Mateusz Ponitka: Bliżej Scottiego Pippena niż Michaela Jordana

- Bardzo odpowiada mi rola gracza, który pomaga innym. Szybka koszykówka, zasłona, kolega ścina, ja gram jeden na jednego, skrzydła otwarte i gotowe... Aż mam ciarki, jak zaczynam o tym myśleć - mówi Mateusz Ponitka.

Łukasz Cegliński: W lipcu chcesz zagrać w lidze letniej NBA. Jak wygląda plan na najbliższe tygodnie?

Mateusz Ponitka: Za kilka dni jadę na wakacje, żeby trochę odpocząć po tym wyczerpującym sezonie, w którym, razem z meczami przedsezonowymi, rozegraliśmy ponad 70 spotkań. Potrzebuję chwili odpoczynku, wakacje potrwają 10 dni. Potem zaczynam przygotowania z myślą o reprezentacji, w nich uwzględniam ligę letnią. Nie mogę powiedzieć, że zagram w lidze letniej na 100 proc., ale chęci są, z wielu stron. Pozostaje kwestia ustalenia jak, z kim i kiedy to robimy.

Czym ta liga letnia miałaby dla ciebie być - drogą do podpisania kontraktu, prezentacją przed skautami, nauką i treningiem?

- Ja chciałbym się sprawdzić w grze pięciu na pięciu z ludźmi, którzy walczą o angaż w NBA. Nie liczę na to, że pojadę, zagram i wrócę z trzyletnim gwarantowanym kontraktem. Rok temu byłem w USA, odbyłem wiele treningów i sprawdzianów w kilku klubach NBA, miałem okazję trenować przeciwko graczom, którzy potem znaleźli się w drafcie. Teraz chciałbym się przekonać, gdzie po roku gry i treningów jestem ja, a gdzie są oni.

Czy twoim zdaniem podpisanie kontraktu z klubem NBA jest w tym roku realne?

- Nie wiem, naprawdę. Takie rzeczy odbywają się między menedżerami, agentami. Ja swojemu agentowi powiedziałem wprost - dla mnie najważniejsze jest, by pojechać na ligę letnią i grać. Nie chcę jechać po to, by zaliczyć dwie minuty w sześciu czy siedmiu meczach. Byłbym zadowolony z 15-20 minut w spotkaniu, właśnie teraz dogrywamy te rzeczy - szukamy zespołu, co do którego będzie pewność, że taką szansę gry dostanę. Jeśli tak się stanie, jeśli dobrze mi pójdzie... Nie wiem, czy jest szansa na to, by ktoś zaproponował mi kontrakt. Jakaś pewnie tak, ale jaka?

Kibice już się zastanawiają, jaką koszulkę NBA kupować. Ty masz jakieś wymarzone kluby?

- Mam - takie, w których składzie meczowym bym się znalazł. W tym momencie naprawdę się nad tym nie zastanawiam, wszystko jedno, czy byłby to klub ze wschodniego czy z zachodniego wybrzeża, z północy czy z południa. Mam świadomość, że jeśli wszystko się uda, jeśli te plany, marzenia się spełnią, to i tak nie będę graczem, który decyduje o wyniku meczu. Wiem, gdzie jestem, jakie jest moje miejsce. Każde minuty w jakimkolwiek klubie NBA byłyby dla mnie sukcesem.

Trener Mike Taylor dał zielone światło na wyjazd na ligę letnią w kontekście zgrupowania?

- Tak, z trenerem jesteśmy w stałym kontakcie, on wie, że dla mnie ważne są pogoń za marzeniami i walka o jak najwyższe cele. Całkowicie to rozumie, często o tym rozmawialiśmy. Trener mnie popiera i za to mu dziękuję. Wiem, że Adam Waczyński, gdy pojawiały się wzmianki o tym, że też mógłby jechać na ligę letnią, również miał wsparcie od trenera.

Jeśli chodzi o mnie, to z kadrą nie będzie żadnego problemu - dla mnie reprezentacja jest mega ważna, zawsze będę chciał w niej grać. Pytanie tylko, czy będę od początku zgrupowania, czy dwa-trzy dni później. Myślę jednak, że nie będzie miało to wielkiego znaczenia.

Mike Taylor mówi, że reprezentacja to już nie jest drużyna Marcina Gortata czy Macieja Lampego, jak to bywało w ostatnich latach. To zespół Waczyńskiego i Ponitki.

- Myślę, że nie jest to złe podejście, bo obaj z Adamem jesteśmy jeszcze stosunkowo młodymi zawodnikami, którzy mają przed sobą z 10 lat gry w kadrze. To, że już teraz możemy odgrywać w niej ważne role i zbierać doświadczenia, na pewno zaprocentuje w następnych latach.

