Anny Rogowskiej romans z tyczką

Co robi trener narzeczony, jak mi się coś nie podoba? Mówi: "Tam są drzwi!"

Wojciech Staszewski: Jak zaczął się Pani przygoda z tyczką?

Anna Rogowska: Od płotków, a właściwie od płaskostopia. W drugiej klasie szkoły podstawowej chodziłam na zajęcia korekcyjne. Prowadziła je pani Koziorowska, trenerka z sopockiego klubu lekkoatletycznego, i powiedziała, że się po mnie zgłosi za kilka lat. Rzeczywiście, pod koniec piątej klasy zaprowadziła mnie na pierwszy trening. I zaczęłam trenować bieg na 100 m ppł. pod okiem trenerki Ewy Kiczeli. Najpierw trzy treningi tygodniowo, po czterech latach - sześć. Jeździłam na obozy sportowe, w Spale zobaczyłam Artura Partykę, dał mi autograf, pozował do zdjęcia. Marzyłam wtedy, że ktoś kiedyś mnie poprosi o autograf. A trenerka już wtedy nazywała mnie swoją nadzieją olimpijską, koleżanki z grupy miały o to do mnie żal.

A tyczka?

- Kiedy miałam 16 lat, na tej samej hali zawodniczki trenera Edwarda Szymczaka skakały po 2,60 m, to były początki tej konkurencji. Trener zachęcał, że jestem szybka, silna, dynamiczna. Ale nie chciałam zmieniać płotków na coś tak niepewnego. Wygrywałam już zawody w okręgu pomorskim na 100 m ppł., jeździłam na mistrzostwa Polski.

Dwa lata później Monika Pyrek i Ania Wielgus skakały już na światowym poziomie. Podpatrywałam ich treningi, były ciekawsze. Na płotkach tylko bieganie i technika pokonywania płotków. Żmudna praca. A w tyczce dochodziła skoczność i akrobatyka.

Poszłam do trenerki, ona była dla mnie jak mama. Powiedziała: "Spróbuj, zawsze możesz wrócić do płotków". I w wieku 18 lat przeszłam do współpracującego z nią trenera tyczkarzy Leszka Migdy.

Od kochającej mamy do oschłego ojca?

- Może trochę tak. Trener jak typowy nauczyciel zadawał ćwiczenia i każdy robił swoje. Po trzech miesiącach, w czerwcu 1999 r., na pierwszych zawodach w sezonie skoczyłam 3,20. Nie miałam jeszcze odpowiedniej techniki, to miało przyjść. Ale w grupie były 16-latki, które skakały wyżej ode mnie. Nie podobało mi się, że trener je faworyzował, bo u trenerki to ja byłam w centrum uwagi. Może to egoistyczne z mojej strony, ale wymagałam, żeby zaangażowanie trenera było równie duże jak moje. Był dobrym szkoleniowcem, ale większe szanse dla siebie widziałam w grupie trenera Szymczaka. To była dla mnie trudna decyzja. Do dzisiaj mam ciepłe kontakty z trenerem Migdą, prowadzi nowe zawodniczki, odnosi sukcesy.

W styczniu 2000 r. przeszłam do grupy trenera Szymczaka. Skakałam już 3,50, on mi powiedział, że w lecie są mistrzostwa świata juniorów w Chile, minimum jest 4 m i że dam radę tyle uzyskać. O Boże, Chile! Moich rodziców nie było stać na takie podróże, Szwecja czy Niemcy to były kraje, które do tej pory udało mi się odwiedzić. Zaznaczyłam Chile na mapie ściennej. Ale nie pojechałam na mistrzostwa, bo doznałam kontuzji stopy. Trening w nowej grupie był dużo cięższy i dłuższy, dużo było ćwiczeń siłowych, gimnastycznych. Mój organizm nie był jeszcze gotowy na takie obciążenia. W tamtym sezonie skoczyłam tylko 3,60.

A nowy trener jaki był?

- Z trenerem Szymczakiem rzadko trenowałam, bo często wyjeżdżał z najlepszymi zawodniczkami na obozy zagraniczne. Ja wtedy skakałam 3,60 i przygotowywałam się do mistrzostw Polski, a Monika Pyrek do Sydney, gdzie zaliczyła na olimpiadzie 4,40 m. To była przepaść.

Trenowałam z początkującą grupką, którą zajmował się Jacek Torliński. Był tylko dwa lata ode mnie starszy. Martwiłam się, że taki początkujący, ale zobaczyłam, że on jest tak samo zaangażowany w sport jak kiedyś trenerka. Dopasowywał ćwiczenia pode mnie, żebym się wzmocniła po kontuzji. Poświęcał mi wiele czasu. Zostawaliśmy dłużej po treningach, był przy mnie i dopingował do pracy. Rozmawialiśmy o przyszłości, o skakaniu, byłam bardzo szczęśliwa.

