Kawhi Leonard się zbliża - człowiek z północy, który może powstrzymać Warriors. Początek finałów NBA

Kiedy Golden State Warriors zaczynają się rozpędzać, są jak tornado niszczące wszystko na swojej drodze. 15 punktową stratę potrafią zniwelować w mniej niż 5 minut. Są największą potęgą od czasów Boston Celtics w latach ich świetności i jako jedyni oprócz Bostonu zagrają w piątym kolejnym finale NBA. Jedyne czego się obawiają, to cichego bohatera z dalekiej północy - Kawhi'a Leonarda.

Tegoroczne finały są niezwykle pod wieloma względami. Powtórzenie wyczynu legendarnych Boston Celtics z lat 1957-66 oznacza, że możemy mówić o dominacji Golden State. Mają szansę na trzecie, kolejne mistrzostwo i w sumie czwarte w ciągu pięciu lat. Przegrali tylko raz, w niesamowitych okolicznościach prowadząc już 3-1 w finałach z Cleveland Cavaliers, z którymi zresztą rozegrali wszystkie ostatnie finały. Niezwykły zryw LeBrona Jamesa sprawił, że z 1-3 zrobiło 4-3 dla Cavaliers. Po raz pierwszy w historii jakakolwiek drużyna w finałach NBA wykaraskała się z takich kłopotów. Od tego czasu Warriors stali się jednak znacznie silniejsi. W finałach konferencji zachodniej zdmuchnęli Portland Trail Blaizers 4-0. I pewnie niczym by się nie przejmowali, gdyby nie Kawhi Leonard, lider Toronto Raptors.

Zobacz wideo

Wideo pochodzi z serwisu VOD

- Kawhi, dlaczego nie jesteś jak inne gwiazdy NBA i nie lubisz w ogóle rozgłosu - takie pytanie padło na konferencji przed finałami. - Nie po to gram, żeby mieć większą popularność. Chcę być najlepszym koszykarzem. Gram dla siebie. Ważniejsze od sławy jest dla mnie czerpanie radości z gry w koszykówkę - odpowiedział bez wahania Leonard. Jest mniej więcej takim samym dziwadłem jak Raptors, którzy po raz pierwszy zagrają w finałach

NBA. Nie byłoby ich w tym miejscu, gdyby nie Leonard, który wciągnął drużynę na wyższy poziom. Do historii przeszedł jego decydujący rzut w ostatnim meczu z Filadlefią 76ers. To była ostatnia akcja meczu, Kawhi porwał piłkę, pobiegł w róg boiska i rzucił tuż przed końcową syreną. Ta zawyła gdy piłka leciała już wysokim łukiem. Cała hala, wszyscy koszykarze, ba wszyscy kibice przed telewizorami oglądający ten mecz, zamarli jak zaczarowani w oczekiwaniu na to czy wpadnie i Raptors awansują do finałów konferencji, czy nie i zostanie rozegrana dogrywka. Nie było jednak tak łatwo, jak u Michaela Jordana, czy Kobe’ego Bryanta, specjalistów od ostatnich akcji. Tym razem było jak w filmie „Piłka meczowa” Woody’ego Allena, który porównując życie do meczu tenisowego zastanawia się gdzie spadnie piłka, gdy liźnie taśmę siatki i na ułamek sekundy zawisa w wahaniu, którą stronę kortu wybrać. Tu było podobnie. Wydawało się, że rzut jest za krótki, ale piłka aż cztery razy odbiła się od obręczy, by w końcu zdecydować o pozostaniu w koszu i radości Raptors.

Wymyślono setki nazw na ten rzut, część kibiców do dziś wierzy że piłka wpadła wyłącznie dzięki cudownym magnesom, choć fizycy Uniwersytetu Drexel udowodnili, że nie magnesy, a wysoka trajektoria lotu pomogła w takim, a nie innym zakończeniu. Najbardziej pomogły jednak chłodna głowa i wielkie ręce Leonarda. Prawie nigdy nie okazuje emocji. Uważa, że nerwy rozpraszają i przeszkadzają w grze. A ręce ma rzeczywiście ogromne, co również zmierzono: 9,75 na 11,25 cala (około 25 na 28,5 centymetra). Trochę jak pazury T-Rexa, które są znakiem rozpoznawczym Raptors. Natura spłatała jednak pewnego figla Leonardowi i nie nauczyła go śmiechu. Być może brzmi to dziwnie, ale naprawdę nie umie się śmiać. Lubi żarty i podobno w szatni często „śmieszkuje” z kolegami, ale wydobycie z niego prawdziwego śmiechu graniczy z cudem. Film, w którym próbuje się zaśmiać, opowiadając na konferencji prasowej o tym że bywa zabawny, obejrzało już prawie 3,5 mln widzów. Nie zmienia to faktu, że stał się zabójczo skutecznym koszykarzem. Nie tylko znakomitym w ataku, ale także rewelacyjnym w obronie. Bez problemów powstrzymał największą gwiazdę Milwaukee Bucks, Giannisa Antetokounmpo. I śmiało patrzy na rywalizację ze Stephenem Currym z Golden State Warriors.

Curry przedefiniował reguły koszykówki, nadając nowe piękno tej grze. Każdy mecz przemienia w spektakl, na który nie można przestać patrzeć. Czasami wydaje się, że nigdy nie pudłuje. Potrafi rzucać dwa, trzy metry zza linii rzutów za 3 punkty jakby rzucał spod samego kosza. - Żałuję, że nie mam teraz 13 lat i nie dorastam, fascynując się grą Curry’ego - przyznał jeden z najlepszych rozgrywających XX w. Steve Nash. W tegorocznych play offach musiał przejąć na siebie ciężar gry, gdy kontuzja łydki wyeliminowała Kevina Duranta. Zrobił to bez trudu rzucając w meczach z Blazers średnio 36,5 pkt. na mecz. Rodzice Curry’ego szaleli z radości, choć hamowanej czasami przez wzgląd na brata Stephena, Setha grającego w Portland. To zresztą był pierwszy przypadek, kiedy w finale konferencji zagrali przeciwko sobie bracia. Rodzice ustalili nawet, że rzut monetą przed każdym spotkaniem zdecyduje, które z rodziców założy którą koszulką i któremu z braci będzie kibicować.

W finałach NBA nie będzie już takich wątpliwości. Warriors mają tylko trzy problemy. Pierwszy to fakt, że Raptors będą mieli przywilej parkietu, co oznacza, że pierwsze dwa spotkania zostaną rozegrane w Kanadzie. Drugi to kontuzja Kevina Duranta, człowieka który w dwóch meczach przeciwko Raptors w sezonie zasadniczym, rzucił w sumie 91 punktów. Wiadomo, że nie zagra w pierwszym spotkaniu, ale Warriors zabierają go do Toronto, co może oznaczać, że jest cień szansy na jego występ w drugim spotkaniu. Trzeci problem, to oczywiści Kawhi Leonard. Pierwszy mecz finałów o godz. 3.00 w nocy z czwartku na piątek.

Więcej o:
Copyright © Gazeta.pl sp. z o.o.