Mija 35 lat od bojkotu Los Angeles 1984. Igrzyska sobie poradziły, to polski sport wpadł w czarną dziurę

- Spowodujemy zawał polskiego sportu - ostrzegał szef związku piłki ręcznej, ale Polski Komitet Olimpijski zgodził się z partią: nie jedziemy na igrzyska do Los Angeles, bo są tam wrogie nastroje, gangi, smog i komercja. 35 lat temu Polska dołączyła do bojkotu, którego nie wolno było nazywać bojkotem

17 maja 1984 roku zarząd Polskiego Komitetu Olimpijskiego podjął decyzję o wycofaniu polskiej ekipy ze zbliżających się igrzysk olimpijskich w Los Angeles. Była to odpowiedź na bojkot igrzysk w Moskwie 1980 przez państwa zachodnie, które protestowały przeciwko agresji ZSRR na Afganistan. Decyzja w sprawie Los Angeles zapadła tak naprawdę na Kremlu. Przypominamy, jaki to miało wpływ na polski sport.

Włodzimierz Szaranowicz miał 17 maja 1984 roku dyżur w serwisie sportowym „Dziennika Telewizyjnego”. Za ten dyżur zapłacił odsunięciem od pracy na pół roku. Powiedział szefom, że nie odczyta depeszy Polskiej Agencji Prasowej o przyczynach wycofania polskich sportowców ze zbliżających się igrzysk w Los Angeles. Może tę wiadomość przekazać swoimi słowami, może depeszę przeredagować tak, żeby się potem nie wstydzić. Ale czytać w całości nie będzie. – Negocjowałem kilka razy. Ale szefowie kazali przeczytać w całości. A ja nie po to w Teleranku opowiadałem dzieciom o pięknie sportu, żeby zrobić coś takiego – mówi Sport.pl Szaranowicz.

Czedomir Szaranowicz, młodszy brat, już wtedy mieszkał w Los Angeles, pracował tam w szpitalu, opowiadał o pięknym świecie, a starszemu Szaranowiczowi kazali czytać gotowca o tym, że „trwają przygotowania różnych antypolskich ośrodków w Los Angeles do prowadzenia działalności dywersyjnej wobec ekipy polskiej”. Brzmiało to prawie jak kopia fragmentu depeszy radzieckiej agencji TASS z 8 maja o tym, że swoich sportowców z igrzysk 1984 wycofuje ZSRR. Do tego było tam napisane, że decyzja Polskiego Komitetu Olimpijskiego o dołączeniu do akcji rozpoczętej przez Związek Radziecki zapadła jednogłośnie. Ani słowa o tym, że przeciw był Janusz Gerard Pyciak-Peciak, mistrz olimpijski w pięcioboju i przyjaciel Szaranowicza z grupy studenckiej na AWF. Ani słowa, że Pyciaka-Peciaka poparła Irena Szewińska. I ani słowa, że to bojkot: bo bojkot to mogli zrobić igrzyskom w Moskwie 1980 imperialiści z Zachodu, depcząc ideę olimpijską. Sojusznicy Związku Radzieckiego nie robią bojkotów, a już na pewno nie kierują się odwetem za 1980 rok. Ale muszą wycofać ekipy z igrzysk, ponieważ kraj gospodarz nie przestrzega Karty Olimpijskiej. Nie jest w stanie zagwarantować bezpieczeństwa olimpijczyków, toleruje antyradzieckie ekscesy.

