O Radwańskiej, siatkarzach, Anastasim i sztuce wygrywania

Siatkarze czują się faworytami, otwarcie mówią o sobie jako faworytach, na boisku zachowują się jak faworyci, tłuką punkty z pewnością siebie faworytów. Historia w naszych grach drużynowych absolutnie unikatowa. Czy Radwańska weszła już na ten poziom, czy wciąż tkwi na poprzednim, na którym trudno udźwignąć ciężar sukcesu niespotykanego w polskim sporcie od dziesiątek lat?

W XXI wieku tylko jeden nasz sportowiec został bohaterem finału o randze i oglądalności wimbledońskiego - Jerzy Dudek zatańczył w stambulskiej bramce na miarę futbolowego Pucharu Europy. Kiedy koszykarz Marcin Gortat przegrywał decydujące starcia w NBA, to jednak aktorzył na dalekim planie. A Tomasz Adamek nie tyle stoczył z Witalijem Kliczką walkę - to zresztą wcale nie był finał, w zawodowym boksie pojedynki się umawia, więc teoretycznie już w pierwszym w życiu możesz bić się o pas mistrzowski - ile posłużył mu za ciut aktywniejszy od zwyczajnego worek treningowy.

Agnieszka Radwańska miała w sobotę szansę przysłonić wszystkich. Dudek współtworzył sukces grupowy, ona wywijała rakietą tylko dla siebie. I mogła odnieść zwycięstwo wyłącznie sensacyjne, skoro jako finałowa debiutantka ze zderzenia z pancerną, już dziś legendarną i ścigającą tenisowe bohaterki wszech czasów Sereną Williams nie miała prawa wyjść cało. Nie wyszła, ale przetrwała aż trzy sety, podniosła się po nokautującym pierwszym, faworytkę poddusiła i zmusiła do ostrego wysiłku. Ponieważ Andrzej Gołota po obiecującym starcie w latach 90. zaczął konsekwentnie przepoczwarzać się we własną karykaturę, a Robert Kubica połamał kości, to nasza tenisistka już staje się bezapelacyjnie najpowszechniej rozpoznawalną globalnie osobistością polskiego sportu.

Na sam szczyt jeszcze nie wzleciała i nadal nie wiemy, czy wzleci, ale wyjątkową wśród naszych czołowych współczesnych atletów czyni ją ów urzekający nie tylko koneserów styl, który wywołuje euforię nie tylko na centralnym korcie Wimbledonu. Adam Małysz podobnych uczuć wzbudzić nie mógł, bo każdy skok na nartach wygląda mniej więcej tak samo, Justyna Kowalczyk wygrywa po potwornym fizycznym znoju, Robert Korzeniowski też nie kołysał biodrami ładniej niż inni. W grach jest zupełnie inaczej, tutaj kwestię estetyczną się dostrzega i o niej zajadle dyskutuje, fani dzielą mecze oraz style na piękne i brzydkie - wystarczy przypomnieć sobie, jakie emocje rozpalała podczas Euro 2012 dyskusja o hiszpańskiej tiki-tace.

Radwańska kontrowersji nie prowokuje, jej pomysł na odbijanie piłki uwodzi wszystkich. W erze robocopopodobnych wyrzutni rakiet dalekiego zasięgu pozostaje orędowniczką, że pozwolę sobie zaczerpnąć ze słownika futbolowego, jogo bonito, przytłaczającej fizyczności rywalek przeciwstawia technikę, inteligencję, przebiegłość. Wyższa sztuka wygrywania. Gdyby Polka pokonała Williams, zostałaby najniższą i najlżejszą triumfatorką Wimbledonu od 1997 roku, w którym na londyńskich trawach panowała Martina Hingis. Najniższą z przyczyn wrodzonych, najlżejszą również wskutek strategicznej decyzji. "Proszę spojrzeć na inne tenisistki, jak zmieniają się fizycznie, jak rosną ich gabaryty. My Agnieszki w ciężarowca zmieniać nie zamierzamy" - to słowa jej ojca i trenera, które szczególnie mocno zapadły mi w pamięć. Wypowiedział je przed dwoma laty, po dotkliwej porażce w drugiej rundzie US Open z Chinką Li Peng, a ja usłyszałem w nich deklarację, że wyklucza parcie ku zwycięstwom za wszelką cenę, że chęć sportowego rozwoju nigdy nie pozbawi Radwańskiej kobiecego wdzięku.

Dlatego Polka biega dziś po korcie nie tylko dla indywidualnych zaszczytów, ale jeszcze reprezentuje kruchą błyskotliwość w starciu z gwałtowną siłą. Broni pięknej gry. To jeden z naczelnych wątków w nowoczesnym sporcie, zdominowanym przez sylwetki wyższe, szersze i cięższe niż kiedykolwiek wcześniej.

