Jako jedyny Polak sprzeciwił się decyzji o bojkocie igrzysk w Los Angeles. Później został za to ukarany

- Mówiłem: "Robicie z nas mięso armatnie, załatwiacie nami swoje polityczne sprawy". A jak później śledziłem igrzyska, to siedziałem i płakałem, że nas tam nie ma - opowiada Janusz Pyciak-Peciak. Mistrz olimpijski w pięcioboju próbował zrobić coś, by polscy politycy zmienili decyzję i pozwolili sportowcom na start w igrzyskach olimpijskich w Los Angeles w 1984 roku. Zdziałał tyle, że wkrótce sam wyjechał do Stanów, na ponad 30 lat. - Warunek był taki, że co miesiąc będę wpłacał 1500 dolarów do ministerstwa sportu. To było mnóstwo pieniędzy, przeciętna pensja w Polsce wynosiła 40 dolarów - wspomina.

17 maja 1984 roku zarząd Polskiego Komitetu Olimpijskiego podjął decyzję o wycofaniu polskiej ekipy ze zbliżających się igrzysk olimpijskich w Los Angeles. Była to odpowiedź na bojkot igrzysk w Moskwie 1980 przez państwa zachodnie, które protestowały przeciwko agresji ZSRR na Afganistan. Decyzja w sprawie Los Angeles zapadła tak naprawdę na Kremlu. Przypominamy, jaki to miało wpływ na polski sport.

Łukasz Jachimiak: Czy 17 maja 1984 roku to jeden z najważniejszych dni w Pana życiu?

Janusz Pyciak-Peciak: Tak. Pamiętam go dokładnie. Najsłynniejszych polskich sportowców i trenerów obecnych w kraju zaproszono na ulicę Froscati, do siedziby Polskiego Komitetu Olimpijskiego. Była Irena Szewińska, był Bogusław Mamiński, był Grzesiu Skrzecz, było jeszcze sporo innych znanych zawodników. Myśmy się domyślali, że po to nas zebrali, żeby powiedzieć, że Polska zbojkotuje igrzyska olimpijskie w Los Angeles. A jak zobaczyliśmy radzieckich towarzyszy, to już zyskaliśmy prawie pewność, co się wydarzy. Przyjechał nawet Marat Gramow, przewodniczący komitetu olimpijskiego ZSRR. W jego obecności przeczytano nam, że Polska z własnej woli, bez żadnego przymusu ze strony Związku Radzieckiego, postanawia, że jej sportowcy nie wystartują na igrzyskach olimpijskich w Los Angeles.

To prawda, że był pan jedynym, który zaprotestował? I jak ten protest wyglądał?

- Prawda. Te słowa były dla mnie szokiem, mimo że czułem co się stanie. Ale kiedy usłyszałem decyzję, gdy zrozumiałem, że uciekło te 5-10 procent nadziei, że może jednak decyzja będzie dobra, to poczułem, jak bardzo to jest niesprawiedliwe. Nie godziłem się na to, że pracujemy cztery lata, osiem lat, a niektórzy nawet 12 lat, żeby wystąpić na igrzyskach i kiedy ten cel osiągnęliśmy, to politycy nam wszystko psują. To była kara nie wiadomo za co. We mnie była jeszcze nadzieja, bo wiedzieliśmy już na pewno, że Rumunia, też kraj komunistyczny, nie zbojkotuje Los Angeles. Bardzo chciałem, żebyśmy też tak zrobili.

Myśląc i czując to wszystko, wstałem i powiedziałem, że jestem sportowcem, a nie politykiem i chcę rozmawiać o sporcie. Tłumaczyłem, że nie powinno się zabierać szansy zawodnikom. "Używacie nas, robicie z nas mięso armatnie, załatwiacie nami swoje polityczne sprawy" - mówiłem. Zapadła cisza kiedy skończyłem. Wtedy poparła mnie Irena Szewińska. Jako jedyna stanęła po tej stronie co ja, powiedziała "Rozumiem Janusza, też jestem sportowcem i wiem, co Janusz czuje". I znów zrobiło się cicho. "My rozumiemy, ale trzeba mieć na uwadze wyższe dobro", "Nie możemy nie zareagować na postępowanie Stanów Zjednoczonych" - tak tłumaczono nam za moment. Później z Ameryki do mnie dzwoniono, Polonusi dziękowali, mówili, że są dumni z tego, że są jeszcze w kraju Polacy, którzy potrafią się przeciwstawić propagandzie.

