Lekkoatletyka. Królowa o dwóch twarzach: Justyny Święty i Anity Włodarczyk

Rekordziści świata ze sztafety 4x400 m raczej nie załapaliby się na podium, gdyby Polski Związek Lekkiej Atletyki ogłosił plebiscyt na bohaterów roku 2018. Nie trzeba więc stawiać pytania, czy był to rok udany. Zasadne jest pytanie inne - czy uda się wypracować jeszcze więcej. Czy kolejne lata potwierdzą, że nazywanie obecnej kadry Wundterteamem 2 nie jest przesadą.
Zobacz wideo

- Oni nie mieli prawa wstać rano i pomarzyć, że ich dzień może się tak zakończyć! - ekscytował się Marek Plawgo 4 marca. Rozmawialiśmy kilka minut po złocie i rekordzie świata jego młodszych kolegów ze sztafety 4x400 metrów na halowych MŚ w Birmingham. Rok 2018 w polskiej lekkiej atletyce trzęsieniem ziemi zaczęli Karol Zalewski, Rafał Omelko, Łukasz Krawczuk i Jakub Krzewina. A w kolejnych miesiącach było tylko ciekawiej.

Niedziela - dzień Święty

- Mam wszystko na zdjęciach. Widok był ciężki dla oka – mówił w rozmowie ze Sport.pl trener Aleksander Matusiński po niesamowitych 90 minutach, jakie na mistrzostwach Europy w Berlinie przeżyliśmy z nim i z jego zawodniczkami biegającymi na 400 metrów.

Tylko półtorej godziny dzieliło finały biegu indywidualnego i sztafetowego. W pierwszym Justyna Święty-Ersetic zdobyła złoto, a Iga Baumgart-Witan zajęła piąte miejsce. Obie pobiły swoje rekordy życiowe. I padły jak nieżywe. Ale powstały. - Szybko zawieziono mnie meleksem na stadion rozgrzewkowy. Tam leżałam. Bałam się, że nie dam rady, a trener i profesor Jan Blecharz wmawiali mi, że dam, że euforia mnie poniesie. Mieli rację – opowiadała nam Święty-Ersetic.

Matusiński wystawił ją na ostatniej zmianie sztafety. Dzięki temu zobaczyliśmy dwa rewelacyjne finisze bohaterki mistrzostw.

W sobotę 11 sierpnia Święty-Ersetic zdobyła w Berlinie dwa złota w półtorej godziny, a w niedzielę 12 sierpnia dwa razy w ciągu kilku minut wysłuchała Mazurka Dąbrowskiego i odebrała nagrody za swój wyczyn. W plebiscycie na polskiego sportowca roku musi być wysoko. W 2018 roku to ona była twarzą naszej lekkiej atletyki. A jeśli chcemy wymienić dyscypliny, z których ostatnio możemy być dumni, to lekka atletyka na pewno będzie na podium.

Turyści? Wycieczkowicze? Nie ten adres

W Berlinie urządziliśmy sobie medalobranie. PZLA wysłał tam największą w historii kadrę na ME. O nikim z 86-osobowego grona nie mówiono i nie pisano „turysta”, „wycieczkowicz”. Nikomu nie zarzucano braku ambicji i nie wyliczano pieniędzy rzekomo zmarnowanych z „naszych podatków”, co przerabialiśmy kilka miesięcy wcześniej przez całe zimowe igrzyska olimpijskie w Pjongczangu.

Przed rozpoczęciem zmagań w Berlinie Robert Korzeniowski tłumaczył w rozmowie ze Sport.pl, że polska lekkoatletyka idealna nie jest. Mówił, że choć w Niemczech nasi zawodnicy będą błyszczeć, to musimy pamiętać, że u nas lekkoatletyki nie uprawia się powszechnie, że ona rozwija się tylko wyspowo (tu dobry ośrodek jednej konkurencji, tam innej), że nawet do niego, czterokrotnego mistrza olimpijskiego w tejże lekkoatletyce, rodzice przywożą dzieci na treningi, myśląc, że pociechy pograją w piłkę, popływają albo chociaż poznają judo. Do myślenia daje zestawienie liczb podanych przez mistrza chodu: 10 tysięcy zawodników trenujących królową sportu u nas i 300 tysięcy we Francji. Ale tydzień w Berlinie utwierdził nas w poczuciu, że mimo wszystko polska lekkoatletyka w zestawieniu z innymi polskimi sportami jeśli już ma się kojarzyć z wyspą, to w liczbie mnogiej – z Wyspami Szczęśliwymi.

