Polki są ostatnio niepokonane i biegną po medal. "Amerykanki się śmiały. Potem obraziły"

- Doktor super to wymyślił, zrobił prowadnicę z rurki, która szła od roweru do gumowego pasa. Zawodniczka pas miała na tułowiu i biegła za rowerem. Na 500 m poprawiła życiówkę o sześć sekund - trener Aleksander Matusiński ma wiele pomysłów, dzięki którym jego "Aniołki" przesuwają granicę bólu i zdobywają medale wielkich imprez. W niedzielę o godz. 20.15 polska sztafeta 4x400 m powalczy o medal mistrzostw świata w Dosze.
  • Berlin 2018 - złoto mistrzostw Europy
  • Glasgow 2019 - złoto halowych mistrzostw Europy
  • Jokohama 2019 - złoto IAAF World Relays, nieoficjalnych mistrzostw świata sztafet
  • MŚ Doha 2019 - ?

Polki ze sztafety 4x400 metrów są ostatnio niepokonane. W niedzielę pobiegną po medal mistrzostw świata w Dosze. Faworytkami nie są. Wciąż dużo większy potencjał mają Amerykanki, zazwyczaj szybciej od Polek biegają też Jamajki, a Brytyjki prezentują podobny poziom do nas. Ale "Aniołki Matusińskiego" na pewno znów pofruną najszybciej, jak potrafią. I znów będzie o nich głośno.

Dlaczego "Aniołki Matusińskiego" to "Aniołki Matusińskiego? Tak je nazwał były dziesięcioboista, a dziś działacz Polskiego Związku Lekkiej Atletyki i ekspert TVP Sebastian Chmara. - Gdy się wpisze w Google'u "Aniołki", to w propozycjach wyskakują "Matusińskiego". Ludziom się spodobało, mi nie przeszkadza - mówi trener Aleksander Matusiński. - Charakterne te moje aniołki. Ale w sumie jak się zastanowić, to nawet za bardzo nie mam powodów, żeby na nie krzyczeć - dodaje.

Już raz sypnęło medalami w Dosze, czy w niedzielę "Aniołki" dorzucą coś od siebie?

Zobacz wideo

Łączy ich sztafeta

Czasem jednak krzyczy. A nawet się na nie wścieka. Gdy popełniają błędy, które na igrzyskach (to ma być szczyt możliwości tej sztafety) mogą kosztować za dużo. W Jokohamie Justyna Święty-Ersetic, podwójna mistrzyni Europy z Berlina 2018, doprowadziła sztafetę do mety na pierwszym miejscu, ale jeszcze przed gratulacjami dostała od trenera burę. Wszystko przez to, że jeden taktyczny manewr wykonała niepoprawnie. Drobiazg? Tak. - Wiem, że zwycięzców niby się nie sądzi, ale jak widzę, że coś jest na pewno do poprawy, to muszę zareagować - tłumaczy jednak Matusiński.

Trener jest perfekcjonistą. Zawsze przygotowany, zawsze z kiloma planami i zdolnością do błyskawicznego decydowania, który plan warto realizować. Jego rola to indywidualne prowadzenie największej gwiazdy drużyny, czyli Justyny. I do tego koordynowanie całej grupy.

Małgorzata Hołub-Kowalik trenuje ze Zbigniewem Maksymiukiem, Iga Baumgart-Witan ze swoją mamą Iwoną Baumgart, która jednocześnie jest asystentką Matusińskiego, Patrycja Wyciszkiewicz biega z Marcinem Lewandowskim u jego brata, Tomasza Lewandowskiego, Annę Kiełbasińską prowadzi Michał Modelski. - Nie mam najmniejszych problemów z zarządzaniem grupą zawodniczek, mimo że lekkoatletyka coraz bardziej zaczyna przypominać tenis i w związku z tym dziewczyny ciągle ze swoimi małymi sztabami rozjeżdżają się po świecie, żeby startować. Nas łączy to, że każda z nich myśli podobnie. Są przekonane, że ich siłą i szansą jest sztafeta. Lubią się, nawzajem się cenią, widzą, że tworzą taką drużynę, która dużo zdziałała i może osiągnąć jeszcze więcej - tłumaczy trener.

