Lekkoatletyka. Paweł Wojciechowski: Jeszcze wrócę do skakania

Mistrz świata w skoku o tyczce od grudnia nie trenuje, nie będzie bronił tytułu na sierpniowych mistrzostwach świata w Moskwie. - Zamiast z wysokościami walczę z kontuzjami - mówi Paweł Wojciechowski.

Kilka razy w tygodniu Wojciechowski przychodzi do hali bydgoskiego Zawiszy. Pomaga swojemu trenerowi Romanowi Dakiniewiczowi prowadzić zajęcia z młodymi tyczkarzami. - To dodaje mi sił. Ten sport jest dla mnie bardzo ważny i przebywanie tutaj podczas treningów jest mi po prostu potrzebne - mówi 24-letni skoczek.

Dwa lata temu Wojciechowski wywołał sensację. Zaczęło się w Gandawie, gdzie skacząc 5,86 m, pobił halowy rekord Polski. - To szok. Nie mogę w to uwierzyć - mówił. W sierpniu wynikiem 5,91 m o centymetr poprawił rekord Polski na otwartym stadionie należący od 1988 r. do Mirosława Chmary. - Sam sobie zrobiłem presję przed mistrzostwami świata, a miałem jechać tam na luzie. Od dziś nie czytam gazet i nie oglądam telewizji, i nie śledzę internetu. Muszę się z tego wszystkiego wyłączyć - opowiadał.

Na mistrzostwach świata w koreańskim Daegu zaspał na konkurs finałowy, ale z wynikiem 5,90 m wygrał. To był jedyny złoty medal, z jakim polscy lekkoatleci wrócili z Korei. Radość skończyła się szybko. - Niestety, u mnie na przemian raz jest dobrze, a raz źle. Znowu doznałem kontuzji - opowiada Wojciechowski, który niedługo po mistrzostwach świata doznał urazu mięśnia dwugłowego.

"Znowu", bo kłopoty ze zdrowiem towarzyszą mu właściwie przez całą karierę. W 2008 r. zdobył srebrny medal na mistrzostwach świata juniorów. Niedługo później skręcił staw skokowy, do tego doszły bóle pleców. - Niektóre diagnozy mówiły o pęknięciu kręgów, ale okazało się, że ta choroba ma podłoże genetyczne. Uparłem się i odniosłem sukces. Za taki uważałem powrót do skakania - wspomina Wojciechowski.

Po mistrzostwach w Daegu, gdy uporał się już z mięśniem dwugłowym, znów dopadł go pech. W czasie oddawania skoku pękła tyczka. Złamana kość jarzmowa wymagała operacji i zmusiła tyczkarza do odłożenia przygotowań olimpijskich. Zaczęła się walka z czasem. Celem było minimum na Londyn. Z każdym kolejnym nieudanym konkursem rosła presja, aż w końcu okazało się, że walka jest przegrana. I wtedy rękę do bydgoszczanina wyciągnął Polski Związek Lekkiej Atletyki. - Traktujemy Pawła w sposób szczególny. Mamy jednego mistrza świata. Nie jest zobligowany przez związek do zdobycia minimum. Ma prawo do dzikiej karty - tłumaczył Jerzy Skucha, prezes PZLA. Wojciechowski do Londynu pojechał, ale nie zaliczył żadnej wysokości. Po powrocie z igrzysk próbował wrócić do formy, tyle że kolano dalej bolało, i tak jest do dziś.

- W grudniu zdecydowałem, że to nie ma sensu - wspomina. Przez ostatnie miesiące nie trenował w ogóle. Niektórzy lekarze orzekli, że konieczna będzie artroskopia. - Diagnozy są różne. Na razie robimy wszystko, by do operacji nie musiało dojść. Mam nadzieję, że się uda. Nie chcę iść do szpitala - mówi tyczkarz Zawiszy.

Na treningach z młodzieżą wspólnie z Romanem Dakiniewiczem udziela rad skoczkom. Dla młodych lekkoatletów jest wzorem. Większość marzy, by zbliżyć się do jego osiągnięć. - Paweł? Chude to było takie, ale miał duży zapał. Dlatego dałem mu szansę. I pokazał, że warto było - wspomina Dakiniewicz, żywa legenda skoku o tyczce w Polsce. W sumie jego zawodnicy zdobyli ponad 200 medali i pobili ponad 50 rekordów w różnych kategoriach wiekowych.

Dwa lata temu zapowiedział, że swojego następcę w roli szkoleniowca widzi właśnie w Wojciechowskim. - Doskonale się do tego nadaje. Obserwuję, jak pracuje z młodymi ludźmi. Ma do tego talent. Liczę, że mnie zastąpi - twierdzi Dakiniewicz.

Wojciechowski: - Miło jest słyszeć takie słowa. I kiedyś chciałbym być trenerem. Tyle że ja nie powiedziałem jeszcze ostatniego słowa jako zawodnik. Mam 24 lata. Ten rok już sobie odpuściłem. Wracam w przyszłym. Zaczynam od halowych mistrzostw świata.

Zbliżające się mistrzostwa świata w Moskwie obejrzy w telewizji. Przed dwoma laty stał na najwyższym stopniu podium w Daegu. Eksperci głośno opowiadali o odrodzeniu polskiej szkoły tyczki. Także dlatego, że w Korei czwarty był Łukasz Michalski, a siódmy Mateusz Didenkow.

Teraz do Rosji pojedzie tylko jeden Polski tyczkarz, 22-letni Robert Sobera. Pozostali nie osiągnęli minimum (5,70). Michalskiemu do złotego medalu mistrzostw Polski wystarczyło 5,60.

Wojciechowski: - Proszę jeszcze nas nie skreślać. My wrócimy do wielkiego skakania. Kiedy? Stawiam na igrzyska w Rio de Janerio.

Więcej o:
Copyright © Gazeta.pl sp. z o.o.