Wydaje mi się, że nasza reprezentacja idzie w dobrym kierunku - po tym feralnym występie na Słowenii w 2013 roku, na moim pierwszym EuroBaskecie, było źle. Zadałem sobie wtedy pytanie: "Czego ty chcesz? Czy wystarczy ci sama obecność w reprezentacji, czy chcesz w niej wygrywać?" No i oczywiście odpowiedziałem sobie, że chodzi o to drugie. Dla mnie zawsze najważniejsze jest wygrywanie - nieważne iloma punktami, nieważne kto ile ich rzuci, liczy się tylko zwycięstwo. Będę do tego dążył, myślę, że "Waca" myśli podobnie i jeśli ta kadra będzie oparta na nas, to ze swoich zadań będziemy starali się wywiązać jak najlepiej. Żeby drużyna poszła do przodu.

Będziesz próbował dostać się do NBA, ale na pewno masz też plan B, czyli szukanie klubu w Europie. Jakie masz kryteria wyboru?

- Przede wszystkim, to planem A jest ten klub w Europie, a NBA to jednak plan B.

Mieliśmy niezły sezon ze Stelmetem w rozgrywkach międzynarodowych - były dobre momenty w Eurolidze, znacznie lepiej poszło nam w Eurocup, myślę, że miałem wkład w dobrą postawę drużyny. Chciałbym znów grać w tych rozgrywkach, ale teraz, ze względu na konflikt między FIBA Europe i Euroligą, trudno powiedzieć, kto w jakich rozgrywkach wystąpi - jaka będzie Euroliga, jaki Eurocup, jaka Liga Mistrzów. Dlatego na pewno w pierwszej kolejności będę kierował się ligą, by dostać się do jak najlepszej i codziennie rywalizować z jak najlepszymi graczami. Puchary być muszą, bo jeden mecz w tygodniu to za mało, by się rozwijać.

Konkretne oferty z Europy już się pojawiają?

- Kontraktów gotowych do podpisu jeszcze nie mamy, ale są już zainteresowane zespoły z kilku lig, z moim agentem na bieżąco o tym rozmawiamy. Myślę, że konkrety będą się dopiero pojawiać, bo hiszpańska liga jeszcze gra, podobnie jak turecka, rosyjska dopiero zakończyła rozgrywki, a niemiecka finiszuje. To są cztery ligi, które nas interesują najbardziej. Czekamy, aż ich kluby zaczną budować zespołu na następne rozgrywki.

A masz miejsca w Europie, w których nie chciałbyś grać - ze względu na kulturę, klimat, odległości, zagrożenia itp.?

- Nie, ja jestem pozytywnie nastawiony do tego, co ma być. Bardzo się cieszę, w zasadzie codziennie Bogu dziękuję, że mogę być tu, gdzie jestem. Nie każdy ma takie możliwości, cieszę się z tego, co mam. Gdziekolwiek będę, a będzie tam ze mną moja rodzina, to otoczenie nie ma znaczenia. Ważne, by mieć swoją enklawę, dom, który przynosi ci ciepło i spokój. Wszędzie sobie poradzę.

Na jakim etapie kariery jesteś, jeśli chodzi o motywacje do zmian, do transferów? Jak ważne są pieniądze, jak ważna siła ligi czy klubu, jak ważne minuty?

- Każdy zawodnik chce zrobić co roku krok do przodu pod względem finansowym, choćby mały. Ja też. Ale jak będę miał do wyboru kilka tysięcy euro w jedną lub drugą stronę, to na pewno wybiorę ofertę tego klubu, w którym będę miał szansę na więcej gry. Fajnie jest zarabiać wielkie pieniądze, ale niefajnie jest siedzieć na ławce rezerwowych i z boku obserwować to, co się dzieje na boisku. Ja jestem skupiony na tym, żeby przede wszystkim mieć dobrego trenera, dobrą ligę i dobrym zespół, w którym na co dzień będę mógł rywalizować z dobrymi zawodnikami. Pieniądze? Jeżeli mają przyjść, to przyjdą.

Po dobrym sezonie Stelmetu w Europie propozycje z zagranicy ma także trener Saso Filipovski. Rozważałeś to, by pójść do nowego klubu za trenerem?