W stolicy Niemiec zdobyliśmy 12 medali, w tym aż siedem złotych. W klasyfikacji medalowej nasza kadra prowadziła do ostatniej konkurencji. Uległa Wielkiej Brytanii tylko dlatego, że ta zdobyła o jedno srebro więcej.

Byliśmy o włos od drugiego z rzędu wygrania tej klasyfikacji w mistrzostwach Europy. A przecież i na mistrzostwach świata potwierdzamy swoją siłę. W 2017 roku w Londynie z ośmioma medalami zajęliśmy w klasyfikacji medalowej ósme miejsce. W 2015 roku też mieliśmy osiem medali i szóstą pozycję.

Szkolimy, płacimy, organizujemy

Jak to robimy? - Rozwijamy się, jesteśmy coraz lepsi. Nie mamy kompleksów, normalnie pracujemy, mamy wszystko dobrze poukładane, dlatego tak nam idzie – odpowiada Tomasz Majewski, wiceprezes PZLA. - Po gwiazdach przychodzą następni, uczą się. Mamy dobrą koniunkturę, coraz więcej dobrych zawodów, jest gdzie startować. Zawodnicy więcej też startują na świecie, czego kiedyś brakowało. Jeszcze kiedy byłem zawodnikiem, to my się głównie kisiliśmy we własnym sosie, na duże mityngi jeździło niewielu ludzi od nas. Teraz szeroko wysyłamy ludzi, oni startują, zdobywają doświadczenie i dzięki temu później bez kompleksów walczą w imprezach głównych – dodaje dwukrotny mistrz olimpijski w pchnięciu kulą.

Majewski naprawdę może mieć poczucie, że po sukcesach zawodniczych osiąga kolejne, w nowej roli. Wypunktujmy to, co wydaje się kluczowe.

1. Dobrze wygląda szkolenie - rok temu na młodzieżowych i juniorskich ME zdobyliśmy w sumie 19 medali, a sięgali po nie m.in. Konrad Bukowiecki i Sofia Ennauoi, którzy na podium byli również w Berlinie. Popatrzmy też, w ilu konkurencjach mamy więcej niż jedną gwiazdę.

2. Federacja ma pieniądze. - Nigdy nie mieliśmy takich dobrych sponsorów jak teraz. Jest i więcej, i są lepsi. Poza tym zawodnikom udaje się zdobywać indywidualnych sponsorów, podpisują kontrakty, to zawsze działa na korzyść – mówi Majewski. A grupa wspierana przez Orlen urosła do już 20 osób.

3. Związek potrafi organizować świetne mityngi, zyskał znakomity obiekt. Na odnowiony Stadion Śląski w Chorzowie przyszło 40 tysięcy ludzi, by oglądać Memoriał Kamili Skolimowskiej z udziałem kilkudziesięciu znakomitych zawodników z całego świata. Co ważne, idziemy za ciosem. PZLA już stara się o zrobienie mistrzostw Europy w 2024 roku.

Misja igrzyska trwa

Chorzów 2024 byłby dla nas imprezą bardzo ważną, ale na pewno ustąpiłby miejsca igrzyskom olimpijskim w Paryżu. O nich w PZLA już myślą, Majewski opowiadał nam, że już wytypowani są młodzi zawodnicy, którzy powinni być mocni na tej imprezie.

Znaczną część olimpijczyków w 2024 roku będą na pewno stanowiły aktualne gwiazdy, bo to nie są ludzie na tyle zaawansowani wiekowo, by już za chwilę odchodzić ze sportu. A już na pewno nie zanosi się na to, by ktokolwiek z liderów polskiej lekkiej atletyki pożegnał się z nią przed igrzyskami w Tokio w 2020 roku.

Dobrze, bo żal byłoby tracić kogokolwiek z tych, którzy rokują na medal. Pora na małą wyliczankę. Miejsca pierwsze: Anita Włodarczyk i Wojciech Nowicki. Miejsce drugie: Paweł Fajdek. Miejsce czwarte: Michał Haratyk. Miejsca piąte: Paulina Guba, Joanna Fiodorow, sztafeta pań 4x400 m i Piotr Lisek. Miejsce szóste: Marcelina Witek. Miejsce siódme: Konrad Bukowiecki. Miejsce ósme: Paweł Wojciechowski.