Chłopak z Mysłowic goni Bańkę i Rojka

Matusiński kiedyś biegał. Po żużlowej bieżni w Mysłowicach. - Na tym zarośniętym stadionie biegał też Witold Bańka, jako nastolatek reprezentował nasz klub. Ja już wtedy byłem po karierze. Trwała krótko, bo nie biegałem tak dobrze, jakbym chciał. On był lepszy. Teraz z ministrem sportu lubimy powspominać stare czasy, jest sentyment, chociaż warunki były tragiczne: bez normalnej szatni, bez ciepłej wody - opowiada.

Na mysłowickim żużlu Matusiński prowadził swoich pierwszych zawodników, a wcześniej na tym stadionie oglądał w akcji Artura Rojka. Ale nie na koncercie. - Kiedy byłem studentem i robiłem praktyki, on był już młodym wuefistą. Tak jak ja skończył AWF w Katowicach. Widywaliśmy się na zawodach. Pamiętam, jak biegał za swoimi zawodnikami, jak krzyczał, nawoływał, niesamowicie się emocjonował. To mógł być człowiek sportu, przecież został nawet mistrzem Polski juniorów w pływaniu - mówi trener o liderze zespołu Myslovitz.

Szewińskie to nie są

Druga połowa maja. Nad zakopiańskim stadionem Centralnego Ośrodka Sportu leje deszcz, na telefony dostajemy pogodowe ostrzeżenie zalecające pozostanie w domu. Hołub-Kowalik, Baumgart-Witan i trzy nastolatki jeszcze bez znanych nazwisk biegają kolejne odcinki: 150, 250 i 350 metrów. Hołub-Kowalik idzie na maksa, po każdym sprincie z trudem łapie oddech. - Tamte dziewczyny są sto razy bardziej utalentowane od Gosi - mówi przy niej Matusiński. Mistrzyni Europy się nie obraża, a trener od razu dodaje: - Ale Gosia jest co najmniej sto razy bardziej waleczna od tamtych dziewczyn. Będziemy pracować, żeby młodzież miała podobne charaktery.

Charaktery "starej gwardii" (cudzysłów potrzebny, bo najstarszy z "Aniołków" - Baumgart-Witan - jest z rocznika 1989) rzeczywiście trzeba docenić. - Trzeba spojrzeć w historię tych zawodniczek. Żadna nie była jakoś szczególnie utalentowana, wszystkie przebijały się ze średniego biegania w wieku juniorskim. One od dawna wiedzą, jaka jest ich skala talentu i rozumieją, że odpuszczając sobie nic by nie osiągnęły. Nie są jak Irena Szewińska, a nawet nie są jak poprzednie pokolenie 400-metrówek, bo tamte dziewczyny były szybsze, miały lepsze predyspozycje - mówi trener.

Irena Szewińska w 1976 roku przebiegła 400 metrów w czasie 49,28 s. To rekord Polski wciąż nieosiągalny dla nikogo. Najszybsza z naszej ekipy, Święty-Ersetic, dopiero w ubiegłym roku zeszła poniżej 51 sekund, uzyskując czas 50,41 w finale ME w Berlinie.

- Najważniejsze, że dziewczyny od lat się wzajemnie nakręcają. I że się ciągle poprawiają - mówi Matusiński.

Dowody dostaliśmy już w trakcie MŚ w Dosze. Justyna była tu siódma, a Iga ósma w finale indywidualnego biegu na 400 metrów. Nigdy wcześniej żadna Polka nie zdołała awansować do takiego biegu. Oczywiście w czasach pani Ireny mistrzostw świata nie rozgrywano, ona by je wygrywała. Ale już przecież ustaliliśmy, że Szewińskich teraz nie mamy, więc nie porównujmy do legendy. Liczy się, że "Aniołki" przełamują kolejne bariery, że coraz częściej coraz dalej przesuwają granice.

