ME Lekkoatletyka 2018. Justyna Święty-Ersetić: Dopiero drugi raz w życiu widziałam, jak mój mąż płacze

- Zobaczyłam, że rodzina ma flagę z moim zdjęciem i napisem "Nieważne co się stanie, dla nas i tak jesteś najlepsza". To dało mi ogromnego kopa... Zaraz się popłaczę - mówi Justyna Święty-Ersetić, która zdobyła w Berlinie złote medale ME w biegu na 400 m i w sztafecie 4x400 m. Dokonała tego w odstępie 90 minut. - Szybko zawieziono mnie meleksem na stadion rozgrzewkowy. Tam leżałam. Bałam się, że nie dam rady, a trener i profesor Jan Blecharz wmawiali mi, że dam, że euforia mnie poniesie. Mieli rację - opowiada nasza podwójna mistrzyni

Łukasz Jachimiak: Justyna, czy Ty masz jeszcze siłę stać? Finał indywidualny miałaś o godzinie 20.12, finał sztafety o 21.50, a po Twoich dwóch złotach rozmawiamy dopiero po godzinie 23.

Justyna Święty-Ersetić: Spokojnie, jeszcze stoję. No dobra, chętnie już bym usiadła, ha, ha.

Dwa lata temu na ME byłaś szósta, do soboty nie miałaś w dorobku medalu tej imprezy, a teraz masz dwa złota. Jak na nie zapracowałaś?

- W tym sezonie na treningach wyglądałam rewelacyjnie, dlatego trener powtarzał, że naszym celem są dwa złote medale w Berlinie. Po drodze napatoczyła się kontuzja, był gorszy start na Pucharze Świata w Londynie. Ale zdążyłam dojść do siebie, a wynik, który pobiegłam w indywidualnym finale [50,41 s, rekord życiowy pobity o 0,64 s] przeszedł moje oczekiwania. Trener powtarzał, że jestem gotowa na bieganie w granicach 50,50 – 50,80, a ja nie do końca w to wierzyłam. Na rozgrzewce czułam się rewelacyjnie. Wiedziałam, że jak nie dzisiaj, to może już nigdy nie będę miała takiej szansy. Walczyłam do ostatnich metrów na mecie. Bardzo się cieszę, że udało mi się wygrać.

Jesteś dużo bardziej oszczędna w okazywaniu emocji od koleżanek ze złotej sztafety. Bo też dużo bardziej zmęczona?

- Tak naprawdę jeszcze nie miałam kiedy się nacieszyć. Zaraz po pierwszym finale wiedziałam, że muszę bardzo szybko się ulotnić ze stadionu, leżeć i odpoczywać przed finałem sztafety. A po nim jeszcze do mnie nie dotarło, że to wszystko się stało. Na razie wiem tyle, że te złote medale dadzą mi kopa do jeszcze cięższej pracy. Już powiedziałam trenerowi, że nigdy nie będę marudziła na treningu, jak każe mi pobiec jeszcze jeden ciężki odcinek.

Po biegu indywidualnym rzuciłaś do nas, że nie wiesz czy dasz radę. Trener mówi, że on też to od Ciebie usłyszał. Jak to się stało, że dałaś radę?

- Bardzo szybko zawieziono mnie meleksem na stadion rozgrzewkowy. Tam leżałam. Po około 30 minutach poczułam się lepiej, zrobiłam ze trzy szybsze rytmy, czyli takie 60-metrowe mocniejsze przebieżki, żeby sprawdzić czy nogi już podają. Było okej, więc dalej odpoczywałam. Trener i profesor Jan Blecharz powtarzali, że będzie dobrze, że na pewno dam radę, że euforia mnie poniesie. Wybiegłam na tę ostatnią zmianę pierwsza, ale wpuściłam przed siebie Francuzkę, bo wiedziałam, że dzięki temu będzie mi łatwiej. Później zaatakowałam i udało mi się dowieźć sztafetę na pierwszym miejscu.

Znów po kapitalnym finiszu. Specjalnie nad tym pracowaliście z trenerem?

- Tak, w tym roku poświęciliśmy finiszowi bardzo dużo czasu, pracowaliśmy nad utrzymaniem tempa do końca, nawet po finiszu rozpoczętym już 120 metrów przed metą, jak w finale sztafety. Ciężka praca na pewno się opłaciła.

Od razu po minięciu linii mety wiedziałaś, że wygrałaś?

- Bieg indywidualny?

Tak.

- Nie wiedziałam, byłam w szoku jak zobaczyłam swoje nazwisko przy „jedynce”. I poczułam ogromną ulgę i radość. Obiecałam sobie i dziewczynom, że w obu biegach będę walczyła do ostatnich metrów, choćbym się miała przewrócić.

Na telebimach Stadionu Olimpijskiego pokazano Twojego męża, Dawida Erseticia, który ze łzami w oczach podniósł ręce do nieba. Widziałaś, że płakał? Jest zapaśnikiem, domyślam się, że twardzielem, pewnie nie płacze często?

- Widziałam coś takiego dopiero drugi raz w życiu. Pierwszy raz zdarzyło mu się rok temu, kiedy zdobyłyśmy brąz MŚ w Londynie w sztafecie. On bardzo przeżywa każdy mój bieg. Podobnie jak moi rodzice i mój brat ze swoją narzeczoną. Oni wszyscy tu w Berlinie byli. Miałam wielkie wsparcie. Jak wyszłam na bieg indywidualny i zobaczyłam całą moją rodzinę, to zakręciły mi się łzy w oczach. Przez moment doznałam paraliżu, nie wiedziałam, co się ze mną dzieje. Ale zobaczyłam, że mają flagę z moim zdjęciem i napisem „Nieważne co się stanie, dla nas i tak jesteś najlepsza”. To dało mi ogromnego kopa... Zaraz się popłaczę. Po pierwszym biegu musiałam podbiec do rodziny. Bardzo się cieszę, że oni tu ze mną byli.

Poprawiając w Berlinie rekord życiowy aż o 0,64 s pokazałaś jak wielkie masz możliwości. Chyba wkrótce możesz złamać granicę 50 sekund i walczyć z najlepszymi biegaczkami świata?

- Jeszcze dużo, dużo pracy przede mną. Ale kiedyś biegałam 400 m w 52 sekundy i myślałam, że już nic z tego nie urwę. Okazuje się, że jeszcze bardzo się poprawiłam, więc mam nadzieję, że i tę granicę 50 s uda mi się połamać. Już pokazałam, że należę do światowej czołówki, bo wynik 50,41 daje w niej miejsce. Kto wie, może za rok na mistrzostwach świata powalczę w finale o jak najlepszy wynik i jak najwyższe miejsce.

Wspaniały sezon masz Ty i wspaniały czas przeżywają Twoje przyjaciółki ze sztafety. Przyjaciółki, bo Wy podkreślacie, że łączy Was nie tylko bieżnia?

- Gdyby nie dziewczyny, to na pewno sama nic bym nie zrobiła. Na co dzień tworzymy rewelacyjny team, który spędza razem bardzo dużo czasu. Również z Martyną Dąbrowską i Natalią Kaczmarek, które biegły w eliminacjach i z Olą Gaworską, która w tym momencie dochodzi do siebie po kontuzji. Dziewczyn, które pracowały na ten sukces jest dużo. Do tego dochodzi trener, psycholog. Wszyscy się świetnie zgraliśmy i to przynosi rezultaty.

Więcej o:
Copyright © Gazeta.pl sp. z o.o.