Paweł Fajdek zadebiutował w "Bundeslidze", chce mieć swój talk-show i nie przestaje marzyć o złocie w Tokio

Mówi, że do whisky się dorasta. Nie miesza, preferuje single malt. McDonalds? Wjeżdża jak dzik w żołędzie. Zamawia pięć cheeseburgerów, dwa big maki i jeszcze frytki do tego. - Niezdrowo, to fakt. Ale za to bezpiecznie - tłumaczy. Takiego Pawła Fajdka wcześniej na pewno nie znaliście.

Damian Bąbol: „Bad boy” polskiej lekkiej atletyki. Można cię tak nazwać?

Paweł Fajdek:  Byli gorsi.

„K…, zabiłem trenera. Ja tam nie idę. Nie rusza się, nie krzyczy. Kurna, rzuciłem młotem i zabiłem człowieka. Własnego trenera. Zabiłem trenera dzień przed jego 80. Urodzinami!”. W swojej książce „Petarda. Historie z młotem w tle” szczegółowo opisujesz wypadek, który przytrafił się Czesławowi Cybulskiemu. To był najbardziej stresujący dzień w twoim życiu?

- Na pewno jedna z najbardziej traumatycznych chwil. Zamarłem. Myślałem, że nigdy później już nie przeżyję podobnego koszmaru. Mało brakowało, a w zeszłym roku znów podczas mityngu w Madrycie znów mogłoby dojść do nieszczęścia. Ostatni rzut w konkursie, a człowiek stoi sobie na 80. metrze, plecami do rzutni. Zero jakiejkolwiek ostrożności.

Ronaldo wskazał swoich rywali do zdobycia Złotej Piłki

Ale tamtego feralnego dnia nie zapomnę do końca życia. Trener popełnił błąd, ja też, bo mogłem nie pozwolić mu tam siedzieć. Zapewniał, że wszystko jest ok, że w razie czego zareaguje. Robił tak nieraz, ale zawsze siadał trochę dalej. Pamiętam jakby to było wczoraj. 17 czerwca 2015 roku. Trener usiadł na wędkarskim krzesełku, gdzieś na 77. metrze. Ucinał sobie jakąś pogawędkę ze swoim byłym zawodnikiem. Przy trzecim rzucie, gdy tylko wypuściłem młot, czułem, że coś się stanie. „Spier…! Spier…!” – krzyczałem. To były najdłuższe sekundy w moim życiu. Całe szczęście, że trener zdołał wstać z tego krzesełka. Gdyby na nim dalej siedział, to by umarł. Młot trafiłby w głowę lub klatkę piersiową i byłby koniec. Oberwał w kolano. Pamiętam jego ortalionowe spodnie przesiąknięte krwią. W głowie kłębiły się czarne myśli. Bałem się, że pod materiałem jest miazga. Psychicznie byłem rozbity. Karetka przyjechała po trenera, a ja bardzo długo jeszcze dochodziłem do siebie.

Na drugi dzień trener Cybulski kończył 80 lat. Niezbyt ciekawe urodziny w szpitalu na stole operacyjnym .

- Cud, że wszystko szczęśliwie się skończyło. To była niesamowita głupota. Dwa dni później miałem start w drużynowych mistrzostwach Europy w Rosji, ale myślałem tylko o tym wypadku. Trener zorientował się, że przeżywam ciężkie chwile, zadzwonił do mnie i powiedział, żebym przestał się martwić, bo to jego wina. „Stary, a głupi. 60 lat doświadczenia, a dałem się złapać na taki tani chwyt. Zagapiłem się. Biorę wszystko na siebie” – powiedział mi wtedy. Dzięki temu miałem trochę spokojniejszą głowę, ale wewnętrznie jeszcze trawiłem to w sobie. Musiałem później znosić te wszystkie żarty w kadrze, a mi w ogóle nie było do śmiechu. Różnie wtedy to mogło się skończyć,  nawet amputacją nogi.

Hurkacz zagra w Next Gen ATP Finals

Trafienie młotem w trenera, bójki, imprezowanie, zaspanie na zawody, które wygrałeś jednym rzutem, zgubienie złotego medalu mistrzostw świata w taksówce. Twoje życie to prawdziwa „petarda”. Dlaczego postanowiłeś podzielić się tymi wszystkimi historiami w swojej książce?

- Główny jej cel: rozbawić kibiców. Chciałem, żeby mnie lepiej poznali i zobaczyli jaki Paweł Fajdek jest na co dzień. Bardzo wiele osób lansuje się w mediach na kogoś zupełnie innego niż są w rzeczywistości. Zapewniam, że w tej książce jestem prawdziwy. Nie lukruję, nie ścieniam, wszystkie historie z różnych etapów mojego życia, które w niej zawarłem są momentami do bólu prawdziwe. Nie jest to autobiografia. Na to przyjdzie jeszcze czas. Ta książka ma być łatwa, lekka i przyjemna. Sporo ostatnio pojawiło się na rynku ciężkich pozycji, czyli zbrukanych sportowców, którzy przegrali z alkoholem lub narkotykami. U mnie tego nie ma. To raczej luźna komedia. Odsłaniam w niej sporo kulis z mojego sportowego, ale też prywatnego życia.

