Maraton Warszawski. Wszystkie zakręty Yareda S.

Kiedy uciekał przed wojną z Erytreą, marzył tylko o bieganiu. - Poland, Holland, co to za różnica. Nawet nie wiedziałem, gdzie jadę. Wystarczy, że daleko od Etiopii.

W niedzielę Yared Shegumo wygrał Maraton Warszawski i samochód za 60 tys zł. Zabrakło mu niecałych trzech minut do rekordu Polski. Zanim dotarł do mety na Stadionie Narodowym, kilka razy przeżywał kryzys. Jak w życiu.

Latem 1999 r. stanął na Dworcu Centralnym. - Tu nikt nie mówi po angielsku - zauważył ze zdziwieniem 16-latek.

Był bez pieniędzy, bez miejsca do spania. Dwa tygodnie wcześniej wyleciał z ekipą juniorów z Addis Abeby na mistrzostwa świata do Bydgoszczy, a gdy tylko zawody się skończyły i Etiopczycy zajechali autobusem na lotnisko Okęcie, Yared wskoczył do taksówki i powiedział: - Main Train Station.

Przed wylotem z Etiopii przed całą rodziną - matką, ojcem przesiadującym dzień i noc w sklepiku z mydłem i powidłem w Addis Abebie i sześciorgiem rodzeństwa - ukrywał, że chce uciec. - Inaczej nigdy by mi się nie udało. Ktoś na pewno by się dowiedział i trenerzy by mnie nie zabrali do Polski. Powiedziałem ojcu, że nie wracam, gdy już byłem daleko.

- W 1999 r. toczyła się wojna z Erytreą. Wielu kolegów poszło do armii. Większość z nich zginęła. Okropnie się bałem i pragnąłem, żeby tylko tam nie trafić. Marzyłem, żeby żyć spokojnie i dalej robić to, co pokochałem, czyli biegać. W Etiopii mogłem o tym zapomnieć - mówi Yared. - Pytałem, gdzie ten Poland. Mówili, że gdzieś niedaleko Holland. Poland, Holland, co za różnica. Ważne, że nikt tu do nikogo nie strzela. To mi wystarczyło. Nie miałem planu. Wierzyłem, że Bóg będzie czuwał i wskaże mi drogę.

Na Centralnym Yared poznał Somalijczyka, ten zaprowadził go do znajomego Etiopczyka, który dał mu pierwszy polski nocleg w swoim małym mieszkaniu na warszawskiej Ochocie, a następnego dnia zawiózł do ośrodka dla imigrantów w Otrębusach. Były to pierwsze osoby z długiego łańcucha, które mu pomogły.

Pierwsze dwa lata Yared spędził w ośrodku. Był jedynym nastolatkiem wśród dorosłych i rodzin, bez prawa do wychodzenia na zewnątrz. Szkoła? Jaka szkoła? Ani be, ani me po polsku. - Było strasznie nudno. Chciałem się wyrwać. Namówiłem pewnego dorosłego Somalijczyka, aby zgodził się podpisać zobowiązanie, że się mną zaopiekuje przez jeden dzień. Zabrał mnie do Warszawy, do jakiegoś klubu lekkoatletycznego. Znaleźliśmy Legię, ale okazało się, że nie ma bieżni. Pojechaliśmy na Polonię, gdzie był zniszczony dziurawy tartan. Dobrze.

W Polskim Związku Lekkoatletycznym szybko dowiedzieli się, że pojawił się jakiś Etiopczyk. Etiopczyk? Znaczy dobry biegacz. - Zaczęliśmy starać się o kartę stałego pobytu, a potem, gdy był już pełnoletni, o obywatelstwo dla Yareda - mówi Bogusław Mamiński, członek zarządu PZLA, twórca największych ulicznych zawodów w Polsce "Biegnij, Warszawo". - Nie miał dokumentów, dzwoniliśmy do urzędów w Etiopii, ale dowiedzieć się czegoś. Było niesłychanie trudno. Nie potrafiliśmy ustalić żadnych dat, choćby jego urodzin - wspomina trener Polonii Grzegorz Wrona.

Mimo to w półtora roku Yared otrzymał obywatelstwo. Pomógł przyjaciel prezydenta Aleksandra Kwaśniewskiego, nieżyjący Stefan Paszczyk, wtedy szef PKOl.