Nie będę udawał znawcy tenisa, nie umiem oszacować, ile dzieli Radwańską od szczytu i czy zdoła kiedykolwiek oprzeć się Serenie Williams, czy musi cierpliwie czekać, aż Amerykanka zejdzie z kortu. Pewne zasady są jednak uniwersalne, obowiązują w każdej dyscyplinie sportu - wiadomo np., że atletka aspirująca do pozycji numer jeden na świecie musi przywyknąć do presji bycia faworytką i polubić atmosferę wielkich gier, a jeśli ustępuje konkurentkom fizycznie, to musi jeszcze rozwijać się taktycznie, dopieszczać technikę, wzmacniać głowę.

Zobacz wideo

Siatkarze wkraczają na szczyt

Kiedy oglądałem inauguracyjny set wimbledońskiego finału, stanęli mi przed oczami polscy siatkarze z mistrzostw świata w 2006 roku. Też przylecieli na turniej jako uzdolnieni, uchodzący za drużynę przyszłości, która wielokrotnie podkradała się, jak Radwańska, do czołówki, ale medalu dużej imprezy nie wzięła. Też wcześniej zaczęli pracę z nowym trenerem - zmiana również była radykalna, jak rozstanie naszej tenisistki z ojcem, bo kadrę po raz pierwszy przejął obcokrajowiec. Też mknęli przez turniej w imponującym tempie. Też awansowali do finału po polskiej nieobecności w finałach odmierzanej dekadami. I w pierwszym secie pojedynku o złoto też pozwolili się rozstrzelać - po przeciwnej stronie siatki zamiast Sereny stali Brazylijczycy.

Zastanawialiśmy się, czy mundialowe srebro było pojedynczym wyskokiem, czy zwiastunem wtargnięcia do czołówki na stałe, a oni rozwijali się wolniuteńko. Z Raulem Lozano zdołali jeszcze tylko powygrywać bezprecedensowe awanse do półfinału Ligi Światowej, z Danielem Castellanim zdobyli mistrzostwo Europy akurat wtedy, gdy rozłożyły ich kontuzje i nikt nie żądał sukcesu. Presji bycia faworytem nie wytrzymywali, z takim obciążeniem ledwie odrywali się od parkietu i spadały na nich szokujące klęski (11. miejsce ME w 2007 r., 13. miejsce MŚ w 2010 r.). Aż do ich szatni wszedł Andrea Anastasi - trener z silnym genem zwycięzcy, złote medale prestiżowych imprez brał już jako zawodnik.

Włoch sprawił, że wygrywanie stało się dla Polaków codziennością. Dotąd wygrywali przygodnie, i to przygodne wygrywanie im szkodziło, im bardziej jechali wskoczyć na podium, tym bardziej do podium nie doskakiwali, wspomniane najboleśniejsze klęski ponosili zaraz po najwspanialszych sukcesach. Teraz bez medalu nie wracają znikąd. Liga Światowa, mistrzostwa Europy, Puchar Świata, znów Liga Światowa. Nasi czują się faworytami, otwarcie mówią o sobie jako faworytach, na boisku zachowują się jak faworyci, tłuką punkty z pewnością siebie faworytów. Historia w naszych grach drużynowych absolutnie unikatowa.

Radwańska przełamała barierę

Nie wiemy, czy Radwańska weszła już na ten poziom, czy wciąż tkwi na poprzednim, na którym trudno udźwignąć ciężar sukcesu niespotykanego w polskim sporcie od dziesiątek lat. Z analogiami nie wolno nam zresztą przesadzać - choć siatkówkę z tenisem sporo łączy (nawiasem pisząc, pasjonują się nim i Lozano, i Castellani, i Anastasi), to nie zrównamy psychologii jednostki z psychologią grupy o zmieniającym się składzie. Mamy powody podejrzewać jednak, że nasza tenisistka pewną barierę przełamała. W debiutanckim pojedynku o mistrzostwo Wimbledonu przytłoczyła ją nie zwalista postura rywalki, lecz skala wyzwania, z czasem nerwy opanowała, a przecież każdy następny wielkoszlemowy finał będzie w mniejszym stopniu onieśmielającym finałem, a w większym zwyczajnym zadaniem do wykonania - kolejnym meczem, który trzeba wygrać.

Jeśli nasze podejrzenia okażą się słuszne, przeżyjemy następne niesamowite weekendy - z dwoma polskimi finałami, jednym w arcyprestiżowym turnieju tenisowym i jednym w uwielbianym u nas sporcie zespołowym. Bo siatkarze wyhamują chyba nieprędko. Anastasi zdobył już cztery medale z reprezentacją Polski. Mityczny Hubert Wagner - pięć. Po igrzyskach w Londynie może być remis.

Podyskutuj o felietonie na blogu Rafała Steca

Zobacz wideo
Więcej o:
Copyright © Agora SA