Tomasz Niedbalski: Zastanówmy się, gdzie jest i dokąd zmierza polska koszykówka

- Po niezłym EuroBaskecie warto się zastanowić nad tym, gdzie jest polska koszykówka, czym dysponuje, dokąd zmierza. Bez odpowiedzi na te pytania nie ruszymy dalej. Albo inaczej - ruszymy, ale znów tylko z szabelką na czołgi - mówi Tomasz Niedbalski, jeden z najlepszych polskich trenerów szkolących młodzież.

39-letni Tomasz Niedbalski, były koszykarz Stali Bobrek Bytom i Alby Chorzów, od 1998 roku zajmuje się szkoleniem młodzieży, od czterech lat trenuje nastolatków w WKK Wrocław. Wielokrotnie był asystentem trenerów młodzieżowych reprezentacji Polski, uważany jest za jednego z najlepszych specjalistów od szkolenia.

Łukasz Cegliński: Reprezentacja Polski zajęła 11. miejsce na EuroBaskecie. Jest się z czego cieszyć?

Tomasz Niedbalski: Podobało mi się to, co oglądałem. Przyznaję, nie widziałem meczu z Izraelem, który był dla Polaków najgorszy, ale mogę powiedzieć, że gra drużyny mi się podobała. Były momenty, gdy oglądałem ją z przyjemnością i uważam, że postęp jest widoczny.

Co się panu podobało najbardziej?

- To, co zaobserwowałem już podczas zgrupowania w Wałbrzychu. Trener Mike Taylor zgodził się, byśmy z kolegami z WKK popatrzyli trochę na treningi, obejrzeliśmy też dwa mecze z Czechami. Od razu rzucała się w oczy dobra atmosfera, pozytywna otoczka. Widać było, że koszykarze lubią ze sobą trenować, przebywać, chcą coś razem osiągnąć. To niby nic wielkiego, ale biorąc pod uwagę to, że reprezentacja koszykarzy zbiera się raz na rok, to bardzo ważne. To podstawa dobrej gry, którą potem pokazywaliśmy. To także dzięki temu Adam Waczyński i Mateusz Ponitka, momentami także Przemek Karnowski, grali naprawdę fajnie.

Mike Taylor po jednym z meczów powiedział, że Waczyński i Ponitka pokazują, że Polacy potrafią grać w koszykówkę. I to była taka prawdziwa gra - koszykówka odważna, efektowna, radosna, skuteczna. Tylko że gdyby się nad tym zastanowić, to okaże się, że to przecież coś oczywistego, że tak - z piłką w rękach, do kosza, z radością - powinni grać wszyscy.

- Zgadzam się, to w koszykówce rzeczy podstawowe. Ale akurat na tym poziomie i na pozycjach obwodowych mamy praktycznie tylko tych dwóch graczy - Waczyńskiego i Ponitkę, którzy potrafią wygrywać jeden na jednego, indywidualną akcją wykreować pozycję korzystną dla siebie czy dla kolegi. Grać tak, jak oni, powinni wszyscy - zwycięski pojedynek i wejście pod kosz, to przecież rzeczy elementarne. My jednak wielu takich nie mamy, pozostali gracze zazwyczaj są jednowymiarowi - trafiają po odrzuceniach, po podaniach, albo tylko przeprowadzają piłkę.

Dlaczego?

- Czynników jest wiele. W seniorach najważniejszym z nich jest sposób budowania drużyn w ekstraklasie, gdzie na pozycje, na których gra się z piłką, kluby najczęściej sprowadzają koszykarzy z USA. To jest najłatwiejsze, ale skutkuje tym, że Polacy często sprowadzani są do roli tych, którzy właśnie stoją na obwodzie i specjalizują się tylko w łapaniu i rzucaniu. Z kolei w koszykówce młodzieżowej najważniejszy czynnik to zbyt mała rywalizacja rozgrywkach, w których dobra drużyna, dobrzy gracze, znajdą niewielu dobrych rywali. Większość ograją z łatwością, rzadko mają okazję zweryfikować swoje umiejętności w trudnych meczach o stawkę. Technikę indywidualną naszych młodzieżowców weryfikują często dopiero mistrzostwa Europy.

Ile wymagających meczów w sezonie rozgrywają młodzieżowe drużyny, które pan prowadzi?

- To można łatwo policzyć. W regionie są zwykle dwa, może trzy zespoły, które poważnie myślą o grze w mistrzostwach Polski, więc na początek mamy cztery mecze. W ćwierćfinałach - jeden. Dziwi się pan? Proszę sprawdzić wyniki tych turniejów, w których spotykają się drużyny z różnych województw, z różnego poziomu. W półfinale tych meczów jest maksymalnie dwa, a w finale - może trzy. W sumie - 10. Oczywiście, juniorzy i juniorzy starsi masowo grają już w drugiej lidze, ale kadetom tych meczów brakuje.

Ledwie 10 wymagających spotkań w sezonie dla nastolatka to zatrważająca liczba.

- Wyróżniający się kadet jedzie potem z reprezentacją Polski na, powiedzmy, trzy turnieje towarzyskie, gdzie rozgrywa dziewięć kolejnych cięższych spotkań, a potem na mistrzostwa Europy. I wygląda to tak, jak wygląda. Nie najlepiej.

Co można byłoby zrobić, by tych meczów o stawkę było więcej?

