Ohydne igrzyska, do których zmuszono Polaków. Ale Supron przeżył najprzyjemniejszy moment życia. Spotkanie z Janem Pawłem II

- Walczyłem z NRD-owcem, którego miesiąc wcześniej wytrzepałem 12:0. Nagle się z niego taki brojler zrobił, że ruszyć go było ciężko - mówi Andrzej Supron. - Półtora miesiąca przed igrzyskami wygraliśmy turniej w Jugosławii, pokonując gospodarzy. Oni później zostali mistrzami olimpijskimi, a my zdobyliśmy brąz w zawodach Przyjaźń 84. W trakcie przygotowań do nich zawodnicy płakali, a na miejscu z NRD-owcami i Rosjanami graliśmy w siedmiu na dziewięciu, bo oni mieli po swojej stronie dwójkę sędziowską - opowiada Zygfryd Kuchta. Trzydzieści pięć lat temu polskich sportowców zmuszono do pożegnania się z marzeniami. I udawania, że półprodukt to towar luksusowy.

17 maja 1984 roku zarząd Polskiego Komitetu Olimpijskiego podjął decyzję o wycofaniu polskiej ekipy ze zbliżających się igrzysk olimpijskich w Los Angeles. Była to odpowiedź na bojkot igrzysk w Moskwie 1980 przez państwa zachodnie, które protestowały przeciwko agresji ZSRR na Afganistan. Decyzja w sprawie Los Angeles zapadła tak naprawdę na Kremlu. Przypominamy, jaki to miało wpływ na polski sport.

W 1980 roku Amerykanie zbojkotowali igrzyska organizowane przez Moskwę, w ten sposób symbolicznie sprzeciwiając się inwazji radzieckich wojsk na Afganistan. Już wtedy spodziewano się, że cztery lata później ZSRR odpowie. Do Los Angeles Związek Radziecki nie tylko nie wysłał swoich sportowców, ale też sprawił, że nie zrobiło tego jeszcze kilkanaście innych reprezentacji. Z bloku wschodniego w Stanach rywalizowały tylko ekipy Rumunii i niezależnej od Moskwy Jugosławii.

W Polsce, Bułgarii, Czechosłowacji, na Węgrzech, w NRD, na Kubie, w Korei Północnej, w Mongolii i oczywiście w Związku Radzieckim twierdzono, że Los Angeles to najgorsze, najmniej pokojowe i najbrudniejsze miejsce na ziemi. Ogłaszano, że to Amerykanie nie dali sportowcom ze wschodu zaprezentować ich umiejętności (chorobliwa niechęć do komunistów miała popychać gospodarzy igrzysk do szykowania przeróżnych prowokacji), więc ci u siebie pokażą, co potrafią. Wymienione kraje zorganizowały wspólnie alternatywne igrzyska. Nazwano je zawodami Przyjaźń 84. Z mottem "Sport, przyjaźń, pokój" i jednocześnie z tekturowymi czółkami jeżdżącymi po moskiewskich Łużnikach na ceremonii otwarcia.

"Dziabnęli mnie". Musieli, bo ścigali się z USA

Jakie to były "igrzyska"? - Ohydne - bez wahania odpowiada Władysław Kozakiewicz. Wybitny tyczkarz w 1980 roku w Moskwie zdobył olimpijskie złoto, bijąc rekord świata. Cztery lata później w tej samej Moskwie wystartował, bo musiał, ale po zaliczeniu pierwszej wysokości spakował tyczki i wyszedł ze stadionu, nie mając ochoty dalej uczestniczyć w farsie. - Wszyscy wiedzieli, że nikt nie będzie się zajmował kontrolami dopingowymi. Tyczkę wygrał Konstantin Wołkow, skacząc 5,80 m. Powiem tak: wcześniej w sezonie za dużo nie startował, ale widziałem choćby na treningach, że skacze dużo wyżej niż zwykle - opowiada Kozakiewicz. - Generalnie te zawody były ohydne. Rosjanie próbowali wygrać wszystko za wszelką cenę. Zdarzało się, że nawet radziecka publiczność gwizdała na swoich, widząc, jak w biegu blokują rywali, zabiegając im drogę, zmieniając nagle tor - dodaje.

- Moje słowa ktoś może uznać za niewiarygodne, ale zwyczajnie załatwili mnie w finale z Michaiłem Mamiaszwilim. Niestety, nie da się wygrać jak sędziowie punktów nie dają. Co zrobiłem rzut, to było stwierdzenie, że za matę, mimo że akcja była na macie. Dziabnęli mnie. Jednym punktem, jak cztery lata wcześniej w olimpijskim finale w Moskwie - wspomina Supron. - A o dopingu też mogę coś powiedzieć, bo na własnej skórze się przekonałem, jak pozmieniał niektórych zawodników. Proszę sobie wyobrazić, że walczyłem z NRD-owcem, którego miesiąc wcześniej na zawodach w Polsce wytrzepałem jak burą sukę 12:0. A nagle się z niego taki brojler zrobił, że ruszyć go było ciężko. Trzeba było się niesamowicie namęczyć, żeby go wykończyć. Skoro kontroli nie było, to rywale jechali po całości. Zwłaszcza NRD-owcy i Rosjanie - opowiada Supron.

