Piotr Lisek zostawił w domu żonę i kilkumiesięczną córkę i ruszył, by zdobyć olimpijski medal

- Moja praca się skończy za kilka lat, wtedy będziemy myśleć co dalej, a teraz żona daje mi pełne pole manewru - mówi Piotr Lisek. Nasz znakomity tyczkarz zostawił w domu żonę i kilkumiesięczną córkę, by rozpocząć przygotowania do przyszłorocznych igrzysk olimpijskich w Tokio. Lisek zamierza bardzo dużo startować, nie opuści żadnych ważnych zawodów. To jego sposób na zbudowanie formy na medal.

W 2019 roku zdobył srebrno halowych mistrzostw Europy w Glasgow i brąz mistrzostw świata w Dausze (to już jego trzeci medal tej imprezy: wcześniej miał brąz z 2015 roku i srebro z roku 2017). Swój rekord Polski poprawiał dwa razy - z 6,00 m na 6,01 i 6,02. Teraz Lisek jest już w RPA, gdzie przygotowuje się do startów w sezonie olimpijskim. Latem w Tokio spróbuje zdobyć najcenniejszy medal w karierze - 27-latek na igrzyskach startował dotąd raz, zajmując czwarte miejsce w Rio de Janeiro w 2016 roku.

Zobacz wideo, w którym Piotr Lisek ocenia swój start na lekkoatletycznych mistrzostwach świata w Katarze:

Zobacz wideo

Łukasz Jachimiak: Na galę 100-lecia Polskiego Związku Lekkiej Atletyki do eleganckiego garnituru dobrałeś pstrokaty krawat z napisami "OMG!". Co chciałeś w ten sposób powiedzieć?

Piotr Lisek: Wybrałem taki krawat, bo nie lubię się wypowiadać na forum. Nikt nigdy mi nie powiedział, że kiedy będę dobrym sportowcem, to aż tak często będę się musiał wypowiadać. To jest, niestety, moja pięta achillesowa. Bardzo się stresuję przed wypowiedziami. Na rozdanie "Złotych Kolców" miałem obmyśloną wypowiedź: była merytoryczna, śmieszna, tym razem naprawdę chciałem wystąpić [ale Lisek nie wygrał plebiscytu, tylko zajął trzecie miejsce]. Ale może jeszcze kiedyś będziecie mieli okazję to usłyszeć. Strzeżcie się!

Po Joannie Fiodorow i Marcinie Lewandowskim, osobach przecież wygadanych, było widać, że to stresująca chwila.

- To całkiem inna bajka niż starty. Może dlatego, że każdy chce się w takiej chwili pokazać takim, jaki jest naprawdę, a nie na jakiego go kreują media.

Korzystasz z mediów społecznościowych, w nich kreujesz się sam.

- Tak, w social mediach możecie zobaczyć kim tak naprawdę jesteśmy. Ja w nich zawsze jestem sobą. Każdy post jest mój, sam sobie wszystko prowadzę. Uważam, że nikt by tego lepiej nie zrobił, ktoś by tylko mnie udawał. Chociaż gdybym mógł, to zupełnie bym się social mediami nie zajmował. Wolę las, wolę sporty wodne, ale czasy mamy takie, że o social media to wręcz przymus. Staram się znajdować we wszystkim złoty środek.

W social mediach nie jesteś nadaktywny, ale nie chronisz też wizerunków żony i córki.

- Jesteśmy rodziną, zgranym teamem, który nie miałbym prawa bytu, gdyby nie szedł w jednym kierunku. Pokazuję rodzinę, bo to dla mnie najważniejsze. A skoro mam coś pokazywać ludziom, to właśnie to, co znaczy dla mnie najwięcej. Sam wyszedłem z domu mając 16 lat. Moja mama nie pomyślała wtedy, że oddaje mnie do internatu, a ja już nigdy nie wrócę do domu rodzinnego. Wtedy wyjechałem z Dusznik, wsi w Wielkopolsce, do Poznania, do liceum, do szkoły rolniczej.

Znasz się na rolnictwie?

- Tak. Jak mam być szczery, cały okres rolny, świnki czy krówki są mi bardzo bliskie. Miasto nie jest miejscem, w którym czuję się super. Chciałbym kiedyś wrócić na wieś. Na szczęście dom mam poza granicami Szczecina. Lubię sobie założyć kalosze, pobiegać z psem po błocie. Moja wioska mnie ukształtowała, bardzo się z nią utożsamiam. A że losy doprowadziły mnie do Szczecina? Tego wymagał ode mnie sport. Miasto daje perspektywę ludziom biznesu, sportu, łatwiej w nim osiągnąć większą medialność. Ale mi to nie jest potrzebne do szczęścia. Kiedyś na wieś na pewno wrócę.

Będziesz miał duże pole i będziesz je uprawiał?

- Nawet nie. Trudno określić to słowami. Bardziej chodzi o odejście od świata z natłokiem informacji, ze sztucznym pompowaniem wszystkiego. Chociaż też nie mam co narzekać na miejskie życie, skoro 300 dni w roku jestem poza domem. Tak na dobrą sprawę to przez to do końca nie wiem czego chcę.

Po mistrzostwach świata w Dausze wyjechałeś z rodziną w jakieś fajne miejsce?

- Byliśmy w domu. I bardzo się z tego cieszę. Nie zamieniłbym tego czasu na żaden inny. Nie mam ochoty wyjeżdżać na wakacje, bo jeżdżę aż za dużo w sezonie. Pobyłem z rodziną, z sąsiadami, którzy są wspaniali. Bez nich nie dalibyśmy rady. Moja mama jest z Poznania, mama Oli jest z Łodzi, a sąsiedzi zawsze są obok i a to wyjdą z pieskiem, a to zaopiekują się moją rodziną, kiedy mnie nie ma. Taka pomoc z ich strony jest bardzo duża.

Fajnie, że Twoja córka ma dobre ciocie i dobrych wujków.

- Zdecydowanie tak. Ostatnio wyprawialiśmy chrzciny i 50 procent gości to byli znajomi. Tacy znajomi, których uważamy za rodzinę. Powiedziałem nawet wszystkim, że spotkaliśmy się jako jedna wielka rodzina.

Twoja żona nie chciała, żebyście jednak wyjechali? Kiedy Ciebie nie ma, ona przez cały czas siedzi w domu, więc może przydałyby się jej wakacje?

- Oli życie jest straszne pod tym względem, że ona jest ciągle w kajdanach. Bardzo się cieszę, że dobrze wie, na czym stoimy, na czym polega moja praca. Moja praca się skończy za kilka lat, wtedy będziemy myśleć co dalej, a teraz żona daje mi pełne pole manewru.

Sezon olimpijski zaplanowałeś sobie z dużą liczbą startów. Jesteś pewny, że to dobry pomysł?

- Jasne. Nie chcę umniejszać kolegom, ale nie rozumiem, kiedy ktoś mówi, że chce odpocząć, oszczędzać się przed główną imprezą, nie skacząc na hali. Przede wszystkim czasu po hali jest wystarczająco dużo, żeby złapać oddech i przygotować się do letnich startów. Poza tym ja dochodzę do formy startami. Ale najważniejsze według mnie jest to, że taka jest nasza praca, że musimy się pokazywać. Najlepiej wszędzie. Teraz jestem już na pierwszym zgrupowaniu, w RPA. Wracam 6 grudnia, a już od 8 grudnia będę trenował w Spale.

Więcej o:
Copyright © Agora SA