- Przede wszystkim to trener musiałby chcieć, żebym ja za nim poszedł. Nie wiem, jaka jest jego sytuacja, choć myślę, że na pewno wzbudza zainteresowanie. Jeśli widziałby mnie w swoim zespole, to na pewno taką propozycję z jego strony rozpatrywałbym jako jedną z pierwszych. Znamy się dobrze, poznałem jego system, wiem, czego trener oczekuje od zawodników. Nasza współpraca w minionym sezonie była bardzo dobra, jeśli kiedyś do mnie zadzwoni i powie, że mnie potrzebuje, to zawsze go wysłucham.

Saso Filipovski to najlepszy trener z jakim pracowałeś?

- Na pewno jest świetny, ale miałem kilku takich - np. Mike'a Taylora w reprezentacji, z którym bardzo dobrze mi się współpracuje. A kiedyś trenował mnie Mladen Starcević, który był znakomity, jeśli chodzi o szkolenie, naukę podstaw - on we mnie uwierzył, wiele mu zawdzięczam. W Ostendzie moim trenerem był Dario Gjergja, który pewne rzeczy mi dał, pewnych nie dał, ale na pewno też przez to wszystko czegoś nauczył. Od każdego coś wyciągam - także od Kestutisa Kemzury czy Andrzeja Adamka w Asseco. Każdy był dobry, ale jak mam wybrać najlepszych, to Saso z Mike'em, a zaraz za nimi Mladen.

Czego się nauczyłeś w tym sezonie u Filipovskiego, w Stelmecie?

- Na pewno rozgrywania akcji dwójkowych, obserwacji, czytania gry - Saso zwracał na to dużą uwagę, na tym się skupialiśmy najbardziej. Teraz wiem lepiej, jak wykorzystywać konkretne ustawienie obrony nie tylko dla siebie, ale przede wszystkim dla drużyny - co można zrobić, by po zasłonie stworzyć przewagę i jak ją rozegrać, by zespół zdobył punkty. Myślę, że całkiem nieźle mi to wychodziło, poprawiłem pole widzenia, znajdowałem piłką i graczy wysokich, i niskich. Ale po trochu poprawiłem pewnie każdy element - często zostawiałem po treningach, zwykle przychodziłem popracować przed nimi. Wzmocniłem się też mentalnie.

Rok temu trenowałeś z klubami NBA, czego wtedy dowiedziałeś się o swoich umiejętnościach?

- To był trudny, dziwny wyjazd, bo poleciałem do USA z marszu, praktycznie od razu pojechałem na trening, podczas gdy gracze z NCAA mieli po dwa miesiące na spokojne przygotowanie się do tych sprawdzianów. Byli wypoczęci, świeży, wiedzieli, jakich ćwiczeń mogą się spodziewać. Na dodatek przed każdym treningiem musiałem być wcześniej, by w kolejnych klubach mogli zrobić mi wszystkie testy fizyczne i pomiary. Ale w tych fizycznych sprawdzianach wypadałem całkiem nieźle, co było dla mnie miłym zaskoczeniem.

Na kolejnych treningach rzadko spotykałem zawodników, którzy naprawdę chcieli czytać grę i podawać piłkę - to naprawdę rzadkie na takich sprawdzianach. Trener mówi: "Dzielcie się piłką, grajcie zespołowo, a nie pod siebie!", a w gierce trzy na trzy wchodzi gość i zaczyna od siedmiu rzutów w siedmiu kolejnych akcjach. Ja tak nie chciałem, próbowałem grać normalnie - ściągać obrońców na siebie, oddawać piłkę. Choć jak były ważne rzuty "do wzięcia", to brałem, bo je lubię.

Myślę, że byli tacy, którzy doceniali tę moją nietypową, zespołową grę. W Detroit, na moim ostatnim, ale chyba najlepszym treningu, gdy wreszcie się zaadaptowałem i odpocząłem, podszedł do mnie J.R. Holden, obecnie pracownik Pistons, a wcześniej m.in. gracz Ostendy, gdzie mamy wspólnych znajomych i mówił: "Gościu, naprawdę fajny trening miałeś, nie wiedzieliśmy, że możesz tak grać. Kiedyś na pewno dostaniesz się do NBA". A potem trener Stan Van Gundy przy mnie dzwonił do Marcina Gortata, żeby o mnie pogadać. Ale "Gorti" wtedy nie odbierał. Porozmawiali, ale dopiero potem. "Gorti" mówił mi na kadrze, że Van Gundy go pytał: "Co to jest za koleś?!" Nie wiem, czy to była przesadzona reakcja, ja po prostu dawałem z siebie wszystko, na ile pozwoliło mi ciało, bo byłem naprawdę zmęczony.

I w reprezentacji, i w Stelmecie coraz częściej zauważaliśmy, że po tym, jak rozgrywający przeprowadza piłkę do ataku, to potem bierzesz ją ty i decydujesz o tym, jak ma wyglądać akcja. Stajesz się takim rozgrywającym skrzydłowym.