Skąd wiedzieli?

- Z przekazów telewizyjnych, bo na Froscati obecne były różne dziennikarskie ekipy, między innymi stacje NBC i ABC. Oczywiście tych stacji nie wpuszczono do pokoju, w którym się zebraliśmy, dziennikarze zostali na korytarzu. Później na tym korytarzu poznali przebieg wydarzeń. Niestety, to wszystko nie uchroniło mnie od kary.

Jaką konkretnie panu wymierzono?

- Kilka miesięcy później na 40-lecie komunistycznej Polski wybierano jej najlepszych sportowców. Oczywiście wyrzucili mnie z tej listy, chociaż wcześniej wygrywałem plebiscyty na sportowca roku i zajmowałem czołowe miejsca. Musiałem też tłumaczyć się prezesowi naszego komitetu olimpijskiego. Marian Renke powiedział mi w swoim gabinecie, że mnie rozumie, ale niestety oficjalnie musi moje zachowanie potępić. "W takim świecie żyjemy. Gdybym ja na bojkot powiedział nie, to wyrzuciliby mnie i na moje miejsce wprowadziliby kogoś, kto by się zgodził" - tłumaczył. Wiedziałem, że mówi prawdę. To był człowiek, którego my sportowcy lubiliśmy. Sprzyjał nam na ile tylko mógł. Tu nie mógł nic zrobić. Polska była za duża i za ważna dla Związku Radzieckiego, by mogła dostać zgodę na start w Los Angeles. Niestety, nie mogliśmy liczyć na taką swobodę, jaką dostała Rumunia. Gdybyśmy się wtedy postawili, to na pewno jako kraj zostalibyśmy na różne sposoby ukarani przez ZSRR.

Jak to się stało, że krótko po postawieniu się władzom został pan wiceprezesem Polskiego Komitetu Olimpijskiego?

- To się stało w momencie, w którym wyjeżdżałem do Stanów, by pracować tam jako trener. Zatrudniono mnie, bo wygrałem konkurs. Renke na to pozwolił, ale ważne dla niego było, żeby mieć wysoko w komitecie nazwisko, które spodoba się amerykańskiej Polonii. Dlaczego? Dlatego, że w tamtym czasie 70 procent budżetu komitet dostawał od Polonii amerykańskiej, kanadyjskiej i australijskiej. Polonia stanęła za mną, kiedy się władzy postawiłem. A skoro tak, to władza uznała, że pokaże Polonii, że też mnie za to szanuje. Chodziło tylko o pieniądze. Nie chciałem tego stanowiska przyjąć, ale wiedziałem, że jeśli się nie zgodzę, zaszkodzę naszym sportowcom. Wtedy PKOl dostawał tylko symboliczne kwoty od ministerstwa sportu, było biednie. Renke mnie bardzo prosił, żebym wziął tę posadę, mówił, że jeśli się nie zgodzę, to wszystko może runąć. Jego lubiłem, dobrze życzyłem kolegom, więc nie było wyjścia.

Być może mimo wszystko nie powinienem tej funkcji przyjąć, ale wiedziałem, że wyjeżdżam, że z żadnymi politykami nie będę się spotykał, nie będę niczego ustalał, na nic się nie będę musiał godzić. Wyjechałem i jeszcze przez dwa lata byłem wiceministrem, chociaż nic nie robiłem. Nic w Warszawie. Bo z wyjazdami naszych sportowców do Polonii do Detroit czy Chicago, pomagałem. Przyjeżdżali różni sportowcy, między innymi Grzegorz Lato. Dla naszych rodaków z USA każdy taki przyjazd był świętem. Dla zawodników też.

