Zdzisław Ambroziak: Skazani na biodra

Urodzony w Lubaczowie Polak, który we Francji czuje się jak u siebie w domu, obywatel świata i Krakowa, jest naszym sportowym idolem, bohaterem upływającego lata.

Rzeczywiście, Robert Korzeniowski to prawdziwy fenomen i trzeba oddać mu sprawiedliwość. Wart jest wszystkich telegramów, gratulacji i pieniędzy, które na niego spływają, choć znam wielu ludzi, którzy odwracają głowę, lub zmieniają kanał telewizora na widok falujących podczas walki bioder chodziarzy. Co do mnie, rozważyłbym raczej wprowadzenie bardziej naturalnej i atrakcyjnej konkurencji - chodu pań na jakimś krótszym dystansie - oglądalność gwarantowana. Bo chód mężczyzn, właśnie ze względu na znikomą popularność i oglądalność, chcą nam po Atenach zlikwidować.

Mówiąc zaś poważnie, choć to niełatwe, mamy trochę pecha, że wybitni sportowcy trafiają nam się w dyscyplinach bardzo specjalistycznych, szczególnego rodzaju, przeznaczonych dla koneserów. Latem mamy rytmiczne ruchy bioder Korzeniowskiego, zimą martwimy się, czy odpowiednio układają się w locie biodra naszego podniebnego ptaka Adama Małysza. I jeden, i drugi sport niewielu by obchodził (skoki narciarskie - w nadmiarze - są nie mniej nudne niż chód), gdyby nie to, że właśnie w tych specyficznych dyscyplinach odnosimy olśniewające sukcesy i w Polsce konkursy z udziałem Małysza ogląda nawet mój wnuk. W obu zresztą mechanizm jest podobny i sprowadza się do wyjątkowych jednostek obudowanych gigantyczną, komercyjną maszynerią. Wolałbym, prawdę mówiąc, żeby honor Polski i Polaków, o którym ostatnio tak głośno, nie ograniczał się w sporcie (i nie tylko) do położenia bioder Korzeniowskiego i Małysza.

Sportowa prawda jest brutalna. Zdarzenia, które śledzimy z zapartym tchem nie dlatego, że są tam nasi, ale dlatego, że obcujemy z wielkim sportem - piłkarskie mistrzostwa świata, Europy, Liga Mistrzów, zmagania najlepszych koszykarzy, tenisistów, siatkarek, siatkarzy - odbywają się bez naszego udziału. Dlatego - w myśl zasady "Jak się nie ma, co się lubi, to się lubi, co się ma" - bohaterem letniego sezonu jest dla nas niestrudzony piechur Korzeniowski. Oby z sukcesami maszerował jak najdłużej.

Ale nie oszukujmy się, że staniemy się znienacka narodem chodziarzy lub narciarskich skoczków, że to oni dwaj - Korzeniowski i Małysz - w praktyce zawładną zbiorową wyobraźnią naszych dzieci, zaspokoją apetyty sportowej Polski. Ta czeka raczej na nowego Deynę, Lato, Szarmacha, Komara, Wszołę, Kuleja, Wójtowicza, a także - czemu nie - Henryka Kasperczaka. Tego wspaniałego piłkarza, jakim był, ale chyba mniej na trenera krakowskiej Wisły marnującej po raz kolejny swoje wielkie, europejskie szanse.

Copyright © Gazeta.pl sp. z o.o.