- Przed ostatnie dwa lata bardzo to polubiłem, strasznie mnie to kręci! Kiedyś myślałem o sobie, jako o strzelcu, nastawiałem się na zdobywanie punktów, a teraz patrzę na to inaczej. Oglądałem ostatnio wiele meczów Chicago Bulls z lat 90., kończę właśnie czytać książkę Phila Jacksona "11 pierścieni" i coraz lepiej zauważam, widzę, jak wielką robotę dla znakomitego Michaela Jordana robił Scottie Pippen. Kibice często nie zwracają na to uwagi, zwykle patrzą na to, kto zdobył najwięcej punktów. Ale gdyby nie Scottie, to Michael nie byłby Michaelem. Jackson to podkreśla, widać to na meczach - on potrafił wszystko: świetnie bronić, rzucić, wejść pod kosz, rozdzielać piłkę, te słynne trójkąty często zaczynały się właśnie od Pippena.

Mi bardzo odpowiada rola gracza, który pomaga innym - wypracować rzut, stworzyć przewagę na jego pozycji itd. Mamy w reprezentacji "Wacę", który świetnie rzuca za trzy, ja mam swoje atuty, czyli np. wejście pod kosz, kiedy ściągam obronę na siebie i odrzucam piłkę. Uzupełniamy się i dobrze, że tak jest. A na EuroBaskecie, szczególnie w meczu z Rosją, świetnie wychodziły mi akcje dwójkowe z Gortatem - kilka razy dostał piłkę na wsad. To lubię - szybka koszykówka, zasłona, kolega ścina, ja gram jeden na jednego, skrzydła otwarte i gotowe... Aż mam ciarki, jak zaczynam o tym myśleć.

Kiedyś mówiłeś, że twoim koszykarskim idolem jest Kobe Bryant. Teraz to właśnie Scottie Pippen?

- Tak, mój koszykarski punkt widzenia się zmienił, dorastam, jeśli chodzi o rozumienie gry. Widzi to nawet Dorota, moja narzeczona, która powtarza mi, że bardzo się przez ostatnie lata zmieniłem. Staram się rozwijać w wielu kierunkach, nie tylko koszykarsko, nie tylko, jeśli chodzi o rzuty i wejścia pod kosz. Możesz mieć przecież słabszy dzień w ataku, ale pomagać drużynie inaczej.

Tak jak ty w pierwszym meczu finału z Rosą.

- Tak, możesz mieć wiele asyst, zbiórek, pomagać w obronie, blokować rzuty. Czasem to jest ważniejsze, niż zdobycie 20 punktów, gdy przez ciebie zespół traci 20 pod swoim koszem. Im jesteś starszy, tym więcej na boisku widzisz, rozumiesz, a ja robię się coraz starszy.

Mówisz, że chodzi nie tylko o to, by ćwiczyć rzuty, ale trzeba się także dokształcać, rozwijać poza boiskiem. Co to znaczy?

- Pierwsza, najważniejsza, kluczowa rzecz dla koszykarzy, dla sportowców, ale też dla ludzi pracujących w innych zawodach, to zdrowe jedzenie. To jest szalenie ważne. I cieszę się, że zrozumiałem to w wieku 20 lat - niektórym dojście do tego punktu zajmuje znacznie więcej czasu. Ciężko było mi się przestawić, bo lubiłem pójść na kebaba, zjeść pizzę, wypić colę. Dorota zupełnie to zmieniła, powiedziała: "Koniec! Jeśli chcesz być ze mną i coś osiągnąć, to tego ma nie być. Idziemy razem inną drogą, ja będę cię wspierać".

Od razu przychodzą do głowy Robert i Ania Lewandowscy, dla których dieta i zdrowy tryb życia są podstawą.

- Ja się na "Lewym" nie wzorowałem, bo gdy zmieniałem swoje życie pod tym względem, a stało się to pod koniec sezonu 2012/13, to o ich diecie tak głośno się jeszcze nie mówiło, nie wszyscy o tym wiedzieli. My z Dorotą doszliśmy do tego sami, spotykaliśmy się z dietetykiem, zdecydowaliśmy się na całkowitą zmianą diety. To jest już nasza codzienność, nie ma od tego odwrotu. Nie chcemy zmiany. Czasem zdarza się, że Dorota posłodzi kawę łyżeczką cukru, a ja krzywię się po jednym łyku. To już jest dla mnie bardzo słodkie.

A jest jakiś "Eliksir Ponitki"? Coś, co zjadasz na śniadanie i wiesz, że da ci to dużo energii, oczyści organizm?