To nie jest ranking naszych najlepszych lekkoatletów za rok 2018. To pozycje Polaków w czołówce światowych list poszczególnych konkurencji za rok 2018. I zarazem dowód, że nasi lekkoatleci są mocni. A przecież wymienić trzeba jeszcze kilka nazwisk. Adam Kszczot miał w 2018 roku dopiero 18. na świecie czas biegu na 800 metrów, ale jakie to ma znaczenie, skoro wygrał obie najważniejsze imprezy – halowe mistrzostwa świata i mistrzostwa Europy na stadionie? Marcin Lewandowski na obu wymienionych imprezach zdobył srebrne medale na 1500 m, tu też nie ma sensu przejmować się, że w rankingu dystansu jest dopiero 25. Na czasy nie biega również Ennaoui, wicemistrzyni Europy na 1500 m. A na to, że jego czas jeszcze nie minął ciągle liczy Piotr Małachowski, który na końcówkę kariery zmienił trenera. Swoje pięć minut mieli w 2018 roku czterystumetrowcy, którzy dominatorami nie zostali i w Berlinie biegając bez kontuzjowanego Krzewiny nie zdobyli medalu. Ale są kolejnymi ludźmi, na których będziemy spoglądać z nadzieją na wielkie rzeczy w roku 2019, z mistrzostwami świata w Katarze, i zwłaszcza w roku 2020 z igrzyskami w Tokio.

Dobry pomysł: pracować

Czego możemy dokonać na najbliższych igrzyskach? W 2016 roku trzy krążki z Rio de Janeiro (złoto Włodarczyk, srebro Małachowskiego i brąz Nowickiego) powszechnie odebrano jako występ raczej nieudany. Mimo że lekkoatleci zdobyli 27 procent medali całej naszej olimpijskiej kadry (wywalczyła ich 11), to wiedzieliśmy, że tę grupę stać na dużo więcej. A teraz wiemy o tym jeszcze lepiej. Współcześnie Europie o medale igrzysk jest trudniej niż w czasach Wunderteamu, do którego chętnie porównujemy aktualną kadrę. Na igrzyskach w Rzymie, w 1960 roku - pierwszych po tym, jak ekipę naszych lekkoatletów nazwano Wunderteamem - Europejczycy wybiegali, wyskakali i „wyrzucali” 62 procent dostępnych medali (64 ze 103). W Rio przypadło im już zaledwie 25 procent krążków (36 ze 141). Ale mimo że konkurencja jest nieporównywalnie większa, mamy prawo liczyć, że w Tokio naszej kadrze będzie bliżej do wyniku z roku 1960 niż z 2016. W Rzymie polscy lekkoatleci wywalczyli siedem medali – dwa złote, dwa srebrne i trzy brązowe. Czy to wynik do powtórzenia?

- Pomysł na medal igrzysk? Pracować – mówi krótko profesor Kszczot, który w dorobku ma już 12 krążków wielkich imprez, a do kolekcji brakuje mu tylko olimpijskiego.

Aktywnych medalistów mistrzostw świata i Europy nasza lekkoatletyka ma już tylu, że ciężko ich zliczyć. Te medale zwiększają u zawodników wiarę w siebie i wzmagają apetyt. Polscy lekkoatleci nie boją się planować wielkich rzeczy. I nie boją się wielkiego wysiłku, jaki trzeba podjąć. Są profesjonalni, świadomi, zdeterminowani. Kszczot ze swoją prostą receptą zabrzmiał w Berlinie jak rzecznik całej kadry. Z rozmów z naszymi pretendentami przebija, że mają pomysł na sukces w Tokio i nawet już go realizują. Jak choćby Lewandowski, przez lata rywal i partner Kszczota na 800 metrów, który choć jest już po 30. urodzinach, to nie bał się zmienić dystansu. Jak Święty, która w sezonie urwała z „życiówki” ponad sekundę i spełniła się indywidualnie, a mimo to trzeźwo zauważa, że to sztafeta jest ważniejsza w kontekście igrzysk, bo w niej medalowe szanse są większe.

Zły pomysł: gwiazdorzyć

Mijającego roku w polskiej lekkoatletyce nie da się podsumować nie wskakując do piaskownicy. Niestety, nie chodzi o tę, jakiej używają skoczkowie w dal i trójskoczkowie, a o taką, w jakiej o grabki i foremki kłócą się dzieci.