- To, co robili cztery lata wcześniej na igrzyskach w Moskwie, to był mały pikuś przy ich zachowaniu na Przyjaźni 84 - Kozakiewicz podsumowuje zachowanie głównych inicjatorów imprezy i gospodarzy największej liczby wydarzeń, czyli Rosjan.

Z 48 rekordów świata ustanowionych w ramach Przyjaźni 84, do sportowców radzieckich należały 22. Wygrali ponad połowę wszystkich konkurencji (126 z 242), zdobyli aż 282 medale. Amerykanie na igrzyskach w Los Angeles wygrali 83 z 226 konkurencji i wywalczyli 174 medale. "To Przyjaźń 84 była najważniejszym wydarzeniem olimpijskiego czterolecia" - triumfalnie obwieszczał później "Sowiecki Sport".

Prawda była taka, że zawody dla krajów socjalistycznych ciągnęły się przez lato 1984 roku z przerwą na jego najważniejszy moment, czyli na igrzyska w Los Angeles, bo tylko pod takim warunkiem na Przyjaźń 84 zgodził się Międzynarodowy Komitet Olimpijski. Prawda jest też taka, że nieobecnych w Ameryce bardzo bolało śledzenie tego, co się działo na prawdziwych igrzyskach.

Strongman, a nie olimpijczyk

- Bardzo zazdrościliśmy Rumunom. Kolegowałem się trochę z Nicu Vladem, który wygrał w Los Angeles. Rumuni zdobyli tam dużo medali [osiem, w tym dwa złote w ciężarach, a we wszystkich sportach aż 53, z czego 20 złotych, co dało im drugie miejsce w klasyfikacji medalowej]. A my musieliśmy się zadowolić czymś, co wyglądało jak znane już nam z przeszłości zawody armii zaprzyjaźnionych. Ranga żadna, a obsada mistrzowska, bo przecież wszyscy najlepsi sztangiści na świecie startowali wtedy w Sofii, a nie na igrzyskach - wspomina Robert Skolimowski.

Brązowy medalista Przyjaźni 84 w kategorii superciężkiej ma rację. Sztangiści z Bułgarii i Związku Radzieckiego dali popis siły. Wygrali po pięć z 10 kategorii wagowych i ustanowili aż 30 rekordów świata. Różnicę poziomu można zobrazować wynikami kategorii Skolimowskiego. Zwycięzca z Sofii, Anatolij Pisarenko, w dwuboju podniósł 465 kg, a mistrz olimpijski z Los Angeles, Dean Lukin - 412,5 kg. - Mój wynik, czyli 415 kg, dałby mi złoto igrzysk, gdybym został na nie wysłany. Wkurzało mnie to. W nagrodę dostałem możliwość wyjazdu do Kanady na zawody strongmanów. Razem z Tadeuszem Rutkowskim pojechaliśmy w miejsce na co dzień nam niedostępne i startowaliśmy w zawodach trochę przypominających te, w jakich kilkanaście lat później brał udział Mariusz Pudzianowski - opowiada ojciec nieżyjącej już mistrzyni olimpijskiej w rzucie młotem, Kamili Skolimowskiej.

Jan Paweł II na pokrzepienie

Lepszą nagrodę pocieszenia dostał Supron. - Z bojkotem wiąże się jeden z najprzyjemniejszych momentów w moim życiu. Lecąc na przedolimpijskie zgrupowanie do Włoch w samolocie poznaliśmy jakiegoś księdza czy biskupa, już dokładnie nie pamiętam. On powiedział, że postara się nam zorganizować audiencję u ojca świętego. Nikt z nas nie zwrócił na to uwagi, ale ten duchowny zapamiętał, że jesteśmy w ośrodku olimpijskim pod Rzymem i po trzech dniach dostaliśmy od niego telefon, że papież zaprasza - opowiada były zapaśnik.

- Kiedy wręczałem naszemu papieżowi proporczyk, to uznałem, że się przedstawię. Mówię "Ojcze święty, nazywam się Andrzej Supron", a on tak rękę podniósł, uśmiechnął się i mówi "Znam". Nogi mi się wtedy ugięły, pomyślałem "Jezus Maria, jak to możliwe?! Taki człowiek zna takiego robaczka jak ja?" Później się okazało, że ojciec święty był niesamowitym kibicem sportowym, znał wyniki, a już na pewno wyniki Polaków - dodaje Supron.