Szef radzieckiego komitetu olimpijskiego o Los Angeles: terroryści będą porywać ludzi i niszczyć psychikę

Kilka dni wcześniej na konferencji prasowej w Moskwie szef tamtejszego komitetu olimpijskiego Marat Gramow mówił nawet, że amerykańskie służby bezpieczeństwa pozwoliły przeniknąć do komitetu organizacyjnego terrorystom i ekstremistom, że ćwiczone są metody porywania sportowców z krajów radzieckich,  podawanie im leków, w tym psychotropowych, niszczących układ nerwowy. A prasa niemal całego bloku wschodniego od tygodni opisywała Los Angeles jako miasto mordu, smogu i kapitalistycznej zgnilizny. Mimo że wcześniej miasto igrzysk całkiem się wysłannikom ze Wschodu podobało, a radziecki członek MKOl poparł Los Angeles, gdy w 1978 wskazywano je jako gospodarza. Wskazywano, a nie wybierano, bo kontrkandydata nie było (walczył Teheran, ale nie przebrnął przez wszystkie wymogi formalne).

Igrzyska letnie kojarzyły się pod koniec lat 70. z samymi katastrofami: zamach palestyńskich terrorystów na izraelską ekipę w Monachium 1972, beznadziejna organizacja igrzysk w Montrealu 1976, po których mieszkańcy Quebecu spłacali długi jeszcze w XXI wieku. Wziąć ten ciężar na siebie mogli w pewnym momencie już tylko najwięksi: najpierw ZSRR prawo organizacji igrzysk 1980 przez Moskwę, potem USA IO 1984 dla Los Angeles. Ale niedługo potem zaczęły się zaostrzać ich wzajemne relacje – o tym za chwilę - i skończyło się olimpiadami pod znakiem bojkotów.

PKOl o Los Angeles: tak się kończy powierzanie igrzysk prywatnym osobom. Nigdy więcej!

- Amerykanie nie potrafią zapewnić bezpieczeństwa naszej drużynie – mówił prezes PKOl Marian Renke, uzasadniając 17 maja wniosek o niezgłaszanie olimpijskiej reprezentacji. A Januszowi Gerardowi Pyciakowi-Peciakowi, który był na tej naradzie nie tylko jako członek zarządu PKOl, ale też nadzieja medalowa na Los Angeles, wszystko się w środku gotowało. Bezpieczeństwo? Rok wcześniej były w Los Angeles mistrzostwa świata juniorów w pięcioboju nowoczesnym, próba generalna olimpijskich obiektów. Polacy wrócili ze srebrnym medalem, zachwyceni Ameryką, nawet zrobili wstępne rezerwacje miejsc w wiosce dla dorosłej kadry. A jeszcze w marcu 1984, dwa miesiące przed naradą w PKOl, „Sportowiec” opisywał rekordowo zabezpieczane igrzyska, podczas których będzie „półtora policjanta na jednego sportowca”. W maju Los Angeles już było piekłem na ziemi.

W specjalnym oświadczeniu, które wydrukował na pierwszej stronie „Przegląd Sportowy” z 18 maja, PKOl napisał, że tak się właśnie kończy powierzanie organizacji igrzysk prywatnym osobom i trzeba zrobić wszystko, żeby to się nie powtórzyło w przyszłości. Bo ci organizatorzy może i mają dobre chęci, ale zupełnie nie panują nad tym co się dzieje. W domyśle: dają się wykorzystywać administracji Ronalda Reagana do jej niecnych antyradzieckich celów. Los Angeles 1984 to były rzeczywiście igrzyska niemal prywatne, organizowane przez władze lokalne i biznesmena Petera Ueberrotha bez wsparcia z budżetu federalnego (mimo że Kalifornia to był matecznik Ronalda Reagana), z wieloma zgrzytami we współpracy z administracją federalną. Pierwsze igrzyska ery prawdziwego zarabiania na pięciu kółkach olimpijskich: z programem sponsorskim, wyciskaniem każdego dolara z handlu biletami, licencjami i prawami telewizyjnymi.

