Bryant napisał swoją własną historię. Mniej pomnikową, za to bardziej ludzką niż Jordan

Nie wiemy, od czego zacząć. Więc po prostu: nie kibicowaliśmy Kobe Bryantowi. Nie trzymaliśmy za niego kciuków. Bardzo, bardzo długo się do niego przekonywaliśmy. Pokochaliśmy go dopiero na stare lata. A dziś nie możemy uwierzyć, że Kobego nie ma. Choć dzieli nas wszystko i pół świata, czujemy się, jakby odszedł ktoś nam bliski. Legendę koszykówki żegnają w specjalnym wydaniu felietonu "Fruwając pod koszem" Michał Rutkowski i Paweł Wujec.

Michał Rutkowski i Paweł Wujec to autorzy kultowego bloga Supergigant.pl i felietonu "Fruwając pod koszem" publikowanego w "Gazecie Wyborczej". Rutkowski jest tłumaczem książki "Kobe Bryant. Mentalność Mamby. Jak zwyciężać"

Najbardziej kochamy tych idoli, przy których dorastaliśmy. Dla naszych dzieci jest to LeBron, dla nas - Michael Jordan. Kiedy Kobe w 1996 roku zawitał do NBA, mieliśmy już za sobą setki meczów obejrzanych na kasetach wideo, dziesiątki zarwanych nocy. I jednego bohatera.

 

I nagle pojawia się chłopak, który chce być jak Mike. 

Jak w tej piosence Macklemore’a (napisanej wiele lat później): 

I was trying to fly without leaving the ground, cuz I wanted to be like Mike, right
Wanted to be him 
I wanted to be that guy, I wanted to touch the rim
I wanted to be cool, and I wanted to fit in
I wanted what he had, America, it begins

Trochę chłopak znikąd, wychowany najpierw we Włoszech, gdzie zaniosły go zawodowe wojaże ojca, później - właściwie jako emigrant z Europy - na boiskach w Filadelfii, wreszcie jako najmłodszy debiutant w historii NBA. Do zawodowej ligi Kobe przeszedł prosto z liceum. Z pokazowego treningu Bryanta dla Lakers, jeszcze przed draftem, szef drużyny z LA Jerry West wyszedł w połowie, mówiąc, że "on jest lepszy niż ktokolwiek, kogo dziś mamy w drużynie". 

Ale początki w LA nie były łatwe. Pamiętamy przebłyski, ale i nieporadność, airballe w play offach, arogancką pewność siebie.  

Ten chłopczyk chce być jak Mike? Te same ruchy, ten sam rzut z odchylenia, takie samo zaciskanie pięści? 

Jak mogliśmy mu kibicować? 

Kilka lat później wielkość Kobego była już niepodważalna, ale wciąż był dla nas gościem do podziwiania, a nie do kochania. To nie były jeszcze czasy social mediów, ale skończyła się już dawna kawiarniana komitywa zawodników i dziennikarzy, na którą z reguły mogli liczyć wielcy poprzednicy Bryanta, gdy chcieli ukryć swoje grzechy. Kobe dorastał w światłach jupiterów i nie zawsze wyglądało to dobrze. 

Pomimo trzech mistrzowskich tytułów Lakers w latach 2000-2002 ten zespół przejdzie do historii jako niedokończona dynastia, której w niepodzielnych rządach przez dekadę przeszkodził konflikt między Shaquillem O'Nealem i Kobem Bryantem. W tej wojnie sympatia mediów (i nasza) stała po stronie Shaqa, wielkiego, jowialnego, zabawnego i pełnego wdzięku - mrukliwy i zamknięty w sobie Kobe został czarnym charakterem. Choć przecież bon vivant Shaq etosu pracy i motywacji mógłby się uczyć od swojego młodszego kolegi. 

W 2003 roku Kobe został oskarżony o gwałt przez pracownicę hotelu, w którym się zatrzymał. Oskarżenie publiczne wycofano po oficjalnych przeprosinach Bryanta, sprawa cywilna zakończyła się ugodą. 

