Wicemistrz Europy w maratonie nie ma z czego żyć. Kontuzja kręgosłupa, wózek inwalidzki i brak sponsorów. "Kiedy ten koszmar się skończy?"

Yared Shegumo, polski lekkoatleta etiopskiego pochodzenia, rehabilituje się po ciężkiej kontuzji kręgosłupa i ledwo wiąże koniec z końcem. - Nie wiem, co będzie jutro. Jest bardzo ciężko, ale najważniejsze, że wstałem z wózka. Długo nie chciałem żalić się w mediach, ale doszedłem do ściany - mówi. 
Zobacz wideo

Historia Yareda Shegumo w Polsce to gotowy materiał na świetny film dokumentalny lub rozpisany na kilka sezonów serial na Netflixie. Mnóstwo zwrotów akcji, dramaty sportowe i życiowe, łzy szczęścia i rozpaczy. Za każdym razem, kiedy wydaje się, że historia w końcu zakończy się happy endem, życie dopisuje własny, często dramatyczny scenariusz.

- Pytałem, gdzie ten Poland. Mówili, że gdzieś niedaleko Holland. Poland, Holland, co za różnica. Ważne, że nikt tu do nikogo nie strzela. To mi wystarczyło. Nie miałem planu. Wierzyłem, że Bóg będzie czuwał i wskaże mi drogę. Nawet nie wiedziałem, gdzie jadę. Wystarczy, że daleko od Etiopii. Marzyłem, żeby żyć spokojnie i dalej robić to, co pokochałem, czyli biegać. W Etiopii mogłem o tym zapomnieć - opowiada Shegumo, który w 1999 roku wyleciał z ekipą juniorów z Addis Abeby na mistrzostwa świata do Bydgoszczy.

Gdy tylko zawody się skończyły i Etiopczycy zajechali autobusem na lotnisko Okęcie, wskoczył do taksówki i powiedział: "Main Train Station".

Od magazyniera do wicemistrza Europy

Tak zaczęła się niezwykła historia etiopskiego maratończyka, który przez kilka lat błąkał się po podwarszawskich ośrodkach dla imigrantów. W 2003 roku otrzymał polskie obywatelstwo i mógł startować w biało-czerwonych barwach. Specjalizował się na średnich i długich dystansach, ale poza bieżnią przez długi czas ledwo wiązał koniec z końcem. Z samych startów trudno było mu wyżyć. Znaczną część pieniędzy wysyłał do rodziny. W końcu "spłukał się" do reszty. Nie miał wyjścia. Za pracą wyjechał do Anglii, gdzie przez kilka lat na dwie zmiany pracował na wózku widłowym w magazynie pod Birmingham. Po pracy zakładał dres i truchtał po parku. - Nie chciałem tak dłużej żyć. Bieganie to było moje życie. Wiedziałem, że muszę coś zmienić w życiu – mówi Shegumo.

Dzięki Bogusławowi Mamińskiemu, twórcy największych ulicznych zawodów w kraju "Biegnij Warszawo", Shegumo poleciał do Antoniego Niemczaka, byłego maratończyka, który prowadzi ośrodek dla biegaczy z Albuquerque w Nowym Meksyku. Na bilety Yared zarobił dzięki wózkowi widłowemu, pobyt opłacił Niemczak. Znów zaczął harówkę, ale tym razem długodystansową i od zera, bo po trzech latach przerwy.

Pierwsze znaczące sukcesy zaczął osiągać w 2012 roku. Wtedy został mistrzem Polski na 42,195 km. W następnym sezonie w fantastycznym stylu zwyciężył w 35. Maratonie Warszawskim (z rekordem życiowym 2:10:34), a rok później zdobył dla Polski srebrny medal mistrzostw Europy w Zurychu na królewskim dystansie. Kariera rozwijała się w świetnym tempie, wyglądało na to, że kolejne wielkie sukcesy to tylko kwestia czasu. Piękny sen nie trwał jednak długo.

Olimpijski kryzys i powrót na wózku inwalidzkim

Igrzyska olimpijskie w Rio w 2016 dla Shegumo zakończyły się totalną katastrofą. Miał walczyć o czołową pozycję, może nawet o medal, a dobiegł do mety dopiero na 128. miejscu. Spadła na niego lawina krytyki. Ludzie z biegowego środowiska zarzucali mu, że fatalnie zorganizował sobie wyjazd na igrzyska. Do Rio dotarł na kilka godzin przed startem. - Miałem ogromnego pecha. Przeżyłem lotniczy koszmar. W ostatniej chwili były odwoływane kolejne połączenia. Nie mogłem nic zrobić - tłumaczy.

Po olimpijskiej katastrofie nie załamał się. Dalej startował na wysokim poziomie. W ubiegłym roku zdobył kolejne mistrzostwo Polski w maratonie. Tym samym wysłał pozytywny sygnał przed mistrzostwami Europy w Berlinie. Czuł, że jest nawet w lepszej formie niż przed ME w Zurychu. Medal w maratonie, przynajmniej w drużynie, wydawał się realnym celem, a tym samym mógłby liczyć na stypendium.

