wskakującego do wody po medal. Nie chcę dołującej wyliczanki ciągnąć, wiadomo, co nas uwiera - gwiazdy przegrywały o włos, lecz na całego, w zniechęcającym stylu, w dodatku Radwańska nie wyglądała na strutą, sugerowała raczej, że olimpijskiego tenisa nie poważa.

W dziesięciu medalach nie widzę katastrofy, zresztą spodziewałem się dorobku jednocyfrowego. Zdaję sobie sprawę, że w skali świata ludnościowo nikniemy, że już niedługo wszędzie sport wyczynowy będzie objęty przemyślanym, kosztownym systemem, że w sławnym roku 1976 medalami podzieliło się o połowę mniej państw niż w Londynie. Bardziej przygnębia patrzenie, jak jedne dyscypliny umierają, w innych nasi dotykają dna, a takie, w których się specjalizujemy, nie istnieją.

Boksera po raz pierwszy po wojnie nie wysłaliśmy na igrzyska żadnego, na basen wypchnęliśmy najliczniejszą ekipę w historii, lecz 17 pływaków przywiozło ledwie cztery finały, nie pobiło żadnego rekordu Polski ani życiowego, szermierze wygrali pojedyncze walki, do podium nawet się nie zbliżyli. Generalnie przeważali wśród naszych atleci, którzy akurat na igrzyskach wypadali nie lepiej, lecz słabiej niż na pośledniejszych imprezach. Nędza.

Nadal nie doczekaliśmy się "swoich" dyscyplin. Szczególnie lubianych, w których nie bez powodów czujemy się szczególnie silni, zwyciężamy niemal rutynowo, sukcesy sprawiają nam szczególną frajdę. Aspirująca do miana sportu narodowego siatkówka padła na twarz, jej męskie wcielenie wycięło numer, który trudno powtórzyć. Triumfować w Lidze Światowej, by po miesiącu dać się zbić anonimowym w sporej mierze graczom z antypodów, wyprzedzić poranionym wojną domową w szatni Bułgarom, rozgnieść regularnie pokonywanym Rosjanom? To się nie zdarza.

Polski sport schodzi coraz głębiej w niszę, z konkurencji prestiżowych już niemal znika. Uderzające, że aż dwa medale, w tym najcenniejszy, zdobyliśmy w wyniszczającym organizmy podnoszeniu ciężarów - dyscyplinie zdominowanej przez niedemokratyczne reżimy (Chiny, Kazachstan, Korea Płn. i Iran zgarnęły aż 13 z 15 złotych krążków), ignorowanej w świecie szeroko pojętego Zachodu. Gdyby nie obrona mistrzostwa olimpijskiego przez Tomasza Majewskiego, w pchnięciu kulą niewidziana od ponad pół wieku, nie podziwialibyśmy w Londynie ani jednego naprawdę gwiazdorskiego popisu reprezentanta Polski.

Trwające lato miało być piękne i niezapomniane. Organizowaliśmy sportową imprezę bezprecedensowo prestiżową, przyjmowaliśmy u siebie cały kontynent, pootwieraliśmy lśniące, porównywalne z najnowocześniejszymi na świecie stadiony. Olimpijczycy też ćwiczyli w luksusie, otuleni finansami Klubu Londyn 2012. Kiedy jednak sprawy w swoje ręce lub nogi musieli wziąć sportowcy, nadciągnęły czarne chmury. Gęste kłęby czarnych chmur. Właściwie to nie umiem sobie przypomnieć lata dla naszego sportu bardziej posępnego.

Mistrzami ostatnich miejsc okazali się również piłkarze. Najpierw reprezentacja Franciszka Smudy położyła się na spodzie grupowej tabeli na Euro, choć los wyjątkowo jej sprzyjał, i przed turniejem, i w jego trakcie, gdy na decydujące starciu Czesi wyszli bez swojego rozgrywającego i lidera. Minęło kilka tygodni, a jeszcze nikczemniej zagrali ligowcy. Mistrzowski Śląsk Wrocław w dwumeczu ze szwedzkim Helsingborgiem wypracował bilans 1:6, wicemistrzowski Ruch Chorzów w dwumeczu z czeską Viktorią Pilzno 0:7. Znikąd pocieszenia, nasze najbogatsze kluby desperacko oszczędzają, ewentualnie z dnia na dzień - patrz Polonia Warszawa - są demontowane przez właścicieli, którzy do sportu nie dorośli.

Gdziekolwiek spojrzeć, smętna prowizorka i mentalna bylejakość, wszechogarniająca sportowa martwota spowija nawet stolicę. Chuchrowato wyglądamy i w grach drużynowych, i w indywidualnych dyscyplinach olimpijskich, i w renomowanych globalnych turniejach pozaolimpijskich, w których o istnieniu Polski przypomina jedna Agnieszka Radwańska. Dźwięczą mi w uszach słowa prof. Jana Miodka, który w udzielonym mi kilka lat temu wywiadzie rzucił złowrogo, że "nie jesteśmy narodem sportowców". Aż się chce zajechać do węgierskich bratanków i zapytać, jakim cudem ze swoimi marnymi dziesięcioma milionami ludzi trzymają się pierwszej dziesiątki świata - i w klasyfikacji medalowej igrzysk w Londynie, i w klasyfikacji medalowej wszech czasów.

Podyskutuj o felietonie na blogu Rafała Steca

Copyright © Agora SA