- Pomysły były, np. łączenia województw, by najlepsze drużyny z nich grały między sobą, a nie ze słabeuszami, ale w końcu rozbijało się to o brak pieniędzy. Nie wszystkie kluby stać na dalsze wyjazdy. Myślę jednak, że próba stworzenia ligi centralnej, w której grałyby najlepsze drużyny z całej Polski, a taki pomysł w PZKosz jest, jest dobry. Nie muszą od razu grać w nim wszyscy, na początku niech występują ci, których na to stać, spróbujmy stworzyć prestiż tych rozgrywek. Ale powtarzam, największą przeszkodą będzie brak finansów.

Przyczyną tak niewielkiej rywalizacji może być mała liczba dzieciaków, które grają w koszykówkę. Zawężająca się podstawa piramidy. Od trenerów pracujących z młodzieżą od kilku lat można usłyszeć, że pod kosze trafiają ci, którzy nie załapali się do drużyn piłkarskich lub siatkarskich. To prawda?

- Oczywiście, że tak. Efekty są takie, że do młodzieżowych reprezentacji Polski nie robi się selekcji, tylko przeprowadza nabory. Trener ma do dyspozycji 15-20 koszykarzy, którzy nadają się do tego, by zagrać na mistrzostwach Europy. Na dodatek ci gracze z drugiej dziesiątki nie wpływają na drużynę, nie zmieniają oblicza zespołu. Selekcja jest kluczem do sukcesu w każdej dyscyplinie, a w koszykówce ciężko o niej mówić.

Ma pan dane pokazujące ilu jest w Polsce koszykarzy w każdym roczniku?

- Nie mam ich, nigdy nie widziałem, a uważam, że jest to klucz do rozwoju. Taką wiedzę trzeba usystematyzować, podać do informacji publicznej i potraktować jako bazę do dyskusji nad tym, co robić, by się rozwijać, by porównywać się do innych nacji. Ja staram się zerkać na to, co dzieje się w Turcji, we Francji. W tureckiej federacji jest np. program rozwoju na lata 2012-16, a w nim jednym z celów jest powiększenie o 25 proc. liczby aktywnych klubów - z 1215 do 1520. Turcja, jeśli chodzi o koszykówkę młodzieżową, ale też seniorską, poziom ligi, organizacji i pieniędzy, wyprzedza nas wyraźnie, ale wciąż jej mało. Nam też powinno być, ale musimy wiedzieć ile i czego.

W rozmowie z serwisem Ofens! stwierdził pan ostatnio, że w u nas w kraju nikt nie analizuje sytuacji koszykówki młodzieżowej.

- Generalizowałem, bo pewnie są ludzie, którzy się tym zajmują, ale ich praca jest albo niewystarczająca, albo marginalizowana. Jej efektów nie widać. Pięć lat temu, gdy powstawała Szkoła Mistrzostwa Sportowego w Cetniewie, Tomasz Jankowski napisał bardzo fajny, spójny projekt jej działania. Ale zabrakło cierpliwości i teraz ta szkoła stała się karykaturą szkoły - w jej działaniu nie ma żadnej konsekwencji. Nie pozwala się nikomu dokończyć pracy, co chwila są zmiany. A SMS w Cetniewie skończyli przecież Przemek Karnowski, Tomasz Gielo i Grzegorz Grochowski, którzy, daj Boże, za kilka lat mogą grać, odpowiednio, w NBA, czołowym klubie europejskim, silnym klubie polskim. Z perspektywy czasu ich pobyt w Cetniewie będzie można ocenić pozytywnie. I jeśli Kacper Borowski czy Jakub Garbacz z kolejnego rocznika będą za kilka lat czołowymi postaciami polskiej ligi, jeśli będą aspirować do reprezentacji, jeśli z każdego rocznika szkoła dałaby jej dwóch-trzech takich graczy, to też można byłoby powiedzieć, że zrobiła swoje. Ale tej konsekwencji, cierpliwości, nie starczyło na długo. Jeśli jest w PZKosz ktoś, kto zajmuje się młodzieżową koszykówką, to powinien za to odpowiedzieć.

A jest w związku ktoś taki?

- Musi być. Nazwiska nie podam, bo nie wiem, kto nim jest. Wiem, że pomysły w federacji są, ale one gdzieś giną, nie są egzekwowane, brakuje cierpliwości. Ktoś nie rozumie, że młodzieżowa koszykówka to proces. To bardzo ważne słowo - proces. Wyniki nie przyjdą same za rok, za dwa, tu trzeba pracować i czekać. Mam stały kontakt z francuskimi trenerami pracującymi w ich szkołach mistrzostwa sportowego, czyli INSEP. I to są wciąż te same osoby, ci szkoleniowcy pracują na stanowiskach po kilkanaście lat. Analizują swoją pracę, wyciągają wnioski, na spotkaniach z dyrektorami zastanawiają się np., czy zasadna jest zmiana sposobu trenowania na amerykański, czyli jeden dłuższy trening dziennie, czy lepiej pozostać przy rytmie dwóch treningów rano i wieczorem, a może wprowadzić trzeci, krótszy trening. Wymieniają się spostrzeżeniami, wiedzą, mają impulsy do rozwoju, do pracy.

I pewnie nie ma wielkiego znaczenia to, czy raz zajmą w młodzieżowych mistrzostwach Europy miejsce siódme, raz zdobędą medal, a raz skończą na dziewiątej pozycji.