8 maja: sztafeta ze zniczem rusza w drogę, a Rosjanie mówią: niet

Towarzysze z krajów bloku wschodniego wyrażali wielkie zaniepokojenie taką komercjalizacją igrzysk, która przekroczyła już ich zdaniem wszelkie granice. Akurat pod tym względem nie byli wyjątkiem. Szef Międzynarodowego Komitetu Olimpijskiego Juan Antonio Samaranch (zresztą do 1980 ambasador Hiszpanii w Moskwie, wybrany na szefa MKOl z mocnym wsparciem bloku wschodniego) był tą nową rzeczywistością oczarowany, i z amerykańskich igrzysk zrobił wzór na przyszłość. Ale wielu działaczy MKOl miało wątpliwości, czy mcdonaldyzacja igrzysk to krok w dobrą stronę. A grecki komitet olimpijski nie chciał się początkowo zgodzić na odpalenie w Olimpii ognia dla sztafety ze zniczem, bo sztafeta też została sprywatyzowana: sponsorowała ją firma AT&T, sztafetę organizowała firma PR obsługująca AT&T, prawo do biegu ze zniczem można było sobie wykupić albo wygrać na loterii, wszyscy uczestnicy musieli mieć identyczne uniformy: stroje sponsorował Levis, a buty Converse.  

Ostatecznie Grecy dali się przekonać do użyczenia ognia z Olimpii (bardzo pomógł argument organizatorów z Los Angeles: i tak to zrobimy, tylko bez was, bo dostaliśmy ogień od kogoś, kto go w Olimpii rozpalił podczas prywatnego wyjazdu) i 8 maja uroczyście wystartowała sztafeta z Nowego Jorku przez całe Stany do Los Angeles. A Juan Antonio Samaranch i Peter Ueberroth po starcie sztafety pojechali na lotnisko La Guardia, bo mieli jeszcze tego dnia spotkanie w Waszyngtonie z Ronaldem Reaganem. Mieli rozmawiać z prezydentem również o tym, jak uspokoić radzieckie obawy o brak bezpieczeństwa, jak unikać takich wpadek jak żądanie nadgorliwego i niedoinformowane pracownika ambasady amerykańskiej w Moskwie, by delegacja olimpijska wypełniała wnioski wizowe, choć akredytacja olimpijska zastępuje wizę. Mieli się zastanowić, czy może jednak zgodzić się, jak żądali Rosjanie, by Aerofłot był traktowany na specjalnych prawach przy lotach do Los Angeles, by radzieccy sportowcy mieszkali na statku zacumowanym u wybrzeży, skoro tak ich przeraża wizja zatrzymania się w wiosce olimpijskiej. I tak dalej. Czekali na samolot do Waszyngtonu, gdy Samaranch dostał wiadomość ze swojego sekretariatu w Lozannie: Związek Radziecki mówi tym igrzyskom: niet, właśnie wpłynęła depesza TASS.

Polska Moskwa 80: dużo medali, ale mało złota i złe nastroje. Los Angeles miało być rewanżem

Od tej pory było już tylko kwestią czasu, kiedy do ZSRR dołączą jego europejscy sojusznicy. Zwłaszcza że kilka dni później swój udział w igrzyskach w Los Angeles potwierdziła Chińska Republika Ludowa, pierwszy raz w historii letnich igrzysk, bo dotąd była z olimpizmem skłócona: MKOl za Chiny uznawał Tajwan. To był sukces amerykańskich organizatorów i policzek dla ZSRR, trzeba było zewrzeć szyki. Polscy sportowcy, którzy przygotowywali się do startu w Los Angeles na zgrupowaniach, mając już olimpijskie nominacje i olimpijskie stroje, czuli po 8 maja, że to się musi skończyć źle. Że cztery lata po moskiewskich igrzyskach niedosytu – medali aż 32, ale tylko 3 złote, do tego w okrojonej stawce – tym razem olimpijska rywalizacja w ogóle ich ominie. Mimo że jeszcze w styczniu 1984 czytali w prasie sportowej, że zaczyna się rok Los Angeles, okazja do rewanżu za przeciętną dla Polski Moskwę 80.

