Straszna "Sandy" pokonała nowojorski maraton

Niewiele ponad dzień przed startem zdecydowano - po raz pierwszy w historii organizowany od 1970 roku maraton w Nowym Jorku się nie odbędzie. Nie zatrzymały go zamachy na WTC w 2001 r., zrobił to jednak huragan "Sandy", który totalnie zdemolował miasto

Lądujący na lotnisku JFK samolot nadlatuje nad wybrzeżem Long Island. W zapadającym zmroku widziałem ciemne połacie osiedli. Między boeingiem LOT-u a ziemią helikopter szperaczami przeczesywał parking, widać było światła samochodów, ale wyłącznie policyjnych, ze stroboskopowymi błyskami lamp i kogutami na dachu.

Nowy Jork przypomina pięściarza po liczeniu, który próbuje wstać cucony przez sekundantów - policję, straż, inne służby. Nie było szansy, by ci sami ludzie, nawet wsparci przez osiem tysięcy wolontariuszy, po długich szychtach mieli jeszcze siłę chronić i wspomagać 47 tys. biegaczy, w tym 20 tys. obcokrajowców, takich jak ja, którzy przedarli się do Nowego Jorku, wierząc, że miasto poradzi sobie szybko ze skutkami huraganu.

Nie poradziło sobie. Huragan "Sandy" sparaliżował transport publiczny oparty w głównej mierze na metrze i kolei. Miasto - położone na wyspach i między uchodzącymi do Atlantyku rzekami - działa inaczej niż zawsze. Brooklyn, Staten Island, Queens, Manhattan są jakby niezależnymi enklawami. Aby z JFK przedostać się do miasta lub dalej, do New Jersey, trzeba jechać autem przez mosty. Więc kiedy Edward Norton, znany aktor, mówił jeszcze w piątek po południu w telewizyjnej reklamie maratonu, że tylko tu bieg po pięciu mostach w pięciu dzielnicach jest możliwy, wielu nowojorczyków w zdenerwowaniu wyłączało telewizor, o ile mieli prąd. W New Jersey - gdzie mieszkam - po drugiej stronie Hudson River ponad 1,7 mln ludzi wciąż elektryczności nie ma. Ameryka się podzieliła.

Zwolennicy uważali, że maraton stanie się symbolem siły miasta. Tak jak w 2001 roku, dwa miesiące po zamachach na WTC. Organizatorzy, którzy do piątkowego wieczoru zapewniali, że bieg się odbędzie, przywoływali tamten maraton wśród gruzu i kurzu zawalonych wieżowców jako budującą analogię. I dodawali, jak burmistrz Nowego Jorku Michael Bloomberg, że maraton to ekonomia. Podobno dzięki biegowi miasto bogaciło się o 340 mln dol. W tym roku nie zarobi. Ile straci, jeszcze nie wiadomo, ale straty po huraganie będą i tak gigantyczne.

Mocne argumenty przeciwników przeważyły. Uważali, że nie czas na parady. Na Staten Island, przy wjeździe na wspaniały most Verrazano-Narrows, gdzie miał się odbyć w niedzielę start, zginęło dziewięć osób. Telewizje opisują tragiczną historię matki, która szukała schronienia dla swoich dzieci, a rwący prąd wyrwał jej je z rąk. Burmistrz Staten Island James Molinaro był poruszony, kiedy mówił na naprędce zorganizowanej konferencji o okolicznościach przeprowadzenia maratonu: - Mój Boże, to katastrofa! Straciliśmy ludzi. Wszystko, co zbudowaliśmy, przepadło. Wielkie zniszczenia na South Beach. John D'Amato Field już nie istnieje. Asfalt w Midland Beach rozwalony i zmieciony. Mamy ponad pół metra błota tam, gdzie zwykliśmy spacerować. Łodzie na środku ulicy. Gangi plądrują sklepy na Midland Avenue i opuszczone domy Południowego Wybrzeża. Tam potrzebujemy policji. Czy ktoś sobie uświadamia, ilu potrzeba policjantów do obsługi maratonu? Musimy się zebrać i pracować, a nie paradować. Jeśli trzeba na coś poświęcić więcej sił, to na wybory prezydenckie [odbędą się 6 listopada, we wtorek].

Kiedy Molinaro dyskutował z Bloombergiem sprawę maratonu, padła sieć telefoniczna i nie dokończyli rozmowy. Gdyby to mówili tylko politycy, powiedzielibyśmy, że szukają głosów, grają pod publiczkę, starają się zbadać, gdzie jest większość, której warto się przypodobać. Ale biegacze też się wycofywali. - Wszystko, co zobaczyłam, powoduje, że moje serce jest zbyt ciężkie, aby biegać - powiedziała Shirley Plaatjes, która razem z mężem i grupą przyjaciół zrezygnowała ze startu. Nie była odosobniona. Wycofującym się organizatorzy transferowali udział na przyszłoroczną edycję (normalnie amatorzy losują prawo startu, bo chętnych jest więcej niż miejsc), ale 550 dol. startowego przepadło.

Jak będzie teraz, gdy bieg odwołano, jeszcze nie wiemy. Zaskoczenie jest ogromne. Części najlepszych zawodników nie udało się dostać do miasta na czas, nie odpoczęli więc po transatlantyckim locie i nie przeprowadzili treningów na trasie, nie mieli więc szans na dobry wynik, ale jednak chcieli startować. Nowy Jork to bieg wyjątkowy, a jednocześnie dobrze płatny. Kilku Kenijczyków poleciało z Nairobi do Bostonu i stamtąd samochodem dotarło do Nowego Jorku. Tiki Gelana - złota medalistka olimpijska z Londynu - utknęła w Amsterdamie i przyleciała dopiero w czwartek.

W 2001 roku organizatorzy musieli namawiać przestraszonych zamachami, by jednak przyjechali. W tym roku aż tak źle nie było, ale to też oznacza, że tak późna zmiana decyzji może wywołać frustrację tych, którzy się jednak do Nowego Jorku dostali. W odpowiedzi na facebookową stronę Cancel 2012 NYC Marathon podnoszono, że nie można się poddać, że miasto jest zbyt wielkie, aby ulec i nie przeprowadzić maratonu pierwszy raz od 1970 roku. Jeden z dziennikarzy przypomniał napis na elewacji budynku poczty na Ósmej Alei, cytat z Herodota: "Ani śnieg lub deszcz, ani upał lub ciemność nocy nie przeszkodzą posłańcom w wypełnieniu ich misji". A jednak.

Maratończycy nie należą do ludzi, którzy się łatwo poddają. Jednak organizatorzy zdali sobie sprawę, że nie dadzą rady tego biegu przeprowadzić. W piątek około godz. 18 czasu nowojorskiego zapadła decyzja - bieg zostaje odwołany.

Więcej o:
Copyright © Gazeta.pl sp. z o.o.