- Wyniki mają znaczenie, ale nie są najistotniejsze. Francuzi mają jasną gradację celów. Najważniejsze jest rozwijanie najbardziej utalentowanych koszykarzy, by mogli wzmocnić reprezentację seniorów. Cele krótkoterminowe to jak najlepsze występy w mistrzostwach kadetów czy juniorów, w dłuższej perspektywie - złoto do lat 20, czyli ostatniego etapu rozgrywek młodzieżowych. A przy tym jednoczesne zwiększanie liczby młodych graczy do selekcji.

Wróćmy do Polski, gdzie realia są inne - koszykówka nie jest zbyt popularna, dzieciaki wolą grać w piłkę nożną lub siatkówkę, zamiast selekcji mamy nabory. Co zrobić, żeby przyciągnąć dzieci do tej dyscypliny?

- To chyba najważniejsze pytanie, bo bez tych dzieci, młodych koszykarzy, liczba szkół mistrzostwa sportowego nie będzie miała znaczenia. Możemy mieć jedną, cztery, 16, ale przede wszystkim musimy mieć graczy. Skąd ich wziąć? Znów odwołam się do mojego pobytu w Wałbrzychu w lecie - na treningu, a potem na meczu reprezentacji. Marcin Gortat. Jego osoba. Koszykarska gwiazda - to jest najważniejsze. Jeśli mielibyśmy więcej graczy w NBA, byłoby nam łatwiej zachęcać do gry w koszykówkę. Oczywiście, to trochę błędne koło, bo żeby mieć takich graczy, to trzeba ich wyszkolić. Ale to klucz, bo Gortat samym sobą, swoimi kampami, pokazuje koszykówkę dzieciom. Nawet reklama telewizyjna z jego udziałem jest ważna, bo przypomina, że jest taka dyscyplina jak koszykówka. Na szkoleniu organizowanym przez FIBA, które odbywało się pod hasłem "To Create Monsters", mówiono o tym, że gwiazdy, rozpoznawalni gracze, przyciągają dzieci i poruszają samonapędzającą się maszynę. I o to chodzi - mieć jak najwięcej graczy, których dzieciaki będą chciały naśladować. Potrzebujemy więcej Gortatów, Ponitków, Waczyńskich, Karnowskich...

Ale nietrudno wyobrazić sobie sytuację, w których Gortat za cztery lata kończy karierę, a żaden z tych wymienionych graczy nie trafia do NBA. Co wtedy? Jakimi sposobami zachęcać dzieci do koszykówki?

- Pozostaje klubowa praca u podstaw. Nie powiem, że liczenie na cud, bo takiego podejścia nie lubię. Trzeba się brać do roboty i rzetelnie pracować, wychowywać nowych klasowych graczy. Są w Polsce ośrodki, które mają fajne programy młodzieżowe - Biofarm Poznań, Trefl Sopot, nasz WKK Wrocław, Rosa Radom, Kuźnia Stalowa Wola, MKS Dąbrowa Górnicza, Polonia Warszawa, Śląsk Wrocław, Zastal Zielona Góra... Są kluby, miejsca, ludzie, potrzeba spokojnej, konsekwentnej i cierpliwej pracy, by wychować kolejne gwiazdy.

A czego potrzeba, by utalentowanym graczom pomóc przejść z wieku juniora do seniora? To często najtrudniejszy etap w karierze.

- Potrzeba odwagi. Odwagi wielu ludzi, którzy decydują o tym, co dzieje się w tzw. dużej koszykówce. Ekstraklasowy trener koncentruje się na wyniku, za wyniki jest rozliczany. Nie masz wyników? To znaczy, że jesteś słabym trenerem, przegrasz trzy mecze, już cię nie ma. A jak musisz wygrać, to nie ryzykujesz, nie stawiasz na młodych. Na Bałkanach tego ryzyka się nie boją, bo wiedzą, że stawianie na nastolatków to rodzaj inwestycji. U nas zwykle jest inaczej, trener drużyny z ekstraklasy nie odważy się na takie posunięcie, jeśli nie ma poparcia prezesa. A z tym bywa różnie.

Z drugiej strony przed młodymi chłopakami otwierają się nowe możliwości, czyli wyjazdy za granicę. Jeśli nie dostajesz szansy tutaj, spróbuj walczyć gdzie indziej. Zainwestuj w siebie tak, jak np. Przemek Karnowski, który na studiach nie zarabia, ale pracuje, trenuje, rozwija się. Coraz więcej dzieciaków, nastolatków decyduje się na wyjazdy, choć wiadomo, że nie dla każdego ta droga okaże się dobra.

Do USA wyjechali ostatnio m.in. Maciej Bender i Jakub Mijakowski, Andrzej Pluta zabrał swoich synów do Hiszpanii, Adam Wójcik dla swoich założył klub w Kobierzycach, jeszcze inni utalentowani gracze ćwiczą w swoich klubach. Można mówić, że któraś z tych dróg jest lepsza?

- Nie, bo spójrzmy np. na Karnowskiego, Ponitkę i Waczyńskiego, którzy podobali nam się na EuroBaskecie. Każdy z nich ma bardzo duże możliwości, może nawet do gry na poziomie NBA, ale każdy z nich poszedł zupełnie inną drogą - Przemek wyjechał do NCAA, Mateusz do Belgii, a Adam długo grał w Polsce, gdzie jego rola rosła i dopiero ostatnio przeszedł do ligi hiszpańskiej. Punktów widzenia jest dużo, wiele osób, trenerów, jest zdania, że dana ścieżka jest najlepsza, ale ja się z tym nie zgadzam - nie ma optymalnej, a zawsze potrzebny jest łut szczęścia.