„Sportowiec” wprawdzie przestrzegał kibiców przed zbytnim optymizmem, oceniając że jedyne dyscypliny, w których Polacy prezentują dobry poziom, to podnoszenie ciężarów, strzelectwo, piłka ręczna (piłkarze ręczni byli wtedy brązowymi medalistami MŚ) oraz żeglarstwo (cytaty za opracowaniem Marleny Gmur „Bojkot Igrzysk Olimpijskich w Moskwie i Los Angeles w świetle tygodnika „Sportowiec") i nawet lekkoatletyka nie była przez tygodnik uważana za mocną stronę Polaków, a piłkarzom nożnym mocno się oberwało za to, że w ogóle nie zdołali się do igrzysk zakwalifikować. Ale szans medalowych trochę by się jednak uzbierało. Zdzisław Hoffman był aktualnym mistrzem świata w trójskoku, Marian Woronin tego lata przebiegnie na 100 metrów w pamiętne 9,99, skorygowane potem na równe 10 sekund, co do dziś jest rekordem Polski, a rekordem Europy zostanie przez cztery lata. W świetnej formie był Bogusław Mamiński, specjalista od 3000 m z przeszkodami, duże szanse mieli kajakarze z czwórki, siatkarzy znów trenował Hubert Wagner, a rok przed igrzyskami ta drużyna miała srebro mistrzostw Europy. Byli pięcioboiści i wielu innych sportowców z nadziejami na przełom w karierze.

Zły Reagan nakłada sankcje na Polskę, ale "rząd się sam wyżywi"

Zamiast ścigać się w Los Angeles z królem tych igrzysk Carlem Lewisem, Woronin został ostatecznie poproszony o to, żeby jako kapitan reprezentacji lekkoatletycznej przekazał całej ekipie decyzję: nie jedziemy. Lekkoatleci, i nie tylko oni, zastanawiali się, czy nie zbuntować się i nie pojechać do Los Angeles by startować pod flagą olimpijską, tak jak cztery lata wcześniej w Moskwie zrobili sportowcy m.in. z Wielkiej Brytanii i Francji. Ale w przeciwieństwie do kolegów z Zachodu, dla wielu sportowców ze Wschodu taki gest mógłby oznaczać poważne kłopoty po powrocie.  

Moskwa jakoś przełknęła to, że z bojkotu wyłamała się Rumunia. Nie było wielkim zaskoczeniem, że znów swojej drogi poszukała Jugosławia. Ale Polska była dla bloku zbyt ważna, żeby jej pozwolić zrobić po swojemu. To tutaj najwięcej się działo podczas czterech lat między Moskwą 1980 a Los Angeles 1984. Karnawał Solidarności, potem stan wojenny, na który wybrany w roku igrzysk w Moskwie Ronald Reagan odpowiedział nałożeniem sankcji na Polskę, a rzecznik rządu Jerzy Urban odpowiedział mu, że „rząd się sam wyżywi”, i ucierpi jedynie społeczeństwo (a gdy potem Amerykanie będą wspierać Solidarność wysyłaniem paczek do rodzin działaczy, Urban odpowie pomysłem zbiórki śpiworów dla bezdomnych w Nowym Jorku; to się zdarzyło już po Los Angeles 84, ale świetnie się wpisuje w tamte załgane wizje miasta igrzysk).

Wprawdzie w zbojkotowanej przez Zachód Moskwie 1980 politycy i działacze radzieccy powtarzali: my się do bojkotu nigdy nie uciekniemy, idea olimpijska jest święta i nie można do niej mieszać polityki, ale im bliżej igrzysk tym poręczniejszy stawał się argument, że ewentualna nieobecność nie będzie wymierzona w dobry olimpizm, tylko w złego Reagana, nie w MKOl ani komitet organizacyjny, nie w Amerykanów nawet, tylko w ich prezydenta. I przede wszystkim będzie protestem w obronie ducha olimpizmu, a przeciw niebezpieczeństwom czyhającym na miejscu. Zresztą, jeśli nawet Reagan był celem zamachu, to kto w USA może czuć się bezpiecznie?