Amerykanki się śmiały

Przełomem mentalnym dla Polek był brązowy medal mistrzostw świata w Londynie w 2017 roku. Tam po raz pierwszy na stadionie znalazły się na podium imprezy globalnej. Na konferencji po tamtym finale trener żartował, że skoro jego zawodniczki robią tak duże postępy [dwa lata wcześniej odpadły w eliminacjach], to następnym razem wygrają. - Amerykanki uznały, że to bardzo dobry żart, pośmiały się, było wesoło. Teraz w Jokohamie porażkę z nami uznały za pstryczek w nos. Bolesny. Dziewczyny do nich podeszły, chciały podziękować za walkę i pogratulować, a one się obraziły, obróciły na pięcie - opowiada trener.

W niedzielę w Dosze niemal na pewno wszystko wróci do normy i Amerykanki znów wygrają. Trudno, nie ma co się obrażać na rzeczywistość. - My mamy cztery-pięć dziewczyn na najwyższym, europejskim poziomie, a Amerykanki 20 zawodniczek z możliwościami podobnymi do Justyny. My w przygotowaniach musimy przede wszystkim uważać na zdrowie dziewczyn, oni mogą kombinować, tworzyć grupy i różnie je prowadzić. Możliwości naukowe też mają inne. Nie mogę mówić, że będziemy z nimi regularnie wygrywać - tłumaczy.

"Takie zakwaszenie zabiłoby zwykłego człowieka". Mega odlot

W plecaku Matusińskiego zawsze jest zakwaszarka. Zawodniczki po każdym treningu sprawdzają, jak na wysiłek reagują ich organizmy. - Zakwaszenie, które dziewczyny uzyskują na treningu, zabiłoby człowieka nieprzygotowanego do utylizacji kwasu mlekowego. Niejednokrotnie biegamy wytrzymałość i zakwaszenia są powyżej 20 milimoli, a ja jeszcze każę zrobić odcinek, żeby podbić zakwaszenie - opowiada Matusiński. - Maszynki pokazują maksymalną wartość 24 milimola, a Justyna jest w stanie osiągnąć więcej. Wtedy wyświetla nam się "high", to jest mega odlot - mówi trener. - Na bieżni to wygląda tak, że bliżej mety wszystkie zawodniczki zwalniają, ona też, ale ona mniej, dzięki czemu jest takie wrażenie, że przyspiesza - tłumaczy.

Czy takie wrażenie będziemy mieli i tym razem? Justyna pobiegnie w Dosze już po raz piąty. Zaczęła od finału sztafety mikst. Uciekała grupie siedmiu mężczyzn, a świat się dziwił, że taką mamy taktykę. I doceniał nasz pomysł oraz naszą walkę. - Jak trener powiedział, co wymyślił, to zrobiłam wielkie oczy. Jak to? Ja mam się ścigać z facetami? Ale trener wyjaśnił decyzję i miało to sens - mówiła wtedy Justyna.

Przed finałem Święty-Ersetic jest przekonana, że sens miał jej występ w sobotnim półfinale. Trener Matusiński bał się, że gdyby dał wolne i Justynie, Idze, czyli obu finalistkom biegu indywidualnego, to w eliminacjach sztafety mogłoby dojść do przykrej dla nas niespodzianki. Pozostałe z "Aniołków" też chciały, by choć jedna z liderek razem z nimi walczyła o finał. - Wbrew temu co się mówi, mam swoje granice i naprawdę jestem już zmęczona - mówiła Justyna. - Ale dziewczyny bardzo pomogły [na pierwszej zmianie biegła Anna Kiełbasińska, na drugiej Małgorzata Hołub-Kowalik, na trzeciej Patrycja Wyciszkiewicz], miałam komfortową sytuację. Może na finiszu niepotrzebnie odparłam atak Kanadyjki, ale czułam się dobrze, przyspieszyłam tylko nieznacznie, a może dzięki temu w finale dostaniemy lepszy tor - dodaje Święty-Ersetic. Każdy kto trochę zna Justynę, wie, że musiało chodzić nie tylko o tor, ale też - a nawet przede wszystkim - o zwykłą ambicję.