- Audiencję mieliśmy w czasie kiedy ważyły się nasze losy. Wtedy codziennie zaglądaliśmy do gazet, szukając informacji czy będziemy bojkotować igrzyska. One nam uciekły w ostatniej chwili. Już nawet w Zakopanem złożyliśmy olimpijskie ślubowanie, mieliśmy sprzęt, byliśmy gotowi, ale ostatecznie nie dano nam startować. A jeszcze kiedy była dyskusja czy my, sportowcy, się zgadzamy z taką decyzją władz, to z nas jawnie zakpiono, mówiąc, że kto chce, może jechać na własną rękę. Tylko jak, skoro nie dawano nam paszportów? - śmieje się Supron, przyznając, że po latach nauczył się tamte wydarzenia obśmiewać. - W tym całym nieszczęściu, w tej przedłużającej się niepewności, spotkanie z Janem Pawłem II to była naprawdę wyjątkowa chwila - przekonuje.

Białe koszule na sznurze schły

O marzeniach zniszczonych okrutnie, bo w momencie, w którym już zaczynały się spełniać, opowiadają wszyscy sportowcy z tamtego pokolenia. - Ostatni obóz na miesiąc przed igrzyskami mieliśmy w Grecji. Dostaliśmy olimpijskie stroje, garnitury, białe koszule. Była sesja zdjęciowa, wszystko wydawało się pewne, a nagle w połowie obozu dowiedzieliśmy się, nie lecimy do Los Angeles. Strasznie byliśmy wkurzeni, bo nasze wyniki były bardzo obiecujące, forma rosła, dźwigaliśmy duże ciężary. Jeszcze jak Kozakiewicz, Wszoła, Woronin i Ślusarski zaczęli kombinować, że polecą i będą startować pod flagą olimpijską, to obserwowaliśmy, jak się sytuacja rozwinie. To były osobowości, więc skoro się buntowały, to zaczęliśmy mieć nadzieję. Ale kiedy im powiedziano, że taki wyjazd byłbym końcem ich karier, to wiedzieliśmy, że nie ma dla nas żadnych szans - mówi Skolimowski.

- Miałem już całe wyposażenie olimpijskie, cały ekwipunek łącznie z walizką, w którą miałem się spakować, kiedy powiedzieli, że pojedziemy nie do Ameryki na igrzyska, tylko do NRD na zawody przyjaźni - wspomina Lech Piasecki. Mistrz świata na szosie i na torze, jedyny polski lider Tour de France w historii, zwycięzca etapów w Giro d'Italia, w 1984 roku był jednym z tych, którzy stracili najwięcej. - Wtedy jeszcze nie wiedziałem, że marzenie o olimpijskim starcie i medalu ucieka na zawsze. Później się okazało, że nigdy nie dostałem szansy. Wierzę, że igrzyska to najważniejsze wydarzenie w życiu sportowca, wyobrażam to sobie, tak słyszałem od kolegów, choćby od Ryśka Szurkowskiego. Byłem mistrzem świata, osiągałem inne sukcesy, ale bardzo żałuję, że nie mogłem powalczyć o medal olimpijski, bo to by było najcenniejsze trofeum w karierze - mówi jeden z naszych najlepszych kolarzy w historii.

Dolary zamieniły się w ruble. Tragedia jak u Hioba

W szczególnie trudnej sytuacji znalazł się trener drużyny marzącej o olimpijskim złocie. Zygfryd Kuchta dwa lata wcześniej poprowadził naszych szczypiornistów do brązowego medalu mistrzostw świata. A w 1976 roku, jako zawodnik, wywalczył olimpijski brąz w Montrealu. W maju 1984 roku musiał zrobić wszystko, by osobisty dramat nie przysłonił mu dramatu kilkunastu ludzi, których prowadził. Dał radę, ale zapłacił za to wysoką cenę.

- Przez jakiś czas docierały do nas sygnały, że być może jako kraj zbojkotujemy igrzyska. Chcieliśmy tej myśli nie przyswajać, ale w końcu na nasz obóz przyjechał przedstawiciel Głównego Komitetu Kultury Fizycznej i oznajmił nam hiobową wieść. To potężnie uderzyło w nas wszystkich. Przedstawiciel państwa zapewniał, że sprzęt, nagrody, wszystko będzie jak byśmy jechali na igrzyska. W rezultacie było tak, że miała być gratyfikacja finansowa w wysokości 1500 dolarów za złoty medal, 1000 za srebrny i 500 za brązowy, a finalnie dolary zamieniono nam na ruble i za brąz w turnieju Przyjaźń 84 dostaliśmy po 500 rubli - opowiada Kuchta.