A może jest tak, że któraś z tych dróg jest gorsza od innych, na którą nie należy wchodzić?

- Są nimi nie tyle kierunki wyjazdów zagranicznych, co pośpiech i pieniądze. Wydaje mi się, że czasem za bardzo śpieszą się rodzice, którzy za szybko chcieliby, by dziecko podpisało kontrakt, znalazło się w dobrej lidze, zarabiało większe pieniądze. A najważniejsze są spokój, praca i konsekwencja w podążaniu ścieżką rozwoju, którą się wybrało. A wybierać ją trzeba patrząc na trenerów, poziom drużyny, rolę, którą będzie się miało, a nie pieniądze.

Utarło się, że w USA można robić największe postępy, jeśli chodzi o przygotowanie fizyczne i motorykę, Andrzej Pluta tłumaczył wyjazd z synami do Hiszpanii dużo większą rywalizacją w tamtejszych ligach młodzieżowych, a ci, którzy zostają w Polsce, mogą mówić, że uczą się roli lidera, bo mogą grać częściej i decydować o tym, co dzieje się na boisku. Która z tych rzeczy jest dla nastoletniego kandydata na koszykarza najważniejsza?

- Rywalizacja. Niedawno odbyłem na ten temat bardzo długą rozmowę właśnie z Andrzejem Plutą, podpytywałem go o to, jak wygląda szkolenie w Hiszpanii. I on mówił m.in., że właśnie ta rywalizacja w każdym kolejnym meczu, na każdym treningu, jest impulsem do rozwoju. Oczywiście, to jest Hiszpania, najlepsza drużyna w Europie, gdzie Pau Gasol traktowany jest jak król, a Real Madryt wygrał w tym roku wszystkie możliwe rozgrywki, tam każdy marzy o karierach braci Gasol, Rudy'ego Fernandeza czy Ricky'ego Rubio. Jeśli ktoś czuje, że chce więcej, że chce rywalizacji na najwyższym poziomie, a w swoim klubie, w Polsce, tego nie osiągnie - niech jedzie. Rywalizacja pozwala na postęp, na spełnienie marzeń. Jeśli czujesz się bezpieczny, na luzie możesz zdobyć dla swojej drużyny 20, 30 punktów, to łatwo możesz wpaść w stagnację. W Polsce niektórzy mają taką specyficzną mentalność, ja to nazywam "Polska mistrzem Polski" - cieszymy się z medalu, mistrzostwa czy tytułu MVP w kadetach, juniorach itd.

Ale mamy też Mateusza Ponitkę, który jest nastawiony na sukces i po prostu po niego idzie. To absolutny wyjątek, czy mamy nastolatków z takim nastawieniem? A może mamy, ale gdzieś ich tracimy?

- Aż takich jak Mateusz, raczej nie mamy. Są chłopcy, którzy mają wiele z tego, co charakteryzuje Ponitkę, ale zwykle czegoś im brakuje - albo talentu, albo możliwości fizycznych, albo tego zwycięskiego nastawienia. Mateusz jest wyjątkowy dlatego, że ma wszystko. Nastawienie na sukces, talent koszykarski, talent do ciężkiej pracy, świetne predyspozycje fizyczne i psychiczne. To się nieczęsto zdarza. On jest killerem i to po prostu widać w jego oczach. Wystarczy z nim porozmawiać, spędzić trochę czasu i to czuć. Uważam, że on zrobi dużą karierę.

O rywalizacji dla nastoletnich koszykarzy ciekawie wypowiedział się kiedyś Paweł Mrozik, który jest trenerem w Mountain Mission School w USA: "Nastoletni chłopcy powinni grać na możliwie najwyższym poziomie, ale z rówieśnikami. Nie jestem zwolennikiem grania nastolatków z seniorami w drugiej lidze. Koszykówka seniorska jest zupełnie inna niż młodzieżowa, a kadeci, juniorzy muszą grać szybko, dynamicznie, bo właśnie w ten sposób mogą te elementy poprawiać. Nastolatek nie może grać jak weteran, na stojąco i na rutynie, bo tej rutyny nie ma. Czasem łapię się za głowę, gdy oglądam mecze młodzieżowych drużyn w drugiej lidze, bo one grają dokładnie to samo, co 30-letni weterani. Dostosowują się do tego stojącego stylu i, co oczywiste, przegrywają mecze. A powinni trenować w warunkach meczowych pressing, grać dynamicznie". Jak odnosi się do tego pan, który w drugiej lidze prowadzi drużynę złożoną z nastolatków?