Niestety, w stolicy Niemczech Shegumo przeżył kolejny dramat. Tym razem zdrowotny. Z powodu kontuzji zszedł z trasy jeszcze przed półmetkiem rywalizacji. Poczuł ogromny ból w plecach. Po dotarciu do hotelu nie mógł się ruszać. Z hali przylotów na lotnisku w Warszawie wyjechał na wózku inwalidzkim.

- Byłem przerażony. Nie wiedziałem, co się dzieje. Ostro harowałem przez wiele miesięcy, a tu coś takiego. Nie miałem żadnych problemów. Przecież nie przewróciłem się ani w nic nie uderzyłem. I nagle coś takiego. W Warszawie przeszedłem serię badań. Usłyszałem diagnozę i zwyczajnie się załamałem. Lekarze stwierdzili zmęczeniowe złamanie kręgów krzyżowych. Przez chwilę myślałem, że to zły sen. Musiałem się aż uszczypnąć, ale to była bolesna prawda. Bieganie to moje główne źródło dochodów, z którego utrzymuję całą rodzinę. W jednej chwili znów zostałem bez pieniędzy. Byłem niezdolny do wykonywania mojej pracy. Oczywiście odwrócili się też sponsorzy. Nie wiem co będzie dalej… Najgorzej było w święta Bożego Narodzenia. Nie miałem z czego żyć. Długo nie chciałem żalić się w mediach, ale doszedłem do ściany - opowiada łamiącym się głosem Shegumo.

I dodaje: - Dobrze, że zdrowotnie jest coraz lepiej. Przechodzę jeszcze rehabilitację, ale zacząłem truchtać. Marzę, żeby wrócić do wysokiej formy i powalczyć o igrzyska olimpijskie w Tokio. Kilka razy w życiu myślałem, żeby się poddać, ale za każdym razem, kiedy byłem bliski zrezygnowania, zawsze wydarzało się coś przełomowego i pozytywnego w moim życiu, ktoś wyciągał pomocną dłoń i robiłem wszystko, żeby odpłacić się dobrym wynikiem.

"Trener, ja nie mam nic"

Od ośmiu lat szkoleniowcem Shegumo jest Janusz Wąsowski. Dla urodzonego w Etiopii biegacza to ktoś zdecydowanie więcej niż osoba od rozpisywania planu treningowego. – Jest mi bardzo bliski. Przyrzekłem sobie, że będę z nim na dobre i złe. Pamiętam, że po srebrnym medalu, który zdobył dla Polski, skrzynka w telefonie zapchała się od gratulacji. Dzwonili do mnie wszyscy: ministrowie, urzędnicy, sponsorzy. Teraz Yared nikogo nie interesuje. Gdy wrócił na wózku z ME w Berlinie ze łzami w oczach spojrzał na mnie i zapytał: "Trenerze, przecież to niemożliwe. Kiedy ten pech mnie opuści?". Czułem bezradność. Przez ostanie miesiące nie chcieliśmy tego nagłaśniać i żebrać o pieniądze. To nie w naszym stylu. Myśleliśmy, że jakoś damy radę. W święta Yared zadzwonił i powiedział: "Trener, nie mam nic". Pomogłem mu jak mogłem i postaram się, żeby jeszcze wrócił do biegania na wysokim poziomie - opowiada Wąsowski.

Shegumo: - W najtrudniejszym momencie pomógł mi właśnie Janusz. Zawsze mogę na niego liczyć. Staram się teraz cieszyć z drobnych pozytywnych rzeczy. Jestem szczęśliwy, że mogę w ogóle stać. Nie wiem, co będzie jutro, ale myślę pozytywnie. Mam 37 lat, ale wiem, że stać mnie jeszcze na szybkie bieganie. Moim celem jest start na Igrzyskach Olimpijskich w Tokio. A jak się nie uda? To chciałbym zostać w bieganiu. To mój sport. Mógłbym się sprawdzić również jako trener. Ale najważniejsze jest zdrowie i wtedy wszystko jakoś się ułoży.

PZLA: Chętnie pomożemy, ale jest jeden warunek

Czy w obecnej sytuacji były wicemistrz Europy może liczyć na wsparcie od Polskiego Związku Lekkiej Atletyki? Tomasz Majewski, mistrz olimpijski i wiceprezes PZLA twierdzi, że taka pomoc jest możliwa, ale inicjatywa musi wyjść od Shegumo. - Doceniamy osiągnięcia Yareda, nie zapomnieliśmy o nim i nie wykluczamy wsparcia. Pomagamy wielu naszym zawodnikom, którzy znaleźli się w trudnej sytuacji finansowej. Przyznajemy zapomogi i rozpatrujemy różne wnioski, ale to zawodnicy muszą najpierw się z tym do nas zgłosić. Nie jesteśmy pod tym względem jasnowidzami, nie wiemy o wszystkich problemach finansowych lekkoatletów do momentu, kiedy sami nas o tym nie poinformują i nie poproszą o wsparcie. Trzymamy kciuki za Yareda, za jak najszybszy powrót do zdrowia. Chętnie się z nim spotkamy, porozmawiamy i spróbujemy znaleźć wyjście z tej trudnej sytuacji. Ale pewnych procedur nie przeskoczymy, więc to do niego należy pierwszy ruch – kończy Majewski. 

Więcej o:
Copyright © Gazeta.pl sp. z o.o.