- Miałem wielki kłopot, żeby zawodników pozbierać, zmobilizować. NRD-owski Magdeburg zamiast Los Angeles? No, to naprawdę było tąpnięcie. My wtedy mieliśmy świadomość swojej siły. Półtora miesiąca wcześniej wygraliśmy znaczący turniej, Puchar Jugosławii, gdzie pokonaliśmy późniejszych mistrzów olimpijskich. I to u nich. Jugosłowianie nie zwykli byli u siebie przegrywać, to była dla nas dużo mówiąca wygrana - kontynuuje były trener, a obecnie wiceprezes Związku Piłki Ręcznej w Polsce.

- Jeśli ktoś chciałby nam powiedzieć, że powinniśmy wygrać w Magdeburgu, skoro byliśmy tacy mocni, to niech się zastanowi, jaką rolę wtedy odgrywała polityka. My nie mogliśmy w NRD wygrać z NRD-owcami i z Rosjanami. Przeciw nim graliśmy w siedmiu na dziewięciu, bo im pomagała dwójka sędziowska - tłumaczy Kuchta. - Zresztą, naprawdę byliśmy rozbici. Ja straciłem szansę bycia na igrzyskach jako zawodnik i jako trener. Straciłem szansę zdobycia medalu w obu rolach. Żal czuję do dzisiaj i zawsze będę czuł. A moi zawodnicy? Stanęli na wysokości zadania, do nich nie mogę mieć żadnych pretensji. Ale jednak w dalszych przygotowaniach na zgrupowaniu i w turnieju w Magdeburgu odczuwali rozgoryczenie i pewnie nie czerpali z takich rezerw, do jakich by sięgali, gdyby stawka była taka, na jaką się szykowaliśmy. Psychologicznie nigdy nie byłem w tak trudnej sytuacji jak wtedy. Zawodnicy mi płakali. Bogdan Wenta po latach opowiadał, że spał w olimpijskim garniturze, który już wcześniej dostał na wyjazd do Los Angeles. On był młodym, niepokornym chłopakiem, który wchodził do zespołu i od razu chciał zawojować świat. Umiał wyrażać emocje, pokazywać złość. Ja nie umiałem, ja się dusiłem, wszystko się we mnie zbierało. Reperkusją tego ogromnego rozczarowania był wyjazd do Zjednoczonych Emiratów Arabskich, gdzie spędziłem cztery lata - wspomina trener.

Co miesiąc rekompensata

Po 23 latach, w 2007 roku, wszyscy polscy medaliści zawodów Przyjaźń 84 zyskali takie same prawa do olimpijskich emerytur (prawie 2500 złotych netto miesięcznie), jak sportowcy, którzy wywalczyli medale na igrzyskach. - Na Przyjaźni miałem ośmiu rywali, którzy byli medalistami mistrzostw świata, a na igrzyskach w Los Angeles wygrał Fin, z którym nigdy nie przegrałem, który nie miał ze mną szans. Gdybym nie miał medalu igrzysk, to na pewno uważałbym, że na świadczenia zasłużyłem tym medalem wywalczonym w Budapeszcie - mówi Supron. - Bardzo mi się podoba, że nasz rząd w końcu uznał, że warto zrekompensować ludziom to, że nie mogli być olimpijczykami i walczyć o medal. Zwłaszcza że w wielu dyscyplinach na zawodach Przyjaźń 84 było trudniej o podium niż na igrzyskach - dodaje.

- Podpisując ustawę o uhonorowaniu nas prezydent Lech Kaczyński sprawił, że łatwiej jest mi myśleć, że jestem nie tylko olimpijczykiem, ale olimpijczykiem z medalem. Ten krążek z Bułgarii niewątpliwie stał się ważniejszy, emerytura wypłacana za niego jest pocieszeniem - mówi Skolimowski.

W zawodach Przyjaźń 84 Polacy wywalczyli 58 medali - 7 złotych, 13 srebrnych i 34 brązowe. Pechowcem okazał się Piasecki. - Medal w NRD uciekł mi w dziwnych okolicznościach. Drużynowo przegraliśmy podium minimalnie, o dwie sekundy czy może cztery, już dokładnie nie pamiętam. Za to nie zapomnę, że 100 km jechaliśmy po starej, betonowej autostradzie i na ostatnim nawrocie przez jakąś dziurę Jurek Świnoga wjechał w mój pedał i zerwał mi pasek. Efekt był taki, że ostatnie 25 km jechałem bez wpiętej lewej nogi, co się na pewno przyczyniło do tego, że nie zdobyliśmy medalu. Szkoda, po latach się okazało, że to były pseudoigrzyska, ale medal jednak miałby swoją wartość.

Copyright © Gazeta.pl sp. z o.o.