Samaranch pyta: jak możecie w mieście igrzysk sprzedawać naklejki "Zabić Ruska!"?

W marcu 1983 Reagan miał swoją słynną mowę o radzieckim "imperium zła", a sierpień 1983 przyniósł kolejny kryzys. Być może decydujący o takim, a nie innym biegu olimpijskich wydarzeń: radziecka obrona przeciwlotnicza zestrzeliła nad Sachalinem południowokoreański samolot pasażerski, a wśród 269 ofiar było 61 amerykanów. Reagan zarzucił ZSRR barbarzyństwo, a legislatura stanowa Kalifornii uchwaliła rezolucję wzywającą do niedopuszczenia sportowców radzieckich do igrzysk. Wtedy też zaczął swoją działalność ruch Ban the Soviets, ze swoimi antyradzieckimi plakatami, wlepkami, często infantylnymi hasłami. Ruch niby marginalny, ale w radzieckiej propagandzie urósł do rangi potężnego gracza, działającego za cichym przyzwoleniem, a może i z inspiracji amerykańskich służb. Nawet Juan Antonio Samaranch pytał organizatorów z Los Angeles: jak można w mieście igrzysk sprzedawać naklejki „Zabij Ruska?”. A organizatorzy odpowiadali: a jak mamy tego zabronić? Albo jak zabronić naklejek na zderzaki, nawet jeśli mają głupie hasła?

Do tego trwał spór o wprowadzenie wojsk USA na Grenadę, o rozmieszczanie u zachodnioeuropejskich sojuszników rakiet Pershing II, o rokowania z Genewy. A Reagan mówił z przekąsem: „Nie mogę się dogadać z tymi sowieckimi przywódcami, bo cały czas mi umierają”. W lutym 1984 zmarł po ledwie 13 miesiącach rządów Jurij Andropow, jego miejsce zajął Konstantin Czernienko, a zza jego pleców rządził Andriej Gromyko, wieloletni ambasador w Waszyngtonie. To Gromyko najadł się wstydu, gdy przegapił groźbę bojkotu igrzysk w Moskwie. I tej zniewagi Amerykanom nie darował.

"Sportowiec" krytykuje decyzję o bojkocie. Za karę: cały numer na przemiał i dymisja naczelnego

Samaranch do końca wierzył w swoje umiejętności dobijania targów, rzucał na spotkaniach z towarzyszami radzieckimi, dla wybadania nastroju: przecież słowo bojkot w Zwiazku Radzieckim nie istnieje, prawda?

Nie istniało, ale znalazły się inne słowa. Starcie o udział bloku wschodniego Samaranch i Ueberroth przegrali. Ale wygrali walkę o resztę świata. Nie przyjechał do Los Angeles ZSRR i jego 15 sojuszników, w tym 13 z Europy. Ale było rekordowe 140 państw, była nadwyżka w budżecie igrzysk i Los Angeles 1984 stało się raczej nowym początkiem, a nie końcem olimpijskiego świata.

To raczej po wschodniej stronie, tej która chciała się poczuć zwycięzcą, zaczęły się spory i rozłamy. Witold Duński, wieloletni redaktor naczelny „Sportowca” i członek partii, napisał po decyzji PKOl felieton „Wielki piątek”, w którym skrytykował niewysyłanie ekipy do Los Angeles. Tak jak cztery lata wcześniej przy okazji Moskwy, bronił świętości igrzysk. Artykuł razem z niemal całym nakładem „Sportowca” został zatrzymany przez władze, ocalało tylko kilkanaście egzemplarzy, a Duński został wyrzucony ze stanowiska. I oczywiście skreślony z ekipy wyjazdowej do Los Angeles, ale ona po wycofaniu polskich sportowców i tak została okrojona do garstki wysłanników, tych najbardziej zaufanych. Poleciał opisywać igrzyska m.in. Zygmunt Broniarek.