Rok temu Święty-Ersetic zachwyciła, gdy w półtorej rodziny została najpierw indywidualną mistrzynią Europy, a później biegnąc na ostatniej zmianie sztafety przyprowadziła ją do mety na pierwszym miejscu. - Wtedy mówiła mi, że już nigdy się nie zgodzi na taką dawkę biegania, a w maju w Jokohamie biegła eliminacje sztafety 4x400 m kobiet i za dwie godziny biegła w sztafecie mieszanej - mówi Matusiński. - Oczywiście Berlin był dużo trudniejszy, tam sięgnęła po wszystkie swoje rezerwy, w indywidualnym finale aż o 0,64 s pobiła rekord życiowy, po czymś takim niesamowicie trudno za półtorej godziny znów biec na maksa. Wtedy leżała i przez długi czas nie była w stanie ruszyć nogą. Ale namawiam ją na takie rzeczy, bo myślę, że jak już się raz coś takiego przeżyło, to później jest łatwiej. Wszystkim, bo wiedzą, że można - mówi Matusiński.

Zgubione pałeczka i duch drużyny. Trener chciał odejść

Dziewczyny przekonują się, że mogą coraz więcej i że coraz mocniej mogą na siebie nawzajem liczyć. Ale nie zawsze tak było. Jan Blecharz, wybitny psycholog kojarzony głównie ze współpracy z Adamem Małyszem, to jeden z najważniejszych ludzi trenera. - Profesor od czasu do czasu do nas przyjeżdża, rozmawia z zawodniczkami, robi im testy psychologiczne. Ze mną też rozmawia, bo chcę być w pełni przygotowany do roli trenera. On mi bardzo dużo pomógł po Pekinie - mówi szkoleniowiec.

Pekin 2015 to moment największej porażki drużyny, która teraz daje nam tak dużo radości. W eliminacjach mistrzostw świata Joanna Linkiewicz zgubiła pałeczkę, przez co sztafeta nie zakwalifikowała się do najważniejszego biegu i zawodniczki straciły stypendia. Po biegu Linkiewicz samotnie płakała i próbowała przepraszać. Koleżanki nie kryły, że mają pretensje.

- To był najtrudniejszy moment. Wtedy sobie postanowiłem, że nie będę dalej trenerem kadry, że zostanę tylko do igrzysk - wspomina Matusiński. - Dziewczyny dostały po kieszeni, miały też gorsze szkolenie, mniej dobrych zgrupowań. Ale zebraliśmy się, w czym bardzo nam pomógł profesor Blecharz. Poradziliśmy sobie na tyle, że na igrzyskach w Rio dziewczyny były na siódmym miejscu, a gdyby pobiegły wynik z eliminacji, to byłby medal. Przed Rio mieliśmy czwarte miejsce na mistrzostwach Europy w Amsterdamie. W PZLA nakłaniali mnie, żebym został, a że nie mieli jeszcze nikogo na moje miejsce, to musiałem zaplanować obozy na następny rok. W końcu uznałem, że skoro planuję rok 2017, to jeszcze spróbuję popracować. Dziewczynom przypomniałem, że o postawieniu na Asię Linkiewicz w tamtej sztafecie z nimi rozmawiałem, że przecież do tego momentu była akceptowana. Atmosfera się oczyściła i odmieniło się, poszło, zaczęliśmy osiągać największe sukcesy - wspomina trener.