- Każdy ma prawo mieć własne zdanie. Ja bardzo cenię Pawła za to, co robi w USA, że przebija się tam ze swoimi pomysłami, uważam, że ma wszelkie predyspozycje, żeby osiągnąć sukces. Ale opinia, którą wyraził, przystaje tylko do warunków amerykańskich, gdzie koszykówka młodzieżowa zorganizowana jest w zupełnie inny sposób - w oparciu o drużyny szkolne, licealne, uniwersyteckie. Paweł broni zasadności ścieżki, którą obrał, my w Europie mamy zupełnie inne realia, szkolenie w większości odbywa się w klubach, które mają drużyny młodzieżowe. Ale też w miarę możliwości dają najlepszym szansę na grę na wyższym poziomie, czyli ze starszymi - o rok czy dwa lub także z seniorami. Dlatego patrząc z naszej perspektywy, nie zgadzam się z Pawłem, bo powtarzam - najlepsi młodzi gracze mają zbyt mało wymagających spotkań i trzeba szukać sposobów, by mieli ich więcej. Druga czy pierwsza liga mocno weryfikuje ich możliwości, a stylem gry wcale nie muszą się dostosowywać do przeciwników. Walka o zwycięstwo zawsze jest ważna, ale też ważne jest trzymanie się założonego stylu gry, przynajmniej ja tego wymagam. Niezależnie od poziomu rozgrywek staram się egzekwować od moich chłopaków tego, czego się uczymy.

Jak powinien wyglądać modelowy tydzień dla młodego koszykarza? Z poprzedniego sezonu pamiętam, jak 20-letni Damian Jeszke z Rosy Radom miał weekend, w którym zagrał dużo minut w pierwszej lidze, wystąpił w ekstraklasie, a potem był liderem swojej drużyny w zakończonym dogrywką meczu juniorów starszych. I to wszystko w trzy czy cztery dni. Młodzi gracze powinni grać jak najczęściej?

- Akurat ja nie boję się dawać zawodnikom wolnego. Kiedyś długo rozmawiałem z francuskimi trenerami na temat proporcji treningu, pracy, do czasu wolnego i oni mówili mi, że we francuskim programie szkolnym jest 70 dni wolnych od koszykówki. Oni mają dokładnie określone liczby treningów i meczów w zależności od wieku. My w klubie też staramy się przykładać dużą wagę do tego, by tych proporcji nie gubić, żeby zawodnika nie przemęczyć. Trener Jerzy Szambelan zawsze mi powtarza, że lepiej niedotrenować niż przetrenować.

To jak pana zdaniem powinien wyglądać modelowy tydzień treningowo-meczowy dla 18-letniego utalentowanego koszykarza?

- To bardzo trudne pytanie, a odpowiedzieć na nie można tylko, biorąc pod uwagę możliwości i liczbę drużyn w klubie oraz kalendarz. Są przecież ważne mecze w juniorach - ważne nie tylko w kontekście rywalizacji o mistrzostwo Polski, ale też drużyny. Notoryczne zabieranie z niej gwiazd nie zawsze musi pomóc innym zawodnikom, a młodsi gracze powinni oglądać swoich najlepszych kolegów w rozgrywkach młodzieżowych. To może być dla nich impuls. Dlatego każdy klub powinien mieć jasno określone i znane dla wszystkich długo- i krótkoterminowe cele. Koordynator grup młodzieżowych powinien założyć przed sezonem, że dany zawodnik rozegra tyle meczów na tym poziomie, a tyle na tym. I wszyscy trenerzy powinni się tego trzymać. Nic nie powinno dziać się doraźnie i z dnia na dzień, na zasadzie, że dzisiaj zagrasz tu, jutro tu, a za tydzień zobaczymy.

Co jest ważniejsze - dużo minut na boisku w niższej lidze, na słabszym poziomie czy epizody, ale możliwość treningu z koszykarzami na jak najwyższym poziomie?

- Nie potrafię odpowiedzieć na to pytanie. Ale taki dylemat miał Igor Wadowski, 19-letni rozgrywający, który właśnie odszedł z WKK do ekstraklasowego AZS Koszalin. My w klubie, w którym na razie mamy tylko zespół drugoligowy, stwierdziliśmy, że dla Igora miejsca u nas już nie ma, że nie możemy zaoferować mu nic więcej. Że poziom drugiej ligi jest za słaby, by chłopak mógł się rozwijać. Zawodnik dostał trzy propozycje z pierwszej ligi oraz dwie z ekstraklasy. Igor wybrał Koszalin, opcję najbardziej ryzykowną. Raz, że ekstraklasę, a dwa, że klub, który znany jest z nerwowych ruchów, zmian trenerów. Ale Igor powiedział, że czuje, że powinien zaryzykować. Ja tę decyzję akceptuję, życzę mu jak najlepiej. W sparingach przedsezonowych spisywał się nieźle.

Wracając do pytania - ja nie podejmuję się generalizowania, czy dany koszykarz powinien zostać w Polsce, czy wyjechać za granicę. Czy powinien koniecznie zostać i grać w słabszym zespole, czy szukać szansy w mocniejszym. Każdy ma swoją ścieżkę, korzysta z doświadczeń w inny sposób. Robert Skibniewski opowiadał mi kiedyś, że w sezon spędzony w Turowie u Saso Filipovskiego - sezon, w którym grał bardzo mało - ukształtował go jako zawodnika. To ważna informacja. Z kolei Jakub Dłoniak zrobił, wydawałoby się, krok w tył idąc do Siarki Tarnobrzeg, ale przez sezon zdobył tam pewność strzelca i wrócił do silniejszych klubów.

Mateusz Ponitka dobrze zrobił, że po dwóch udanych sezonach w Belgii wrócił do Polski, do Stelmetu Zielona Góra?

