Kto nie zna Przemysława Frasunkiewicza? Opowieść o talencie, błędach i nauce

37-letni Przemysław Frasunkiewicz jest mentorem dla kilkanaście lat młodszych od siebie koszykarzy Asseco Gdynia. Czy gdyby sam miał takiego mentora w młodości, zrobiłby karierę na miarę swojego ogromnego talentu?

- Proponuję małą zabawę - ja mówię imię i nazwisko koszykarza, pan odpowiada pierwszym skojarzeniem. Pasuje? - pytam Mirosława Noculaka, byłego trenera drużyn klubowych. I mówię: - Przemysław Frasunkiewicz.

- O, to jest ciekawy typ, proszę pana! - odpowiada Noculak i zaczyna się śmiać. - Nieznośny, uparty, ale wiedzący, czego chce od sportu, od koszykówki.

Ze sportem, z koszykówką na najwyższym ligowym poziomie Frasunkiewicz jest już od blisko dwóch dekad. Był wielkim talentem, który latał nad obręczami, potem czołowym strzelcem ligi, reprezentantem Polski na EuroBaskecie, graczem drugiego planu w Eurolidze. Teraz jest weteranem nastawionym na pomaganie młodszym kolegom podkoszowym, najpewniej przyszłym trenerem.

Ale czy jest koszykarzem spełnionym? - Nie. Jestem szczęśliwy, bo ciągle gram w koszykówkę i trochę w niej osiągnąłem, ale spełniony nie jestem. Nie wykorzystałem bardzo wielu rzeczy, szans - mówi.

Między Tomczykiem, Griszczukiem i Navarro

- Gdybyś pisał duży artykuł o Przemysławie Frasunkiewiczu, to od czego byś zaczął? - pytam "Franza" na początku rozmowy. Liczę się z każdą reakcją, grymasem, bo wiem, że Frasunkiewicz przywiązuje wielką wagę do detali, a z przyjaciółmi potrafi długo rozmawiać o tym, jakie niemądre pytania zadają mu dziennikarze.

Teraz zastanawia się długo, myśli przez 10 sekund. - Trudno powiedzieć - kręci głową. - Ale pierwszym ważnym punktem mojej kariery było to, że zostałem zmuszony, można tak powiedzieć, do odejścia z Trefla w wieku 21 lat.

Zmuszony? Do tego wrócimy, na razie cofnijmy się jeszcze o kilka lat.

Druga połowa lat 90., do Trójmiasta przyjeżdża Filip Dylewicz - podkoszowy z Bydgoszczy to kolejny talent, który będzie budował potęgę młodzieżowej drużyny Trefla. - Poszedłem na Świętojańską, a tam Przemek Frasunkiewicz z Tomkiem Rosparą kupowali sobie po kawałku pizzy. Pomyślałem: "Wow, to są ci goście, których znam!".

- Wiedziałem wtedy, że Przemek jest jednym z najlepszych młodzieżowców w Polsce. Był świetny. W naszej drużynie, w MKS Gdynia, był liderem, gwiazdą. Mecze juniorów graliśmy w hali jego szkoły, przychodzili go oglądać znajomi - wspomina Dylewicz.

- Lubił popisywać się wsadami, blokami - dodaje Maciej Mucha, trener Frasunkiewicza z MKS. - Jego atutem była leworęczność, to ułatwiało mu grę. Mógł grać na wszystkich pozycjach poza środkowym. Imponował mi wówczas Dominik Tomczyk, który miał ponad dwa metry wzrostu, a z łatwością grał na obwodzie - pamiętam, że na jakichś młodzieżowych mistrzostwach pytałem trenera Krzysztofa Walonisa, jak go wyszkolił. Przemek mógł być taki sam.

W 1996 roku Frasunkiewicz, dwumetrowa 17-letnia gwiazda rozgrywek juniorskich, zagrał w meczu Północ - Południe w Sopocie. Zaproszenie go było, podobnie jak w przypadku innego gracza Trefla Wojciecha Kukuczki, gestem wobec gospodarzy, ale też wyborem oczywistym. Efektowny, wszechstronny łowca punktów dla reprezentacji Północy zdobył dwa, grając obok m.in. pierwszego gracza ekstraklasy z przeszłością w NBA Ricky'ego Calloway'a, Igora Griszczuka, Tomasza Jankowskiego, Joe'a McNaulla czy Adriana Małeckiego.

Rok później Frasunkiewicz, razem z rok młodszym Michałem Ignerskim, jedzie na pierwszy w historii Nike Euro Camp do Paryża. W gronie około setki nastolatków są m.in. znakomity już wówczas Juan Carlos Navarro i przypominający jeszcze łamagę Yao Ming. - Przemek? Miał instynkt do gry, taki naturalny. Wchodził na boisko i w każdej sytuacji po prostu wiedział, jak się zachować - mówi Ryszard Pietruszak, trener z kadry juniorów, który wysłał Frasunkiewicza i Ignerskiego do Paryża.

- We Francji wyselekcjonowano drużynę, która miała polecieć do USA, by jako reprezentacja Europy zagrać przeciwko najlepszym zawodnikom ze szkół średnich w ramach Nike Peach Jam Tournament - opowiada "Franz". - To była trochę dziwnie dobrana drużyna, włoscy trenerzy wybrali pięciu Włochów, ale mnie też. Nie byłem jednak zadowolony, bo nie dali mi wiele pograć w Atlancie. Grałem po parę minut.

Którędy do koszykówki?