„Paweł absolutnie kojarzy mi się z jedzeniem: byliśmy kilka razy w McDonaldzie i zawsze wędrował przez salę z całą tacą. Ja jestem wielki, to prawda, ale ileż on je! Pięć cheeseburgerów, dwa big maki i jeszcze frytki do tego” – tak mówi o tobie kulomiot Konrad Bukowiecki. Kiedy jest okazja, to alkoholu też nie odmówisz, szczególnie whisky. Delikatnie mówiąc odstajesz od idealnego modelu sportowca, ale na koniec i tak cieszysz się z najwyższego stopnia podium.

- Wszystko jest dla ludzi. Nie będę kłamał, że nie jem „maka”. Może teraz trochę się tłumaczę, ale uważam, że mimo wszystko jest to bezpieczne jedzenie. Często wyjeżdżam za granicę, gdzie ta żywność jest po prostu słaba, znacznie gorsza niż w Polsce. Nie zamierzam wtedy ryzykować. Kiedyś na mistrzostwach Europy zatrułem się jedzeniem i nie byłem w stanie rywalizować. Od tamtej pory jestem na to wyczulony. Jak w hotelu jest słabo z posiłkami, to idę do „maka”. Najczęściej zamawiam cheeseburgery, żeby się tylko zapchać, nie zrobić sobie krzywdy na dzień przed startem. Nie ukrywam, że na co dzień też mi się zdarzy zgrzeszyć żywieniowo. Dużo jeżdżę samochodem i czasem brakuje czasu na przygotowanie jedzenia. Wtedy jak dopada mnie głód, to skręcam na „cheesa” lub hot-doga z Orlenu. Nikt mi przecież za to ręki nie obetnie. Poza tym miotacze mogą sobie pozwolić na nieco więcej. Wzrost wagi jakoś szczególnie nam nie przeszkadza.

W książce opisujesz, że jak świętujesz, to na całego. Króluje wtedy whisky.

- Do whisky się dorasta. Wiadomo, że jak jest dobry rocznik, to mieszać z innym napojem zwyczajnie nie wypada. W szczególnych okazjach, gdy mam co świętować np. narodziny dziecka czy opijanie medalu z kibicami i rodziną, to staram się nie przesadzać, ale też zamierzam nie psuć sobie efektu (śmiech). Najczęściej wtedy wybieram szlachetny rodzaj single malt. Chociaż piwko też bardzo lubię. Jest nawet wskazane np. podczas długich lotów.

Masz dopiero 29 lat, a zdążyłeś przeżyć sportowe bolesne upadki i największe triumfy. Niewielu jest młodych zawodników z tak dużym bagażem doświadczeń.

- Rzeczywiście dwukrotnie lądowałem w piekle, czym były kompletnie nieudane igrzyska olimpijskie w Londynie i Rio. Ale za każdym razem te demony potrafiłem gdzieś przepędzić i dzięki temu mogłem wspinać się na szczyty, sięgać sportowego nieba. Chociaż tego Mount Everestu, czyli olimpijskiego złota jeszcze nie osiągnąłem. To mój główny cel. Myślę, śnię, marzę o nim niemal codziennie. Swój umysł programuję na Tokio 2020. Jest plan, żeby po zrealizowaniu tego celu powstała moja druga książka. Mam już nawet tytuł: „Do trzech razy sztuka”.

Co dalej z twoją dyscypliną? Rzut młotem od dawna jest dyskryminowany, szczególnie w mityngach Diamentowej Ligi. Można odnieść wrażenie, że ich organizatorzy najchętniej na zawsze wykreśliliby tę konkurencję z programu.

- Staraliśmy się z tym walczyć. Pisaliśmy petycje, ale nie przyniosły efektu. Dalej jest z tym problem. Organizatorzy np. Diamentowej Ligi zazwyczaj wynajmują stadiony, na których dominuje piłka nożna. Często dzień po lekkoatletycznych zawodach rozgrywane są już mecze. Trochę to rozumiem, że od rzucanych młotów robią się dziury w murawie, ale z drugiej strony przy takim budżecie jaki jest przeznaczony na Diamentową Ligę, wstawienie 15 czy 20 kwadratów z trawą nie powinno być jakimś większym problemem. Można to jakoś wcześniej przygotować, a jeżeli nie, to chociaż mogliby nam wyrównać stawki finansowe. Oprócz chodziarzy zarabiamy zdecydowanie najmniej ze wszystkich lekkoatletów. Jesteśmy dwoma wyautowanymi konkurencjami.

Spore są te różnice?