- To się dopiero okaże. Mateusz przeszedł do Stelmetu ze względu na Euroligę. Miał świetne mistrzostwa Europy, wielu skautów na pewno inaczej na niego spojrzało. Może trochę tak, jak w 2011 roku, kiedy Mateusz został MVP podczas meczu Nike Hoop Summit w Portland. To, być może, był dla niego najlepszy moment, by spróbować zawojować USA. Amerykanie kochają MVP, Mateusz mógł mieć swoje pięć minut. Ale on wybrał inną drogę i zdołał wejść na wyższy poziom. Dla skautów z NBA nie jest może najbardziej atrakcyjnym koszykarzem, ale EuroBasket pokazał, że on naprawdę potrafi grać na wysokim poziomie. Jest efektowny, skuteczny, twardy. Ja uważam, że on kiedyś zagra w NBA. I być może krokiem w tym kierunku będzie dla niego dobry występ w Eurolidze w Stelmecie. Jeśli będzie rzucał po kilkanaście punktów w meczu, to otworzą się przed nim nowe możliwości. Jest takie mądre zdanie, że koszykarzom płaci się za powtarzalność, Mateusz będzie miał szansę pokazać ją na euroligowym poziomie.

A co pan doradzał Igorowi Wadowskiemu, gdy ten odchodził z WKK?

- Żeby kierował się głosem serca, żeby wynotował sobie wszystkie plusy i minusy każdej decyzji, żeby był świadomy, że za swoją decyzję podejmie pełną odpowiedzialność. Początek ścieżki zawodowej jest bardzo trudny, ale nie ma już miejsca na płacz. Igor zawsze może się do nas zwrócić po radę, poprosić o możliwość potrenowania, ale po takiej decyzji musi być już konsekwentny.

Jak pracujecie w WKK nad siłą mentalną młodych koszykarzy? Co robicie, by ułatwić im to trudne przejście z juniora do seniora?

- U mnie w każdym sezonie grupom młodzieżowym, drużynom, przyświeca pewna maksyma. W tym, który się właśnie zaczyna, będzie to budowanie pewności graczy. W drugoligowych rozgrywkach młodzi koszykarze dostaną u nas dużo minut grania bez pomocy seniorów. Cała drużyna WKK będzie składała się z graczy urodzonych w latach 1997-98, juniorzy będą musieli brać na siebie ciężar gry i odpowiedzialność za wynik. Oczywiście, my, trenerzy, wiemy, że amplituda poziomu ich gry będzie wielka. Że zdarzą się mecze, w których będziemy trafiać każdy rzut i będziemy wyglądać jak mistrzowie świata, ale będą też spotkania, w których silniejszy rywal nas stłamsi i będziemy przegrywać różnicą 40 punktów. Będziemy dążyć do tego, by niezależnie od odchyleń w górę lub w dół, zachować spokój. Ani się nie podniecać, ani się nie załamywać.

Niedawno wysłałem chłopakom zdjęcie młodego Michaela Jordana, który podczas przerwy na żądanie wpatruje się w swojego uczelnianego trenera Deana Smitha. Z podpisem, że wielcy gracze słuchają trenera, szukają z nim kontaktu. Robię to, by uzmysłowić chłopakom, jak ważne jest podczas meczu słuchanie i myślenie. Zdarza się przecież, że młody zawodnik strzela focha. Nie słucha, patrzy w bok, siada na końcu ławki. Wyłącza się tym samym z gry. Ja chcę nauczyć ich, że musisz dokładnie wiedzieć, po co wchodzisz na boisko. To mała rzecz, ale właśnie takimi szpileczkami, draśnięciami mózgu, przypominasz koszykarzom, że muszą być skoncentrowani, że muszą myśleć. Staram się "atakować" ich smartfony i tablety złotymi myślami, motywującym zdjęciem lub filmikiem.

Dlaczego mamy w Polsce tak duży problem z wyszkoleniem rozgrywających? W 2007 roku na EuroBasket pojechali Łukasz Koszarek i Robert Skibniewski, teraz we Francji w składzie była ta sama dwójka.

- Zacznę od tego, o czym mówiliśmy na początku - w wielu drużynach ekstraklasy rozgrywającym jest obcokrajowiec, najczęściej Amerykanin. To dla klubów rozwiązanie najłatwiejsze - wziąć na kluczową pozycję gracza mniej lub bardziej ukształtowanego. Ale wtedy siłą rzeczy odbiera się szansę rozwoju młodym, polskim kandydatom na tę pozycję. I znów, brakuje odwagi prezesów i trenerów. Dlatego bardzo podoba mi się to, co w Starcie Lublin robi Paweł Turkiewicz, który chce postawić na pozycji rozgrywającego na 21-letniego Janka Grzelińskiego. W sparingach Janek dostawał sporo minut, ostatnio zdarzył mu się mecz, w którym miał po osiem strat, ale trener mu ufa. Takie decyzje trzeba chwalić i nagłaśniać.

Mówi pan o tym, że młodzi, polscy rozgrywający nie dostają szansy prowadzenia gry na najwyższym poziomie. Ale wymieni pan pięciu takich nastolatków, którzy w tym momencie na to zasługują?

