Bartman, którego zespół w niedzielę wygrał pierwszy mecz igrzysk z Włochami, do niedawna był przyjmującym, a teraz atakującym. Został wybrany na najlepszego gracza na tej pozycji finału Ligi Światowej, a na boisku często eksploduje radością lub złością. Budzi skrajne emocje, choć takich, którzy Bartmana nie lubią, nie jest wielu.
- Zaczynałem w wieku pięciu lat od karate - krótko chodziłem do takiego osiedlowego klubiku na Pradze-Południe. Jak miałem siedem lat, zacząłem trenować piłkę nożną w Polonii. Dlaczego akurat tam? Nie wiem, pewnie akurat był nabór. Ale nie podobało mi się, więc przerzuciłem się na koszykówkę - przez trzy lata ćwiczyłem ją w Polonii - opowiada Bartman o swoich początkach.
- Na pierwszy trening siatkarski poszedłem w wieku dziesięciu lat - to była sala przy ul. Hirszfelda na Ursynowie, gdzie zresztą później chodziłem do liceum im. Lajosa Kossutha. Pierwsze zajęcia prowadził trener Metra Wojciech Szczucki - tak mi się spodobało, że nie chciałem wychodzić.
Szczucki: - Pamiętam, jak Leon, tata Zbyszka, przyprowadził go na trening. Grupa, do której dołączył, trenowała już trzy miesiące, ale on od początku wyróżniał się chęciami i zaangażowaniem. Talent i smykałkę miał, od początku był takim kilerem, ale zawsze pojawiał się wątek wzrostu i tego, jak duży Zbyszek urośnie.
Wyciąganie Bartmana w górę to historia niemal fantastyczna, ale jednak prawdziwa. - Zimą wyjeżdżaliśmy z rodzicami do ciepłych krajów i pamiętam, że z każdej podróży wracałem wyższy o kilka centymetrów - wspominał w jednym z wywiadów zawodnik.
- Największy skok przyszedł po dwóch tygodniach spędzonych na Karaibach. Urosłem trzy centymetry, a w ciągu następnego miesiąca siedem. Skąd pomysł z tymi ciepłymi krajami? Mówi się, i słusznie, że latem rośniemy najwięcej. Wtedy mamy dostępne najbardziej wartościowe warzywa i owoce. Poza tym woda wyciąga. Mięśnie wtedy nie pracują, nie działa grawitacja i chrząstki się nie ubijają. Dlatego rodzice zapewniali mi takie warunki nie tylko latem, ale także w styczniu czy lutym.
Bartman rósł szybko, ale za szybko. Kości nie nadążały za organizmem, pojawiły się problemy z kolanami. Lekarze zalecali rok przerwy, ale specjalne lekarstwa oraz dieta z olbrzymią ilością nabiału sprawiły, że przerwa trwała tylko dwa miesiące.
Utarło się, że synonimem nazwiska Bartman jest przymiotnik "krnąbrny". - Zawsze stawialiśmy znak zapytania przy jego indywidualizmie - przyznaje Szczucki. - Mówiliśmy, że gdyby Zbyszek był tenisistą, to byłby najlepszy na świecie. W siatkówce musiał się porozumieć z kolegami. Nauczyć się być liderem i równocześnie grać dla drużyny.
Pierwszy trener olimpijczyka tłumaczy: - Zbyszek ma cechy przywódcy i charakter wojownika, które na co dzień nie dają komfortu pracy z nim, ale są niezbędne do tego, by osiągać sukces. Nigdy nie miał żadnych kompleksów, zawsze chciał wygrywać, a jak nie mógł, to kombinował, jak by tu przynajmniej ugryźć rywala w kostkę.
- Nie przesadzałbym jednak z tą jego krnąbrnością - dodaje Szczucki. - Zbyszek zawsze chciał wszystko wiedzieć, miał swoje zdanie, chciał być najlepszy. W młodzikach mówił, że będzie grał w lidze włoskiej, że będzie reprezentantem Polski. Wiedział, czego chce, i dążył do tego bez żadnych oporów.
- A że w naszym społeczeństwie to nie jest powszechne, to patrzono na niego jak na wariata. Niektórych to kłuło, odnosili się do tego z dezaprobatą, a Zbyszek nie zostawia rzeczy bez odpowiedzi, więc reagował. Dlatego sprawiał wrażenie, że jest krnąbrny.
W Metrze Bartman trenował przez pięć lat - po skończeniu wieku młodzika przeniósł się do Politechniki, z którą awansował do PlusLigi, a w młodzieżowych rozgrywkach reprezentował MOS Wola. I grał, z Michałem Kubiakiem w parze i z sukcesami w zawodach, w siatkówkę plażową.
- Siatkówka halowa z plażową może iść w parze, ale do pewnego momentu - jeśli chcesz osiągać prawdziwe sukcesy, to w końcu musisz wybrać - ocenia Szczucki. - Zbyszek miał spory dylemat, bo po sukcesach na piasku [złoto mistrzostw Europy i srebro mistrzostw świata w 2004 roku] miał propozycje wyjazdu do USA i tam trenowania siatkówki plażowej.
- Przełomem był złoty medal mistrzostw Europy kadetów w 2005 roku. Pamiętam rozmowę, w której Zbyszek stwierdził, że na poważnie będzie grał w hali - mówi Szczucki.
16 mln dla warszawskich kibiców
Debiut w ekstraklasie? - Pamiętam bardzo dobrze. Początek sezonu 2003/04, graliśmy ze Skrą. Przegrywaliśmy 0:2 w setach i 9:24 w trzecim. Wszedłem na zagrywkę i zaserwowałem asa na mojego obecnego reprezentacyjnego kolegę Krzyśka Ignaczaka - Bartman popisuje się niesamowitą pamięcią. Choć nie dodaje, że kolejny serw zepsuł, a zespół przegrał.
Z Warszawy wyjechał w wieku 17 lat. A potem co rok zmieniał kluby: Sosnowiec, Werona, Ankara, Częstochowa, Surgut, Taranto, Warszawa, Jastrzębie... Jako jeden z nielicznych Polaków zaliczył czołowe europejskie ligi. Od nowego sezonu będzie atakującym mistrza Polski Asseco Resovii.
Dwa lata temu wrócił do Politechniki, w której spotkał się m.in. z Kubiakiem. Warszawiacy zajęli wysokie, piąte miejsce w lidze. - To był chyba najlepszy sezon ze wszystkich w mojej karierze ze względów pozasportowych. Cieszyłem się, że po latach wojaży mogę być w domu. Zespół grał dobrze, mieliśmy fajną grupę, ale klub nie gwarantował lepszych warunków, silniejszej drużyny, więc odszedłem.
Niedługo potem w jednym z wywiadów Bartman powiedział przed jedną z kumulacji w totolotku, że gdyby wygrał 56 mln zł, to 16 mln zł przeznaczyłby na silny klub w Warszawie, dla wszystkich kibiców siatkówki ze stolicy.
Teraz Bartman ma w głowie co innego - jak zdobyć olimpijskie złoto dla reprezentacji. A to na pewno już sobie obiecał.