- Nie, bo takich rzeczy jest dużo. Pierwsze miesiące po zmianie diety - po odstawieniu fast foodów, soków czy gazowanych napojów - są trudne, czujesz się tak, jakbyś nie miał siły. Ale jak organizm się przyzwyczai, zaczynasz jeść odpowiednio przyrządzonego łososia czy pierś kurczaka z ryżem, a do tego dużo warzyw i owoców, to nagle energia się podwaja. Ja przestałem spać w dzień - kiedyś po ciężkim, trzygodzinnym treningu robiłem sobie drzemkę, teraz nie mogę usnąć, wciąż mam energię do działania.

Czyli nr 1 to dieta. Co jeszcze?

- Podpatruję innych sportowców. Oglądam wiele meczów - koszykarskich, ale nie tylko, śledzę także inne dyscypliny. Nie tylko po to, by oglądać sam sport, ale także po to, by podpatrywać innych zawodników. Jak zachowują się na boisku, co robią poza nim. Korzystam z doświadczeń innych, tak miałem w Ostendzie, gdzie grałem m.in. obok Veselina Petrovicia - to megaprofesjonalny gracz pod każdym względem. Dieta, podejście to treningu, organizacja, nastawienie mentalne, dbałość o każdy szczegół. Tylko tak funkcjonując możesz myśleć o postępach.

Uwielbiam też czytać książki, choć czasem mam z tego powodu problemy.

Dlaczego?

- Bo poświęcam na to dużo czasu i Dorota ma pretensje, że za mało czasu spędzamy razem. W tym sezonie przeczytałem "11 pierścieni", kilka kryminałów, "Życie", czyli biografię Michaela Jordana, jedną z książek o Ricku Pitino, a także parę książek fantasy, żeby trochę oczyścić głowę. A, była jeszcze książka o Cristiano Ronaldo, taka krótka, dla młodzieży. Jakoś wpadła mi w ręce.

W budowie kariery ważni są też mentorzy, którzy pomagają podejmować ważne decyzje. Dla ciebie kimś takim jest Walter Jeklin?

- Walterowi dużo zawdzięczam, to on ściągnął mnie z Ostrowa Wlkp. do Warszawy, do Polonii 2011. Dzięki niemu, a także Mladenowi, to wszystko się zaczęło. Te dwie osoby wyciągnęły do mnie rękę, dały mi szansę, za to zawsze będę im wdzięczny. Walter miał i ma duży wpływ na to, jak kształtuje się moja mentalność - pamiętam jak w Warszawie mieliśmy różnego rodzaju rozmowy, w których albo mi coś dokładnie tłumaczył, albo nakrzyczał, albo przybijał piątkę i chwalił. Dawał mi to, czego potrzebowałem, by dojrzeć mentalnie. Teraz duży wkład ma w to moja narzeczona, która dba o to, by w domu wszystko było przygotowane dla mnie jak najlepiej. Dorota dużo dla mnie poświęciła, rozumie moje potrzeby, bardzo jej dziękuję. Mentorami są także trenerzy - Mladen, Dario, Saso, Mike Taylor, którzy rozumieją, że z zawodnikami trzeba dużo rozmawiać. Stawiają na szczere relacje, komunikację. To też pozwala się zawodnikom rozwijać.

A czy ty jesteś mentorem dla swojego brata? Marcel jest cztery lata młodszy, kieruje się w stronę gry i nauki w USA.

- Kiedyś miałem chyba na niego większy wpływ, jeśli chodzi o koszykówkę. Teraz widzę, że Marcel sam wymyśla swoją drogę i to jest OK. Każdy musi mieć swój pomysł na życie, ja go nie będę prowadził za rękę. Zobaczymy, jakie decyzje będzie podejmował i gdzie dojdzie.

Potrafisz porównać wasze talenty?

- Gramy na innych pozycjach, on gra bardziej jako rozgrywający. Inaczej jesteśmy też zbudowani, nasze doświadczenia już się różnią. Ja, gdy miałem 19 lat, jak on teraz, przechodziłem do Asseco, gdzie zdobywałem swoje pierwsze mistrzostwo i miałem za sobą sezon gry w Politechnice - czerwonej latarni ligi, ale jednak grałem tam dużo minut, sporo ode mnie zależało. Marcel w minionym sezonie dopiero zaliczał w ekstraklasie epizody. Z kolei on ma już za sobą rok w amerykańskiej szkole średniej, czego ja nie miałem. Trzymam za niego kciuki, mam nadzieje, że obaj spełnimy swoje marzenia.

Więcej o:
Copyright © Gazeta.pl sp. z o.o.