- Zdrowy Kamil Zywert na pewno. Ale nie wiem, na ile on jest gotowy do poważnej gry pod względem fizycznym i psychicznym. Parametry na rozgrywającego europejskiej klasy ma Igor Wadowski - może nie takiego typowego, ale on może grać na tej pozycji. 18-letni Michał Kierlewicz mógłby być nowoczesnym rozgrywającym - jest wysoki, choć jeszcze trochę szalony. W roczniku 1998 mamy w WKK Jakuba Kobela oraz Michała Jędrzejewskiego, nad których psychiką bardzo mocno pracujemy. Rzeczywiście, mało tych chłopaków... Tym bardziej że klasowy rozgrywający musi umieć zdecydowanie więcej niż tylko przekozłować piłkę na drugą stronę boiska. Chodzi także o kontrolowanie tempa, kreowanie i wykorzystywanie przewag, umiejętność wzięcia na siebie ciężaru gry w końcówce meczu, agresywną obronę, która dyktuje intensywność gry w defensywie całego zespołu. Klasowy rozgrywający to też zawodnik, któremu drużyna ufa - to musi być pewny, mądry, ułożony gracz. Na rozgrywającym spoczywa zdecydowanie największa odpowiedzialność.

Może niektórych z tych cech nie da się wyuczyć? Serb Aleksandar Vuković, były piłkarz m.in. Legii, o rozgrywających w piłce nożnej mówi tak: "Kreatywności nie da się rozwinąć od zera. Nie można jej w ogóle nie posiadać, a potem wyuczyć. Samo słowo kreatywność świadczy o tym, że mówimy o zmyśle. Kreatywność to talent, to dar od Boga. Albo to się ma, albo nie".

- Podoba mi się ten cytat, zgadzam się z nim. Ale są sposoby, żeby tę kreatywność budować - nie wyuczyć od zera, ale pielęgnować, rozwijać. Mamy w WKK system ćwiczeń, które bardzo mocno stymulują konieczność podjęcia decyzji. Opracowałem zestaw kilkudziesięciu takich ćwiczeń, na kursach trenerskich śmieją już się ze mnie, że znów będę pokazywał, jak nad tym pracować. Ale one działają - bardziej, gdy koszykarz ma smykałkę, ten dar od Boga, mniej, jeśli go brakuje. Jednak przy zrozumieniu istoty ćwiczeń, efekty widać.

Jakie to są ćwiczenia?

- To przede wszystkim symulowanie sytuacji, które występują w meczu i wymagają podjęcia decyzji. Zazwyczaj jest to uprzywilejowanie ataku - ćwiczenie jest tak skonstruowane, że gracze, wygrywając akcję jeden na jednego, wprawiają obronę w ruch i gdzieś mają przewagę. Trzeba ją odnaleźć, odczytać i znaleźć sposób, by ją wykorzystać. Gramy też np. pięciu na czterech, ale ten ostatni obrońca dobiega sprintem spod drugiego kosza. I widzimy efekty takich ćwiczeń - rok temu byliśmy z naszym rocznikiem 1998 na turnieju w Hiszpanii, w Saragossie. Graliśmy m.in. reprezentacją gospodarzy czy drużyną z Fuenlabrady, dziewiątego zespołu Hiszpanii - trener tej drugiej drużyny podszedł do mnie po czterech meczach i powiedział, że mamy najbardziej inteligentny zespół na turnieju.

Wróćmy do pytania: dlaczego nie mamy w Polsce klasowych rozgrywających? Na razie zgadzamy się, że prezesi i trenerzy nie mają odwagi, by stawiać na tych pozycjach na młodych Polaków, ale też że tych talentów nie ma wiele.

- Kolejnym powodem jest, być może, to, że w rozgrywkach młodzieżowych rozgrywającym zostaje ten, kto najlepiej panuje nad piłką, a to oznacza też umiejętność dochodzenia do pozycji rzutowych. I z czasem okazuje się, że ten umowny rozgrywający jest w zespole człowiekiem od wszystkiego - i kozłuje, i rzuca. Taka rola może ograniczać rozwój innego rozumienia gry, w której rozgrywający odczytuje obronę pod kątem tego, jak i gdzie podać piłkę, gdzie szukać przewag.

Nastolatka, kandydata na rozgrywającego, należy czasem powstrzymywać przed nadmiernym rzucaniem?

- Nie, żadnych skrajności. To kwestia mądrości trenera i znalezienia równowagi między jednym, a drugim, bo przecież od nowoczesnych rozgrywających wymaga się także umiejętności zdobywania punktów, stwarzania zagrożenia rzutem, brania odpowiedzialności w zaciętych końcówkach. Chodzi o to, żeby wiedzieć, kiedy kreować akcje dla kolegów, a kiedy rzucać. To jest bardzo trudne, ale właśnie taka jest gra na pozycji rozgrywającego. Do tego, by być wybitnym graczem na tej pozycji, trzeba mieć bożą iskierkę.

Jak pan się odnosi do naturalizacji rozgrywających? A.J. Slaughter zagrał na EuroBaskecie na dobrym poziomie, niewątpliwie pomógł reprezentacji, ale też zablokował miejsce dla polskiego rozgrywającego, który na takiej imprezie mógłby zdobyć doświadczenie, czegoś się nauczyć.

- Odpowiem tak - jeśli pan mnie pytał o obiecujących rozgrywających wśród nastolatków, to teraz proszę wymienić tych, którzy po Koszarku i Skibniewskim mogliby być kandydatami do gry w kadrze.

Kamil Łączyński.

- Dobrze, dalej?

Daniel Szymkiewicz, Tomasz Śnieg, Grzegorz Grochowski...

