Pyrek i Waleriańczyk - Czy skoczą po medal?

W poniedziałek Polska ma szansę na medal - Monika Pyrek skacze o tyczce w finale. W finale skoku wzwyż jest też Aleksander Waleriańczyk, ale w eliminacjach skakał chyba z hantlami w kieszeni. Wszedł do finału z ostatnim wynikiem...

Obie Polki - Monika Pyrek i Anna Rogowska - wywalczyły miejsce w finale skoku o tyczce, choć w nerwowych okolicznościach. "W skoku o tyczce wszystko może się zdarzyć" - to przysłowie powinno być mottem tej konkurencji. Jest w niej tyle czynników, które wpływają na wynik, że mimo fantastycznej formy drobny błąd zawodnika kończy się zrzutką. Trener Wiaczesław Kaliniczenko, nerwowo przypatrujący się Monice Pyrek, wykrzykiwał rady, które musiały pomóc, kiedy jego zawodniczka stanęła do ostatniej próby na 4,40 m.

- Byłam strasznie zdenerwowana, nawet wściekła, bo jakiś bałagan zapanował na rozbiegu, jakaś przerwa w naszej grupie, druga grupa skakała, miały przede mną skakać Fieofanowa i Buschbaum, nagle wywołano mnie, zaczęto mierzyć czas, musiałam jeszcze przestawiać stojaki na tyczki. Byłam trochę zaskoczona, bardzo zdenerwowana, nie do końca skoncentrowana i stąd ta zrzutka w pierwszym skoku na 4,40 - powiedziała Pyrek.

Ale ponieważ nie od dziś wiadomo, że Monika ma duszę wojownika, w trzecim skoku - z wielkim zapasem wysokości - Pyrek pokonała 4,40 m. Zresztą przy każdym skoku przewyższenie było gigantyczne, po 20-30 centymetrów, które daje wielka nadzieję na wysokie skoki, może nawet na pobicie rekordu Polski (4,62 m).

Skąd ono się bierze?

Monika startuje na twardszych tyczkach niż na początku sezonu (choć i tak są one dużo bardziej miękkie niż tyczki rywalek). Twardsze tyczki wprost katapultują Polkę w górę, widać, że nie ma żadnego problemu z uzyskaniem wysokości. To z kolei oznacza, że Pyrek, która ostatecznie chyba zwalczyła anemię, na którą cierpiała od długiego czasu, jest w świetnej formie. Inaczej nie byłaby w stanie tych tyczek używać.

- W finale będzie walka o medale - zapowiada, ale zaraz znów zaczyna się krygować: - Forma jest, ale nie wiadomo, na jaką wysokość wystarczy. Jak skoczę 4,70 i nie zdobędę medalu, to będę szczęśliwa.

W poniedziałek Monika będzie musiała swój wojowniczy charakter wykazać w 100 proc. Wszystko bowiem wskazuje na to, że rekordzistka świata Jelena Isinbajewa, która gładko przeszła wszystkie wysokości, Swietłana Fieofanowa, która w jedynym skoku pokonała wysokość 4,40 m gwarantującą awans, oraz mistrzyni olimpijska Amerykanka Stacy Dragila są w kapitalnej formie. Zresztą nie tylko fizycznej, co widać było po Dragili, uśmiechniętej non stop od ucha do ucha

Rogowska - tak jak Pyrek - również łatwo osiąga wysokość, tylko ta przewaga w powietrzu gdzieś ginie, przybita albo brakiem pionu, albo odwrotnie, zbyt dużym przemieszczaniem się w przód. To dlatego doszło do trzech zrzutek na 4,35 m. Rogowska szła do szatni przez strefę mieszaną, kąciki ust drżały i widać było, że do pełnej rozpaczy tylko krok. Była przekonana, że nie weszła do finału.

Sposób na finał

Kiedy Rogowska z trudem tłumiła płacz, nie wiedząc, że zakwalifikowała się do finału, w dramatycznych okolicznościach walczyli Aleksander Waleriańczyk, Grzegorz Sposób i Michał Bieniek w skoku wzwyż.