- Mamy jedną czwartą z tego, co dostają pozostali uczestnicy Diamentowej Ligi. Brakuje też odpowiedniego promowania ze strony IAAF. Transmisje z DL ogląda się w telewizji, a my jesteśmy upychani gdzieś po mityngach, challengeach, które zazwyczaj rozgrywane są dzień przed główną imprezą. Przez to nie jesteśmy w stanie się pokazać.  Czekam na jakieś konkrety w tym temacie. Słyszałem, że IAAF pracuje nad nowymi koncepcjami startów. To akurat jest dobra wiadomość. Bardzo fajnie też, że przyjął się drużynowy puchar świata. Z tego co wiem, to mają być kolejne edycje.

Masz już plany na życie „po młocie”, czyli na sportową emeryturę?

-  Nie zastanawiam się jakoś bardzo nad tym. Jeśli zdrowie nie będzie szwankowało, a wyniki dalej będą satysfakcjonujące, to mogę rzucać nawet do „czterdziestki”. Wydaję mi się, że jestem na tyle ogarniętym człowiekiem, że nawet gdybym już niedługo miał kończyć karierę, to odnalazłbym się w normalnym życiu i znalazł jakąś pracę. Może nie taką od 6 do 14, bo w moim przypadku to jest niemożliwe, ale chętnie widziałbym siebie w roli prowadzącego jakiś zabawny program typu talk-show.

Paweł Fajdek Show?

- Dlaczego nie? Luźne pogadanki w TV, radio czy Internecie. To mogłaby być kolejna petarda. Kuby Wojewódzkiego pewnie bym nie przebił, ale myślę, że dałbym radę. Mam nawet kilka pomysłów na takie formaty, skierowane bardziej do… kobiet. Zobaczymy co z nich wyniknie. Nie chciałbym martwić się o pracę po zakończeniu kariery, dlatego tak bardzo zależy mi na tym medalu olimpijskim. Zawsze oznacza lepszą sportową emeryturę i spokojniejsze życie.

Czym oprócz promowania książki obecnie się zajmujesz? Znajdujesz czas na ćwiczenia?

- Ruszałem się w okresie roztrenowania i niestety skończyło się to kontuzją. Grałem w piłkę i urwałem sobie łydkę. Stało mi się to praktycznie w miejscu. Nagle pojawiło się zbyt duże napięcie w łydce i mięsień nie wytrzymał. Mam mały problem, ale ostatnio leczyłem się w COS w Zakopanem. Wkrótce powinno być dobrze.

Ty należysz do tej lekkoatletycznej frakcji, która raczej nie zarzuca piłkarzom, że zarabiają miliony i są o wiele bardziej popularni.

- Lubię piłkę nożną. Kilka la temu nawet zadebiutowałem w tzw. Bundeslidze, czyli B klasie. Wyobrażasz to sobie? 125-kilogramowy napastnik Zjednoczonych Żarów. Z moim przyjacielem „Gałą” tworzyliśmy najcięższy napad świata, ponad 250 kg! Było co oglądać. W ogóle to chyba jedyny klub w Polsce, którego w składzie wystąpił mistrz świata.

Lekkoatletyka znacznie różni się od piłki nożnej, dostarcza innych emocji. Na pewno od wielu lat pod względem sportowym prezentujemy najwyższy poziom. W przeciwieństwie do piłkarzy nasza kadra na wielkich imprezach zazwyczaj walczy o pełną pulę. Jest coraz większe zainteresowanie lekkoatletyką, ale nie da się tego porównać do szaleństwa, jakie panowało np. przed mundialem w Polsce. Mimo wielu sukcesów wciąż nie jesteśmy tak medialnie atrakcyjni jak piłkarze. Rzadko kiedy występujemy w reklamach. Niczego jednak nie zazdroszczę. Od początku wiedziałem, że rzut młotem  nie jest super dochodowym sportem. Był moment, kiedy trenowałem piłkę nożną, ale był problem, że nie dostrzegałem kolegów z drużyny. Nie podawałem, wolałem dryblować i strzelać gole. Trener miał pretensje, koledzy też kręcili nosem. Z kolei gdy ja długo nie dostawałem piłki, to zaczynałem się wkurzać. Nie było innego wyjścia. Musiałem postawić na sport indywidualny. 

Twój główny cel to oczywiście igrzyska olimpijskie Tokio, ale w przyszłym roku czeka nas też wiele ciekawych imprez m.in. mistrzostwa świata w Dausze. Jak zamierzasz się do nich przygotowywać?

- Nie planuję żadnych rewolucji. Przydarzyła się kontuzja, więc organizm wysyła sygnał: „Stop!”. I to ważna informacja, żeby z tymi przygotowaniami nie zacząć zbyt wcześnie. Wszystko dzieje się po coś. Teraz mam więcej czasu na książkę, która też była bardzo ważnym etapem w moim życiu. Najważniejsze, żeby łydkę doprowadzić do ładu i wszystko ładnie zrosło. Jak się wyleczę to polecimy kilka razy na zagraniczne zgrupowania, bo musimy przezimować w ciepłych warunkach. Pewnie będziemy trochę wydłużać okres treningowy do końca maja, może do początku czerwca. A potem rozpoczniemy bezpośrednie przygotowania do październikowych mistrzostw świata.

Copyright © Gazeta.pl sp. z o.o.