- Wymienił pan kilku rozgrywających, którzy są w ekstraklasie, ale czy to są w tej chwili kandydaci do gry w reprezentacji na EuroBaskecie? Znów wpadamy trochę w błędne koło... Załóżmy, że nie byłoby Slaughtera - drużyna prawdopodobnie osiągnęłaby raczej wynik gorszy niż lepszy i tej otoczki, która teraz powstała wokół reprezentacji, czyli zespołu, który ma fajnych zawodników, który fajnie się ogląda, by nie było. Nie jest to oczywiście hurraoptymizm, 11. miejsce absolutnie do tego nie uprawnia, ale kibic koszykówki spędził z tą kadrą fajny, emocjonujący tydzień, momenty były. Z drugiej strony mówiłem wcześniej o odwadze, którą trzeba mieć, żeby te gwiazdy, tych rozgrywających wychowywać... Pytanie o sens naturalizacji jest trudne, po prostu. Ale patrzmy, jak podchodzą do tej kwestii inne kraje, np. Czesi, którzy wzmocnieni Blakiem Schilbem wywalczyli siódme miejsce i za rok będą walczyć o igrzyska. A przecież federacji, które wzmacniają się Amerykanami, jest więcej. Nawet Turcja, o której mówiłem, z której planów rozwoju moglibyśmy czerpać. Fajnie byłoby, gdybyśmy nie musieli naturalizować graczy, ale wydaje mi się, że w tym momencie było to konieczne.

Jakie kryterium powinniśmy traktować jako wyznacznik poziomu koszykówki w Polsce? Miejsce na EuroBaskecie, wyniki drużyn młodzieżowych, liczbę drużyn w pucharach, liczbę wszystkich licencjonowanych koszykarzy, liczbę graczy w NBA?

- Nie ma jednego kryterium, na problem trzeba spojrzeć wielowymiarowo. I myślę, że moment po niezłym EuroBaskecie to dobra chwila, by się nad tym zastanowić. PZKosz zorganizował konkurs na dyrektora sportowego i wydaje mi się, że jego rolą będzie właśnie określenie pozycji polskiej koszykówki. Gdzie jesteśmy, co mamy, dokąd zmierzamy. Bez odpowiedzi na te pytania nie ruszymy dalej. Albo inaczej - ruszymy, ale znów tylko z szabelką na czołgi.

Jak pan ocenia wyniki reprezentacji kadetów, juniorów i młodzieżówki w mistrzostwach Europy? Balansujemy na granicy dywizji A i B, czyli jesteśmy w połowie drugiej dziesiątki na kontynencie.

- Można się tymi wynikami przejmować, ale zamiast tego lepiej zadać sobie pytanie: gdzie chcemy być i jak to osiągnąć? O tych celach wynikających z wiedzy o własnych możliwościach już mówiłem, więc teraz zwrócę tylko uwagę na to, kogo musielibyśmy wyprzedzić, jeśli chcielibyśmy awansować np. na miejsca 9-12. W koszykówce młodzieżowej silne są oczywiście Hiszpania, Turcja, Serbia, Francja, Litwa, Rosja, Włochy, Chorwacja i to już jest osiem drużyn. A przecież sukcesy miała ostatnio Bośnia, mocno gonią Łotysze, nie wspomniałem o Słoweńcach, zawsze silni są Grecy, a solidne zespoły wymieniać mógłbym dalej. Żeby dostać się do tak szeroko pojętej czołówki, musielibyśmy wykonać ogromną pracę. Ale gdyby nam się to udało, to moglibyśmy mówić o postępie, a nawet sukcesie.

Bez tego pytania nie da się rozmawiać ostatnio o polskiej koszykówce: przepis o dwóch Polakach na parkiecie w ekstraklasie - słuszny czy nie?

- Nie wiem, czy jestem odpowiednią osobą od wyrażania opinii na ten temat, bo nie mam bezpośredniej styczności z ekstraklasą. Ale wiadomo, że z jednej strony ten przepis chroni Polaków, ale z drugiej ich rozleniwia. Dzięki niemu nasi koszykarze grają więcej, przez niego niektórzy mogą pracować lżej, bo wiedzą, że i tak jest na nich popyt.

Zauważa pan to rozleniwienie u młodych koszykarzy? Są tacy, którzy właśnie w ten sposób podchodzą do gry, treningu?

- Mam to szczęście, że pracuję w dobrze zorganizowanym klubie nastawionym na szkolenie młodzieży. Jak ktoś u nas gra, to wie, dlaczego ciężko pracuje. A czwórka naszych juniorów, która nie wywalczyła z reprezentacją awansu do dywizji A na ME, wróciła po tym turnieju rozdrażniona i zmobilizowana do cięższej pracy. Są źli i super się z nimi pracuje.

Podsumowując: wiemy, że aby przeprowadzić talenty do koszykówki seniorskiej potrzebne są odwaga, cierpliwość, zrozumienie procesu szkoleniowego i przygotowanie mentalne zawodników, a by myśleć o postępie, powinniśmy najpierw określić cele w oparciu o stan i możliwości dyscypliny, a także liczyć na gwiazdy. Ale skąd brać dzieciaki do gry w koszykówkę, jak budować tę piramidę od dołu?

- Ludzie, którzy w koszykówce już są, muszą je przyciągać. Gwiazdy, koszykarze, trenerzy, nauczyciele, sponsorzy. Ale kurczę... Nie, nic już nie będę mówił. Ja wierzę w swoją pracę.

Więcej o:
Copyright © Agora SA