Włodzimierz Szaranowicz o tym, że na te igrzyska nie pojedzie jako sprawozdawca, wiedział już wcześniej. Jeszcze gdy w lutym podczas igrzysk zimowych w Sarajewie komentatorzy telewizyjni wypełniali olimpijskie zgłoszenia, był w ekipie na Los Angeles. Potem został skreślony: miał po Sarajewie na pieńku z szefami, miał brata na emigracji, więc był politycznie niepewny. Z tego powodu ominęły go już zimowe igrzyska Lake Placid 1980.

"Morderstwo na całym pokoleniu sportowców". - Powiedziałem sobie: mam już dość tego kraju!

17 maja depeszę o tym, że Polska nie wyśle sportowców do Los Angeles, przeczytał w "Dzienniku TV" kto inny. Szaranowicz został odsunięty na pół roku. A w mieszkaniu jego przyjaciela Janusza Gerarda Pyciaka-Peciaka tego wieczoru rozdzwoniły się telefony z Detroit, Chicago, Nowego Jorku. Znajomi widzieli jak swój sprzeciw wobec bojkotu Pyciak-Peciak wygłasza do kamer amerykańskich telewizji, które stanęły pod siedzibą Polskiego Komitetu Olimpijskiego na Frascati. – Dzwonili zapytać, czy mnie już zamknęli – mówi Sport.pl Pyciak-Peciak. Nie zamknęli go, nawet go po pewnym czasie awansowali z członka zarządu PKOl na wiceprezesa, żeby udobruchać Polonię z Ameryki i Australii, która w dużej części finansowała działalność komitetu olimpijskiego. PKOl był w sprawie bojkotu tylko wykonawcą woli władz i partii. Gdyby to zależało od komitetu, sportowcy i działacze by polecieli.

Wschodni sport za tę satysfakcję z rewanżu za Moskwę 1980 zapłacił bardzo drogo. Jedna z radzieckich sportsmenek powiedziała, że bojkot był morderstwem na całym pokoleniu młodych ludzi uprawiających sport. Wielu już nigdy nie odzyskało zaufania do swoich sportowych władz. Dostali w Moskwie obietnicę: nigdy więcej bojkotów, ale ta obietnica nie została dotrzymana. Mało tego, na horyzoncie był jeszcze Seul 1988, igrzyska blisko jednego z najgorętszego frontu zimnej wojny. Jak to pokolenie mogło wierzyć po Moskwie i Los Angeles, że w Seulu nie będzie bojkotu? Że jeszcze kiedykolwiek wystąpią na igrzyskach, jeśli niczego w życiu nie zmienią?

Dlatego wielu wybrało wyjazd z kraju, tak jak Pyciak-Peciak, jak Bogdan Wenta, jak Władysław Kozakiewicz. Emigrowali trenerzy, fizjoterapeuci, naukowcy związani ze sportem, bo gdy został zaburzony cały cykl olimpijski, to już nie było w ich pracy nic pewnego. Państwo straszyło przy okazji Los Angeles, że sportowcy będą tam przez gospodarzy namawiani do ucieczek, a samo tym bojkotem popchnęło ich do wyjazdów. - Miałem już wtedy dość, powiedziałem: wyjeżdżam, kur… z tego kraju – wspomina Pyciak-Peciak. Wyjeżdżam z ludowej ojczyzny, która nie potrafiła sportowcom obiecać, że ich praca będzie miała sens, i która wysyłała ich w zagraniczne delegacje z takimi dietami, że gdyby nie handlowali na boku, to czasem brakowałoby nawet na płatną toaletę. To zniechęcenie narastało od początku lat 80, ale niedoszłe polskie Los Angeles 1984 było katalizatorem wielu decyzji o emigracji. I zostawiło wyrwę, którą trzeba było później zasypywać latami.

Copyright © Gazeta.pl sp. z o.o.