Anglista, który pokochał biochemię

Matusiński został, dzięki czemu rozwija się i on, i rośnie sztafeta. - Od zawsze interesowałem się sportem. W szkole byłem w reprezentacji w różnych dyscyplinach. W końcu zacząłem trenować lekkoatletykę i odnosiłem sukcesy na terenie miasta. Ale później treningi nie przynosiły większych rezultatów, dodatkowo miałem presję w domu, żebym szedł w innym kierunku. Miałem być anglistą. Nawet zdawałem na studia na filologię angielską. Przechodziłem kolejne etapy, ale w ostatnim odpadłem, sito było gęste, przyjmowano tylko 15 kandydatów. Na szczęście równocześnie zakwalifikowałem się na studia na katowickim AWF-ie. I jestem szczęśliwy, że tam trafiłem. Poznałem wspaniałych ludzi, jeszcze bardziej się wciągnąłem w lekkoatletykę, bo miałem specjalizację trenerską z Ryszardem Skowronkiem, mistrzem Europy w wieloboju, miałem też specjalizację z profesorem Iskrą, który trenował Pawła Januszewskiego i wspaniale o tym opowiadał, były zajęcia z profesorem Sochą, który był trenerem Skowronka. Dzięki tym ludziom zafascynowałem się lekkoatletyką. Pracę magisterską pisałem z teorii sportu, moimi ulubionymi tematami były fizjologia wysiłku, biochemia i teoria treningu - opowiada Matusiński.

Przyjdzie czas na eksperymenty

Dzisiaj na wyposażeniu teoretyka i byłego praktyka Matusińskiego poza opisaną już zakwaszarką jest również osmocheck do badania nawodnienia i reflotron do badania kinazy, czyli enzymu, który jest wyrzucany do krwi w momencie zniszczenia komórek mięśniowych. - Każdy zawodnik ma inną spoczynkową kinazę. Pomaga nam ona określić stopień zmęczenia, zużycia komórek, błon fosfolipidowych i ryzyko odniesienia kontuzji. Gdy kinaza jest podwyższona, można się wycofać z treningu szybkości. Musimy takie rzeczy cały czas sprawdzać - tłumaczy trener.

Za rok pojedzie na swoje drugie igrzyska. Nieźle, jak na dopiero 40-letniego trenera. - Byłem trenerem kadry juniorek, młodzieżówek, sztafety i płotkarek, od 2012 roku pracuję z seniorkami. Z dziewczynami teraz biegającymi znamy się, odkąd miały 17-18 lat - mówi Matusiński.

Pomysłów na kolejne lata i na poprowadzenie karier kolejnych biegaczek trenerowi nie brakuje. Również dlatego, że otacza się ludźmi, którzy potrafią go zainspirować. Kimś takim jest Tomasz Mikulski. Lekarz pracujący m.in. z Adamem Kszczotem pomaga sztafecie Matusińskiego, dzieląc się obowiązkami z głównym lekarzem całej lekkoatletycznej kadry Polski, doktorem Jarosławem Krzywańskim. Ale Mikulski to ktoś więcej niż lekarz.

- Na najwyższym poziomie trzeba szukać rezerw, tysięcznych sekundy. Znany jest trening przełamywania bariery prędkości dzięki temu, że się biegnie z górki, z wiatrem, na wyciągarce albo na holu. Ale do tej pory takie rozwiązania wykorzystywano tylko przy treningu prędkości, a my spróbowaliśmy na dystansie, przy dużym zakwaszeniu i dużym zmęczeniu. Doktor super to wymyślił, zrobił prowadnicę z rurki, która szła od roweru do gumowego pasa. Zawodniczka pas miała na tułowiu i biegła za rowerem. Przez 500 metrów. Na tym dystansie poprawiła życiówkę o sześć sekund, a szczególnie jakość ostatnich 100 metrów była bardzo wysoka. Okazało się, że eksperyment się udaje, pewnie to rozwiniemy. Na świecie biegano tak tylko do 40 metrów - opowiada Matusiński.

- Gdybym miał więcej dziewczyn na najwyższym poziomie, szybciej wprowadzalibyśmy różne nowinki, mniej balibyśmy się ryzyka. Ale widzę, że tych dziewczyn przybywa. I obok medali to jest najlepszy dowód skuteczności naszej pracy.

Więcej o:
Copyright © Gazeta.pl sp. z o.o.