Rok później po nieudanych finałach Lakersi sprzedali Shaqa. I znów - to Kobe był winny, choć właściciele klubu podjęli jedyną sensowną biznesowo decyzję; postawili na młodszego i bardziej pracowitego. Dla Kobego zaczęły się szalone lata, kiedy jego zespół nie miał szans na tytuły, ale on udowadniał co wieczór, kto w NBA jest numerem jeden. Serie 40-punktowych meczów, 62 punkty w trzech kwartach przeciw Dallas (ostatnią demonstracyjnie przesiedział na ławce), wreszcie 81 punktów z Toronto - drugi wynik w historii NBA. 

Było to imponujące, ale znów - nie pasowało do archetypu lidera, którego powinniśmy przecież podziwiać za sukcesy całego zespołu, a nie za indywidualne rekordy. Szanowaliśmy jego osiągnięcia, ale nie byliśmy w stanie go pokochać. Poświęciliśmy mu dziesiątki felietonów i notek na blogu, ale nazywaliśmy go w nich bezlitosnym zabójcą, zadufanym w sobie egoistą, aspołecznym arogantem, sfochowanym narcyzem i porównywaliśmy go do Lorda Vadera, mając jedynie nadzieję, że się kiedyś opamięta i powróci na Jasną Stronę Mocy. 

Tak naprawdę doceniliśmy Kobego chyba dopiero za czasów drugiej minidynastii Lakersów, kiedy ze znacznie słabszymi towarzyszami dwukrotnie sięgnął po mistrzowskie pierścienie i trzykrotnie meldował się w finale. Ostatni tytuł wywalczył w siódmym meczu przeciw Boston Celtics, brzydkim i pełnym fauli. "Po prostu sam to sobie wyrwał", bo nie wchodziły mu żadne rzuty, ale zebrał 15 piłek i również 15-krotnie stawał na linii rzutów wolnych. 

Kobe nie napisał tak bajkowej historii jak Jordan, nie zakończył kariery rzutem dającym mistrzostwo (notabene Michael też nie, jego ostatnie dwa lata w Wizards wyparliśmy i udajemy, że ich nie było), ale może właśnie dlatego jest nam dziś tak bliski. Bo napisał swoją własną historię, bardziej krętą, mniej oczywistą, mniej jednoznaczną. Mniej pomnikową, za to bardziej ludzką. 

Z momentami, których nie zapomnimy nigdy.  

Z genialnym przydomkiem "Mamba", który nadał sam sobie - aby podkreślić, że nikt inny nie jest tak bezlitosnym zabójcą na parkiecie i żeby nikt od niego nie oczekiwał, że będzie miłym misiem.  

Z może nie triumfalnym, ale budzącym najwyższy respekt powrocie po zerwaniu ścięgna Achillesa - kontuzji, która kończyła kariery wielu młodszych i mniej steranych boiskowymi trudami zawodników. 

Z ostatnim tournée, w ostatnim sezonie, zakończonym niesamowitym comebackiem i 60 punktami w ostatnim z ostatnich meczu z Utah Jazz. 

***

Kobe stał się jednym z tych nielicznych, o których mówi się, tylko wymieniając ich imię. Bo nic więcej nie trzeba. 

Magic. Michael. LeBron. Kobe. 

Odszedł z koszykówki spełniony. W wierszu "Dear Basketball", na podstawie którego nakręcił później nagrodzoną Oscarem krótką animację, napisał: 

You gave a six-year-old boy his Laker dream
And I’ll always love you for it.
But I can’t love you obsessively for much longer.
This season is all I have left to give.
My heart can take the pounding 
My mind can handle the grind
But my body knows it’s time to say goodbye.
And that’s OK.
I’m ready to let you go.

W wywiadach opowiadał, że po zakończeniu kariery praktycznie odciął się od NBA. Utrzymywał stare przyjaźnie, ale nawet nie oglądał meczów. Zajął się biznesem, produkcją filmową, inwestycjami, napisał książkę. Złagodniał, stał się cieplejszy, chętnie dzielił się swoimi przemyśleniami i doświadczeniami. Ostatniego SMS-a przed śmiercią wysłał do Shareefa O’Neala, synka Shaqa. "Wszystko u ciebie w porządku?" - spytał.  

