Londyn 2012. Kolarstwo. Vino zwycięski, Vino może odejść

W wizerunku Aleksandra Winokurowa jak w lustrze odbija się kolarstwo - z piętnem dopingu, skandali, ale też elektryzującej sportowej walki, w której jeden człowiek może przechytrzyć machinę peletonu.

W sobotę niemal wszystkie brytyjskie gazety prezentowały na czołówkach wielkie zdjęcia Marka Cavendisha, czyli króla sprinterów Tour de France (wygrał w sumie 23 etapy, w tym trzy w tym roku), genialnego kolarza specjalizującego się w wygrywaniu jednoetapowych wyścigów mocnymi finiszami na ostatniej prostej. "Cav, bring on the gold rush", czyli "Cav, rozpocznij naszą gorączkę złota" - pisał "Daily Mail".

"Dziś pierwsze złoto?" - zastanawiał się "Times" na wielkiej rozkładówce i rozbierał na czynniki pierwsze życiorys Cavendisha, człowieka nazywanego "Pociskiem" albo "Złym chłopcem z wyspy Man", ze względu na niewyparzony język i zadziorny charakter. Na części rozbierano też jego wart 22 tys. funtów rower, którego rama waży 9,52 kg.

Atmosfera była podniosła, wzdłuż trasy w Londynie ustawiły się tysiące ludzi. Jadąc na Wimbledon, w okolicach Putney Bridge widziałem na własne oczy fanów z flagami "Union Jack" niemal tratujących się na schodach w metrze, byle tylko zająć jak najlepsze miejsca.

Nic dziwnego, że Wielka Brytania oszalała. Kolarstwo to dziś okręt flagowy ich sportu - z Pekinu kolarze przywieźli worek medali. To także powód do dumy dla ludzi zarządzających wyczynowym sportem na Wyspach z rządowej agendy UK Sport, bo kolarstwo powstało tam praktycznie od zera, po prostu zostało mądrze wymyślone, zaplanowane. Po igrzyskach w Sydney ściągnięto świetnych trenerów z Australii, uruchomiono finansowanie ze środków National Lottery, niektórzy zawodnicy przesiadali się na rowery z łódek wioślarskich. Rozwój był stopniowy - najpierw sukcesy na torze - z niego wywodzi się zarówno Cavendish (choć jako dziecko zaczynał od BMX-ów), jak i Bradley Wiggins, triumfator Tour de France. Gwiazdą toru jest Chris Hoy, trzykrotny mistrz olimpijski z Pekinu. Powoli rowerowe imperium zaczynało się jednak rozpychać także na szosie - brytyjski team Sky, w którym jeżdżą Cavendish i Wiggins, to dziś najlepsza grupa w zawodowym peletonie. Ten pierwszy zarabia ponoć 2,4 mln euro rocznie.

W sobotę Brytyjczycy czuli się więc mocni. Wiggins - w Londynie będzie faworytem w jeździe indywidualnej na czas - razem z trzema kolegami miał rozprowadzić Cavendisha po złoty medal.

Plan się jednak nie powiódł. Po pierwsze, dużo łatwiej jest rozprowadzić sprintera na etapie Tour de France, bo kolarze mają kontakt radiowy. Na igrzyskach radio w uchu jest zabronione. W brytyjskim teamie zawiodła komunikacja i taktyka. Brytyjczycy popełnili błąd, lekceważąc dużą ucieczkę, w której był m.in. Kazach Aleksander Winokurow. Na mecie skarżyli się potem, że cały peleton jechał przeciwko nim i Cavendishowi, ale prawda jest taka, że dali się przechytrzyć.

38-letni Winokurow na mecie rozpłakał się jak małe dziecko, a odbierając medal, powiedział, że zdobył już wszystko i może kończyć karierę. "Wygrała stara szkoła wyścigowa" - komentowano wyniki wyścigu, który rozstrzygnęli uciekinierzy, ryzykanci, a wygrał go największy z nich. Cavendish zajął dopiero 29. miejsce. Srebro dla Kolumbijczyka Rigoberto Urana, brąz zdobył Norweg Alexander Kristoff.

Winokurow to kolarz, w którym jak w lustrze można zobaczyć dzisiejsze kolarstwo, umęczone dopingowymi aferami, skandalami, ale wciąż próbujące odbudować swoją reputację.

Kazach w 2007 r. został skazany na dwa lata za doping krwi, przy innej okazji zarzucano mu inne oszustwa, m.in. przekupienie rywali, by wygrać w 2010 r. wyścig Liege-Bastogne-Liege. W zeszłym roku podczas Tour de France omal nie doznał trwałego uszczerbku na zdrowiu. Podczas kraksy w drzazgi poszła jego kość udowa. Sam zapowiedział, że kończy karierę.

Ale Vino zawsze wracał, wrócił i teraz po skomplikowanej operacji. Ku zadowoleniu kibiców. Mimo że był uwikłany w liczne skandale, zawsze uwielbiali go, bo w wyścigach słynął z widowiskowych, często samotnych ucieczek. Potrafił wygrywać górskie etapy Tour de France, jadąc samotnie przez góry, potrafił finiszować, ale umiał też pomagać kolegom, choć to wychodziło mu akurat najgorzej. - To kolarz, który jeździ na instynkt, na nosa, a nie na słuchawkę w uchu czy taktyczny masterplan - mówią o nim rywale.

- Brałem kiedyś doping, ale mam to już dawno za sobą. Ludzie mnie skreślali, mówili, żebym kończył karierę, ale ja wiedziałem, że muszę jeszcze wszystkim coś udowodnić. Dziś pokazałem, że Vino, choć stary, wciąż jeszcze jest mocny - mówił na mecie szczęśliwy Kazach. - Teraz mogę odejść.

Więcej o:
Copyright © Gazeta.pl sp. z o.o.