Spór Anity Włodarczyk z Konradem Bukowieckim toczył się właśnie na takim poziomie. Aspirujący kulomiot i mistrzyni rzutu młotem nie lubią się od dawna, o czym przypomnieli całej Polsce w lipcu. Przed Festiwalem Rzutów Kamili Skolimowskiej Bukowiecki tak zapraszał kibiców do Cetniewa, że Włodarczyk poczuła się urażona i postawiła organizatorom ultimatum „albo on, albo ja”.

-  Konrad Bukowiecki na Instagramie zaprosił kibiców na zawody. „Za dwa dni spotkamy się w Cetniewie na Festiwalu Rzutów Kamili Skolimowskiej. Zapraszam wszystkich, którzy chcą zobaczyć mistrzów lekkoatletyki” - jakoś tak brzmiał ten jego komunikat. Na plakacie są cztery osoby: Bukowiecki, Machałek [Piotr Małachowski], Paweł Fajdek i Anita. Na jej postaci znalazła się prostokątna ramka, w której Konrad umieścił tych kilka słów. Anita to zobaczyła i zadzwoniła, żeby powiedzieć, że według niej to jest zachowanie działające na szkodę zawodów i pamięci Kamili. Powiedziała, że nie wystartuje, chyba że zgody na start od nas nie dostanie Bukowiecki. Postawiła nas pod ścianą –  opowiadał w rozmowie ze Sport.pl Robert Skolimowski, organizator imprezy, ojciec przedwcześnie zmarłej Kamili.

Żądanie Włodarczyk nie zostało spełnione.

- Do czego to dochodzi? Ja mam dobierać takich zawodników, z którymi wystartuje Anita Włodarczyk? Jesteśmy dorosłymi ludźmi, więc zachowujmy się jak dorośli ludzie – denerwował się Skolimowski.

A później denerwowali się i dziwili wszyscy. Bukowieckiemu dostało się mniej. On sprowokował, to jasne. Ale dlaczego na prowokację aż tak emocjonalnie zareagowała wielka mistrzyni deklarująca się też jako wielka przyjaciółka Kamili? Czy naprawdę stało się coś aż tak strasznego, by ogłosić, że więcej nie wystartuje się już w zawodach poświęconych pamięci Skolimowskiej?

W Berlinie było widać, że Anita funkcjonuje poza grupą. To nie nowość, ona zawsze chodziła swoimi ścieżkami, już we wcześniejszych latach głośno było o tym, że nie lubi trenować i w ogóle przebywać z koleżankami i kolegami z reprezentacji. Ale teraz wzajemna niechęć jeszcze narosła. W Berlinie konkurs rzutu młotem z medalami skończyły Włodarczyk i Fiodorow, ale na podium zachowywały się jak nieznajome. Nie cieszyły się wspólnie, nawet sobie nawzajem nie pogratulowały.

Anita w Berlinie znów dowiodła swojej sportowej wielkości, ale trudno było nie odnieść wrażenia, że odjeżdża nie do końca zadowolona. A nawet że uwiera ją to wszystko, co przez ostatnie miesiące wydarzyło się poza rzutnią.

- Nic się nie zmieniło. I nie chcę o tym rozmawiać – mówiła ze złotem na szyi, pytana czy nie zmieni zdania i jednak nie wystartuje za kilka dni w Memoriale Skolimowskiej.

Najbardziej utytułowanej zawodniczki polskiej lekkiej atletyki zabrakło na najlepszym krajowym mityngu, nie było jej też na ważnym spotkaniu tuż po mistrzostwach. Berlińskie zawody skończyły się w niedzielę, a w poniedziałkowy poranek PZLA zorganizował w Warszawie konferencję prasową z medalistami. Przyjechali na nią wszyscy, nawet ci którzy po swoich startach wrócili do kraju już kilka dni wcześniej i porozjeżdżali się po kraju. Anita pojechała w swoją stronę. Z berlińskiego stadionu ruszyła autokarem ze swoim fanklubem. - Jadę do hotelu, biorę szybki prysznic i ruszamy w drogę do Rawicza, gdzie będzie przywitanie mojej osoby. Zapraszam do mojego rodzinnego miasta, jeśli ktoś ma ochotę. Tradycja została zachowana, w moim rodzinnym mieście ludzie nadal mnie kochają - mówiła.

Czy pomyślała, że może już tylko tam?

Więcej o:
Copyright © Gazeta.pl sp. z o.o.