Jeśli chodzi o tego ostatniego, to od początku traktował mistrzostwa jako wyjazd doświadczalny. - Jestem szczęśliwy, że w ogóle tu jestem. Mam 19 lat, nigdy nie skakałem na takim stadionie, przy takiej publiczności. Teraz już wiem, jak to jest - powiedział Bieniek z uszczęśliwioną miną, mimo że udało mu się skoczyć 2,20, czyli 10 cm niżej niż 29 czerwca w Zamościu, kiedy zdobył minimum na MŚ.

Jeśli chodzi o Sposoba, tu było dramatycznie. - Po prostu skakało mi się fatalnie, ciężko. Od początku czułem, że będą problemy - powiedział Sposób, który przed mistrzostwami świata 30 razy nieudanie atakował wysokość 2,30 m, limit wyznaczony, aby w ogóle przyjechać do Paryża.

Problemy były od początku do końca, bowiem dopiero w ostatniej, trzeciej próbie, w ostatnim skoku eliminacji, Sposób pokonał 2,29 m, co automatycznie dawało mu miejsce w finale. Na stadionie wzbudziło to wielką radość. - Mam nadzieję, że w finale będzie więcej zabawy, a mniej męki - powiedział lublinianin.

Problemem Sposoba był w eliminacjach rozbieg. Jak sam powiedział, nie nabierał odpowiedniej szybkości na ostatnich metrach. - To jest do poprawienia w finale. Moim zdaniem wszystko w nim może się zdarzyć, każdy może znaleźć się na podium - powiedział 27-letni Polak, który dopiero od pięciu lat skacze wzwyż.

Wreszcie, jeśli chodzi o Waleriańczyka - o którym jest na tyle głośno, że nawet na konferencje prasowe polskiej ekipy na wieży Eiffla, daleko od stadionu, fatygują się zagraniczni dziennikarze, aby dowiedzieć się czegoś o nim - to nie ma wiele do powiedzenia. 21-letni skoczek po pokonaniu przez Sposoba 2,29 cm i po swojej trzeciej nieudanej próbie na tej wysokości najpierw pogratulował koledze, a potem nerwowo podrygiwał przy tablicy wyników. Uspokoił się, gdy zobaczył, że jego 2,27 dało mu jednak finał - wspólnie z Amerykaninem Mattem Hemingwayem zajęli 12.-13. miejsce, ostatnie uprawniające do startu w finale. Nie tak miało to wyglądać i zdaje się, że Waleriańczyk wie, że najnormalniej w świecie jest bez formy. A przynajmniej bez takiej formy, która na młodzieżowych mistrzostwach Europy w Bydgoszczy dała mu najlepszy wynik w tym roku - 2,36 m.

On sam zresztą niewiele wyjaśnił, bo nie chciał rozmawiać z polskimi dziennikarzami. Na szczęście zamienił kilka zdań z angielskim reporterem, dzięki czemu wiemy, że Waleriańczyk "nie rozumie, co się mogło zdarzyć". To z kolei nie rokuje dobrze w poniedziałkowym finale. W oficjalnych prognozach mistrzostw stwierdza się, że Polak skoczył co prawda na 2,36 w tym roku, ale nie pokazał klasy na innych międzynarodowych zawodach i że faworyci nazywają się wciąż Jacques Freitag (RPA) i Stefan Holm (Szwecja), a dołączy do nich zapewne któryś z Rosjan, choć najlepszy z nich Jarosław Rybakow jak Waleriańczyk miał dużo problem z 2,29 m.

W sobotę do finału rzutu młotem nie weszli Wojciech Kondratowicz i Maciej Pałyszko. Nie weszli to chyba mało powiedziane. Pałyszko był w swojej grupie 10. na 13 zawodników (75,42 m), a Kondratowicz rzucił ledwie 70,79 i zajął ostatnie miejsce. Obaj pojechali na mistrzostwa świata po fantastycznych rzutach w Bydgoszczy ponad 80 m, po których krążyły pogłoski o użyciu młotów nie takich, jak trzeba. Wyniki w Paryżu nie zlikwidują tych plotek.

Copyright © Gazeta.pl sp. z o.o.