Coraz więcej czasu spędzaliśmy razem. Jacek przynosił kwiaty, wyciągał do kina. Wszyscy mówili, nawet moja mama, że się zadurzył we mnie. Ale ja zauważyłam to ostatnia. W czerwcowy wieczór poszliśmy do kawiarenki w Sopocie uczcić drobny sukces. I powiedzieliśmy sobie o naszych uczuciach. A potem pojechaliśmy razem na wakacje na Słowację.

Co się wtedy zmieniło w pracy? Trener chłopak pewnie przestał Panią opieprzać?

- Skądże, do dzisiaj to robi! Jak coś mi się nie podoba, to mówi: "Tam są drzwi!". To trochę jak przeciąganie liny, kto ma większą władzę. A na co dzień staramy się unikać tematu sportu.

A efekty?

- W 2001 roku skoczyłam 3,90, zdobyłam medal na mistrzostwach Polski młodzieżowców. Dostałam za to pierwsze stypendium, ok. 400 zł co miesiąc z kasy klubu. Ale zaraz przyszła następna kontuzja, przeciążenie pleców. To charakterystyczne dla tej konkurencji, bo po włożeniu tyczki do dołka duża siła działa na staw biodrowo-krzyżowy. Jeśli ktoś ma słaby odcinek lędźwiowy, powstaje uraz.

Z bólem pleców chodziłam od lekarza do lekarza. Pomógł mi w końcu człowiek od terapii manualnej. W pełni zdrowa wróciłam do trenowania, zrobiłam minimum na halowe mistrzostwa Europy w Wiedniu w 2002 roku (4,25), skoczyłam tam 4,20 i byłam 13. Ogromnie płakałam, Jacek mnie pocieszał. A podczas letnich ME skoczyłam rekord życiowy 4,40 i byłam siódma.

Wtedy przyszło mi do głowy, że ten sport to nie tylko przygoda, ale też sposób na życie. Dostałam stypendium z Polskiego Związku Lekkiej Atletyki i jako kadrowiczka miałam już zagwarantowane pełne szkolenie i opłacane obozy.

Wychodzi Pani za trenera Torlińskiego?

- Tak, we wrześniu bierzemy ślub. Po mistrzostwach Europy w Göteborgu.

Czy zrobi sobie Pani prezent ślubny, pokonując 5 m?

- To by było moje marzenie. Stać mnie w tym roku na pewno na 4,90. Na treningach skaczę w granicach 5 m, ale przez gumę zamiast poprzeczki. Oswajam się z tą wysokością. Przy drobnym trąceniu gumka się naciąga, a poprzeczka by spadła.

Chciałabym poprawić drugi element skoku, odwał, czyli moment, kiedy ma się uniesione nogi w górze. Ten element skoku powinien trwać trochę dłużej, a postawa powinna być idealnie prosta. Ale wygląda już lepiej niż w zeszłym roku.

Na niedawnych halowych mistrzostwach świata w Moskwie Pani wygrała. Ale w ubiegłorocznych mistrzostwach świata na otwartym stadionie w Helsinkach przegrała, i to mocno.

- Miałam wtedy rekord życiowy 4,80, a kompletnie nie wyszedł mi start na najważniejszej imprezie roku. Zajęłam szóste miejsce. Chciałam zakończyć sezon i jak najszybciej o nim zapomnieć. Wspaniale zachował się wtedy Jacek, podtrzymywał mnie na duchu i mówił, żebym nie zapominała, że jestem tą samą osobą, która rok wcześniej zdobyła brązowy medal olimpijski. Że mogę skakać wysoko, jeśli znów zacznę w to wierzyć.

Trzy dni później stałam już na skoczni, a tydzień później na zawodach skoczyłam 4,82, a w kolejny weekend 4,83. To mój rekord do dziś (i rekord Polski). Zmienił mnie sukces w Atenach, gdzie zdobyłam brąz. Uwierzyłam, że mogę wysoko latać. Zmieniła mnie też porażka w Helsinkach. Wiem, że można raz przegrać, a kariera trwa.

Anna Rogowska

Data urodzenia: 21.05.1981, Gdynia

Wzrost: 171 cm

Waga: 54 kg

Rekordy życiowe: 4,83 - stadion; 4,80 - hala

Sukcesy: brązowa medalistka igrzysk olimpijskich w Atenach (2004), srebrna medalistka halowych MŚ w Moskwie (2006)

Copyright © Agora SA