Mówił mądre rzeczy. "Bez koszykówki nie wiedziałbym, w jaki sposób tworzyć, jak pisać, nie rozumiałbym ludzkiej natury ani tego, co to znaczy być przywódcą i jak należy nim być. (...) Koszykówka nauczyła mnie, jak opowiadać historie. Bez niej nie miałbym nagrody Emmy, nie miałbym Oscara, nie miałbym kreatywnych marzeń i wizji, które dopiero się pojawią. Tak, koszykówka zaprowadziła mnie wszędzie. A teraz ja zamierzam zaprowadzić ją wszędzie ze sobą" - napisał w książce "Mentalność Mamby". Barack Obama napisał, że Kobe "dopiero zaczynał drugi akt swojego życia, który byłby równie znaczący".  

Wcześniej przez blisko 30 lat wszystko było podporządkowane jednemu - koszykówce. Każdy dzień zaplanowany co do minuty, pobudka, trening rzutowy, drzemka, trening siłowy, odpoczynek, trening, ćwiczenie pamięci mięśniowej, rozgrzewka, mecz u siebie, mecz wyjazdowy, rozciąganie, fizjoterapia, sen. I tak bez przerwy, przez 365 dni w roku, świątek, piątek, niedziela, wakacje (choć w jego słowniku takiego terminu po prostu nie było) - wszystko zaplanowane w najdrobniejszych szczegółach. Nawet ten nieszczęsny śmigłowiec, którym przecież dolatywał kiedyś na mecze w Staples Center, miał swoje programowe uzasadnienie, zwłaszcza w końcowej fazie kariery - bo szybciej, bo sprawniej, bo wygodniej, bo bezstresowo, bo na luzie.  

Ale obawy o to, jak odnajdzie się w świecie bez NBA, okazały się bezpodstawne, bo nowy sens życia po zakończeniu kariery odnalazł w rodzinie. I to jej wszystko podporządkował. "Moje mecze rozgrywam teraz w domu, tam jest mój ustalony program dnia" - mówił. Kiedy przed rozpoczęciem tegorocznego sezonu ktoś zapytał go, czy pojawi się na meczu otwarcia Lakers - Clippers, tylko się uśmiechnął. Bo przecież tego samego dnia kilkadziesiąt metrów dalej odbywał się dużo ważniejszy mecz - licealnej drużyny siatkarskiej jego najstarszej córki Natalii. 

"Kobe po prostu kochał być tatą. Kochał swoją rodzinę. On był swoją rodziną. Tylko to się liczyło" - napisał w pożegnaniu jego przyjaciel, Derek Jeter, legendarny baseballista. 

I do NBA Bryant zaczął wracać dopiero pod wpływem GiGi, u której dostrzegł podobną do własnej zawziętość i chęć wygrywania. Wróżył jej świetlaną karierę zawodową i uczył koszykarskiego rzemiosła. Kiedy kibice dopytywali, czy czeka na syna, żeby ten kontynuował dziedzictwo, on tylko się uśmiechał i odpowiadał, że jego rodzina i dziedzictwo są w najlepszych możliwych rękach. W rękach GiGi. Bodaj największy samiec alfa w historii NBA owinięty wokół palca przeuroczej szelmowskiej trzynastolatki. 

W grudniu oglądaliśmy ich razem na meczu Lakersów, gdy Kobe z zapałem tłumaczył córce, co dzieje się na boisku.  

Był uśmiechnięty i wyluzowany.  

Szczęśliwy.

W niedzielę leciał na trening szkolnej drużyny GiGi. Leciał z córką, jej koleżankami z zespołu, ich rodzicami. Nie był w tym momencie gwiazdą, bohaterem. Był tatą, który jak co dzień czy co tydzień wiezie dziecko na zajęcia i przy okazji podrzuca znajomych.  Był jak my. Był jak wy. 

Tata i ukochane dziecko. Szkolny mecz.  

Koniec. 

Więcej o:
Copyright © Gazeta.pl sp. z o.o.