A czym dla pana był wyjazd do Stanów? To było obrażenie się na tę Polskę, która zakazała startu na igrzyskach?

- Tak, moja decyzja była spowodowana bojkotem igrzysk. Byłem bardzo rozżalony. Pojechałem na konkurs, na testy do San Antonio. Chętnych do prowadzenia amerykańskiej kadry było wielu, na ostatecznych rozmowach byłem jednym z pięciu albo sześciu kandydatów. Byłem mistrzem olimpijskim i kilka razy mistrzem świata, więc to mi pomogło. Ale w momencie wyjazdu nie miałem pewności, że będę miał pracę.

Jak pan sobie ten wyjazd załatwił, nie będąc ulubieńcem władz?

- Pomógł mi Renke. Może pan zapytać Jacka Wszołę czy Władka Kozakiewicza czy to był dobry człowiek. Chyba każdy z nas zgodzi się, że pomagał sportowcom, gdy tylko miał jak pomóc. Wiedzieliśmy, że ktoś inny na jego miejscu byłby o wiele gorszy. Wyjazd do Stanów on mi załatwił. Pod pewnym warunkiem, ale załatwił.

Warunkiem było pańskie fikcyjne wiceprezesowanie w PKOl-u, czy o to został pan poproszony już po fakcie, już wtedy, kiedy był pan pewny, że może wyjechać?

- Warunek był taki, że co miesiąc będę wpłacał 1500 dolarów do ministerstwa sportu. To było mnóstwo pieniędzy, wtedy przeciętna pensja w Polsce wynosiła 40 dolarów.

Ile płacili panu Amerykanie? Dało się wyżyć z tego, czego nie zabrali Polacy?

- Do Polski odprowadzałem połowę pensji. Nie było źle. Chociaż po roku się zbuntowałem i przestałem wysyłać te pieniądze. Powiedziałem sobie, że najwyżej nie wrócę do kraju. Później zmieniły się władze i już nikt nigdy ode mnie pieniędzy nie chciał.

Nikt nie chciał od pana startu w zawodach Przyjaźń '84, które miały być dla państw komunistycznych ważniejsze niż igrzyska? Czy to pan tak bardzo nie chciał wziąć udziału w tej imprezie, że postawił pan na swoim?

- Rzeczywiście bardzo się starano nadać dużą rangę tym pseudoigrzyskom. Wszystko odbywało się dwa miesiące przed moim wyjazdem do Stanów i już mi odpuszczono. Powiedziałem, że mam kontuzję, że jestem chory, niedysponowany. Postanowiłem sobie, że nie będę brał w tym udziału, chociaż Legia jako wojskowy klub naciskała, kapitan z ministerstwa sportu też. Obiecywali nagrody, straszyli, że coś zabiorą. Ale dla mnie to był schyłek kariery, swoje już wygrałem, postanowiłem, że nie wezmę udziału w tej parodii i nie wziąłem. A jak później śledziłem prawdziwe igrzyska, szczególnie mój pięciobój i lekkoatletykę, którą kocham, to płakałem. Siedziałem i płakałem, że nas tam nie ma. Wtedy sobie przypominałem te cztery długie lata między Moskwą a Los Angeles. Bo już zaraz po Moskwie mówiono, że skoro Stany zbojkotowały igrzyska w Związku Radzieckim, to za cztery lata będzie odwet. Im bliżej było olimpijskiego startu w 1984 roku, tym częściej i tym mocniej Rumunia powtarzała, że ona tam swoich sportowców wyśle.

Wtedy my bardzo chcieliśmy być jak Rumunia. Wiedzieliśmy, że jesteśmy bardziej prozachodni niż Rumunia, że mamy dużą Polonię w USA. Niestety, to nie miało znaczenia, bo - jak już mówiłem - Polska była za ważna dla Związku Radzieckiego, za duża, żeby jej pozwolić na taką niepodległość. "Musimy się jednoczyć, musimy jedni drugich popierać, musimy razem walczyć o pokój na świecie" - tak to ujmował Gramow. I wtedy wygrał, wtedy propaganda pokonała sport.

Copyright © Gazeta.pl sp. z o.o.