Polska Akcja Humanitarna wytrzasnęła z własnych zasobów mieszkanie na Jagiellońskiej na warszawskiej Pradze.

Gdy tylko Yared zaczął szybciej biegać, PZLA przekazała go Zbigniewowi Królowi. Znakomity trener miał wizję, że Yared będzie biegał na 800 m. Sam był specjalistą w tej konkurencji - trenował wtedy Pawła Czapiewskiego, brązowego medalistę mistrzostw świata, trenuje Adama Kszczota. Tylko że nie było na świecie dobrego 800-metrowca z Etiopii, tacy wtedy w przyrodzie nie występowali. W Etiopii biega się na długie dystanse, najlepiej od 5000 m wzwyż.

Trening średniodystansowców jest straszny. Trzeba skakać ze sztangą i talerzami dziesiątki razy, przerwa i znowu, biegać sprinty do upadłego, żyłować organizm. 800-metrowiec musi być silny, by przepchnąć się w grupie, lub być skrzyżowaniem charta z gazelą jak mistrz David Rudisha i z miejsca uciec wszystkim. Kiedy Yared zaczął harować u Króla, trenerzy nie mieli jeszcze precyzyjnych narzędzi, by zbadać, czy zawodnik te katusze wytrzymuje. Działali na nosa. Było obiecująco - w 2004 r. Yared pobił w hali rekord Polski Bronisława Malinowskiego na 3000 m.

Ale potem było coraz gorzej. Yareda przybiły obciążenia, wyniki się nie poprawiały. Skończyło się stypendium państwowe, klubowe, z Etiopii przyleciała dziewczyna, z którą wzięli ślub, trzeba było zarabiać na dwoje. - Po prostu nie miałem z czego żyć. Nie starczało na opłaty. To był koniec. Wtedy mój przyjaciel Paweł Roguszczak, biegacz z Polonii, powiedział przez telefon: "Pakuj walizki i przyjeżdżaj do mnie, do Anglii".

Yared trzy lata jeździł wózkiem widłowym po magazynie pod Birmingham. Osiem godzin dziennie ładował palety, potem pilnował dobytku jako ochroniarz. - Bieganie nie chciało mi wylecieć z głowy. Czasem trochę nawet truchtałem po parku, aż stwierdziłem, że muszę coś z tym zrobić.

Zwrot był gwałtowny. Mamiński skontaktował Yareda z Antonim Niemczakiem, byłym maratończykiem, który prowadzi ośrodek dla biegaczy z Albuquerque w Nowym Meksyku. Bilety Yared miał dzięki wózkowi widłowemu, pobyt opłacił Niemczak. Znów zaczęła się harówka, ale tym razem długodystansowa i od zera, bo po trzech latach przerwy. Wydawało się, że wszystko jest na dobrej drodze, ale wciąż nie było wyników. Yared po dwóch miesiącach wrócił do Polski. Próbował szczęścia w maratonach, w biegach ulicznych, dostawał małe nagrody, ale wszystko, co zarobił, rozchodziło się szybciej niż natychmiast, zwłaszcza że część wysyłał rodzinie. Spłukał się do reszty.

- Postanowiłem rzucić to bieganie. Znów. Nic mi przecież nie dawało. Wracam do Anglii, na wózek widłowy, do magazynu na dwie zmiany. Poszedłem na ostatni trening na Polonię. Truchtałem, przyglądał mi się trener i ktoś jeszcze. Pożegnałem się. Jadę do Anglii - powiedziałem. Ten drugi to był Jacek Podoba, jak się później okazało, szef grupy ubezpieczeniowej Europa, maratończyk. Wtedy usłyszałem od nich najpiękniejszą wiadomość. Trener powiedział, że mi pomoże w treningach, a pan Jacek finansowo. Zapłacił za przygotowania i ufundował stypendium. Dzięki niemu wciąż mogę biegać.

Trzy dni przed maratonem w Warszawie Yared wrócił z Etiopii. Siedem tygodni tyrał na wysokości, na której ciężko oddychać. Czasem na 2400, czasem nawet na 3200 m. Mieszkał w porządnym mieszkaniu, jeździł porządnym wynajętym samochodem.

Więcej o:
Copyright © Gazeta.pl sp. z o.o.