We wrześniu 1992 roku wyrośnięty nastolatek z gdańskiego blokowiska na Zaspie, siedzi na lekcji geografii. Nagle słyszy, że ma wyjść z sali: - Myślę sobie: "Kurde, nie zrobiłem nic złego, jest przecież początek roku". Ale dobra, wychodzę. Stoi jakiś facet i pyta mnie, czy nie chcę przejść do MKS - opowiada Frasunkiewicz.

- Nazwę kojarzyłem, mówię "Mogę przejść, jak będę mógł grać, to spoko". Prosto ze szkoły pojechaliśmy do moich rodziców. I dopiero w połowie ich rozmowy z trenerem zorientowałem się, co się dzieje. Że nie chodzi o MKS Gdańsk, tylko Gdynię. I nie o piłkę ręczną, którą trenowałem w AZS Gdańsk, tylko koszykówkę. Ale trener tak zabiegał o moją osobę, że się zgodziłem. Wyszedłem z tej geografii, a na drugi dzień byłem w szkole w Gdyni.

Tym trenerem był Mucha, twórca gdyńskiego MKS. - Zobaczyłem Przemka podczas koszykarskich mistrzostw szkół, na której przyjechał ze swoją podstawówką z Gdańska. Był wysoki i bardzo sprawny, choć technicznie surowy. Ćwiczył wtedy piłkę ręczną, ale po prostu był uzdolniony sportowo - gdyby trafił od trenera siatkówki, mógłby być dobrym siatkarzem. Trafił na mnie.

- W ręczną byłem bardzo dobry. W nogę i w kosza też niezły - mówi "Franz". - Ale początki w nowej szkole miałem ciężkie, trafiłem do klasy, w której byli wyselekcjonowani koszykarze z całej Gdyni i przeżyłem trochę szok. Okazało się, że nie jestem taki najlepszy, a na dodatek oni bronią swojego terytorium, trzymają się razem i jest mi ciężko zintegrować się z grupą.

- Po dwóch tygodniach powiedziałem w domu, że chcę wracać do Gdańska. Tata powiedział tak: "Poczekaj dwa miesiące. Jak ciągle będziesz chciał wracać, to się spakujesz i wrócisz". I okazało się, że przebiłem się do tej zamkniętej paczki, z której goście stali się moimi przyjaciółmi do dnia dzisiejszego.

Kilku z nich wciąż gra w kosza - amatorsko, niektórzy próbują sił w drugoligowym Itago Gdynia. - W klasie siedziałem za jednym z nich, Marcinem Jasiewiczem - był większy ode mnie i jak czegoś nie umiałem, to mogłem się schować. Na maturze napisał prace sobie i czterem innym kolegom.

Nastoletni "Franz" ogląda tyle NBA, ile może. - Jestem dzieckiem wychowanym na NBA, tak bezczelnie - przyznaje. - Oglądałem najlepszych zawodników. Przede wszystkim - Michaela Jordana. Scottiego Pippena wówczas nie dostrzegałem, zdecydowanie bardziej ceniłem np. Charlesa Barkley'a. Generalnie - oglądałem liderów. Graczy drugoplanowych zacząłem dostrzegać po latach.

Z czasem jego idolem stał się Paul Pierce, ale, jak mówi sam "Franz", "on już zmarł". Teraz nr 1 jest Paul George. - Przemek o koszykówce może rozmawiać godzinami. NBA, także grę w Europie, analizuje, bada dogłębnie. Chce być trenerem, inwestuje w wiedzę, chce się uczyć - mówi Hubert Radke, były koszykarz, przyjaciel Frasunkiewicza. - Robi notatki z meczów, zapisuje ciekawe spostrzeżenia. Zdarza się, że dzwoni do mnie i mówi: "Masz coś do pisania? Szybko, szybko zapisuj". I coś mi dyktuje, jakąś ciekawą myśl - dodaje Kamil Sadowski, drugi trener AZS Koszalin, który z "Franzem" zakolegował się pracując w Asseco.

Co mówi Jerel i kto zna "Franza"?

Z oglądania NBA wziął się trash talking, w którym Frasunkiewicz jest uznawany za biegłego. - Najlepsi gracze NBA uprawiali trash talk, więc ja, w wieku 15 lat, grając na ulicy z kolegą, wyzywaliśmy się dla żartów i tak zostało.

Jego najbardziej znane starcie to boiskowa pyskówka z Mardym Collinsem z Turowa w kwietniu 2015 roku. Po wygranym przez Asseco meczu Amerykanin uderzył Frasunkiewicza, a potem oskarżył go o rasistowskie docinki podczas meczu.

Jak to było? - Jeżeli zawodnik amerykański zaczyna mnie straszyć, to ja też zaczynam go straszyć - tak wygląda trash talk, nikt z tego nie robi afery - mówi Frasunkiewicz. - Czy mówiłem do niego coś rasistowskiego? Nie, nigdy nic takiego nie mówię. Mam wielu czarnoskórych przyjaciół, to jest zagranie poniżej pasa.

O to, jakie brudne gadki lub "Franz", pytam Marcina Srokę, innego ligowego specjalistę w tym temacie. - Przede wszystkim on dla każdego ma pewnie przygotowane coś innego. To nie jest wcale takie łatwe, bo trzeba znać przeciwnika, wiedzieć, co może wyprowadzić go z równowagi. Przemek potrafi to robić. Także dlatego, że jest w lidze tak długo - z wieloma zawodnikami "Franz" gra od lat i wie, jak ich podejść - tłumaczy Sroka.

- Na pewno nie mówię nic o czyjejś matce lub córce, to też poniżej pasa - kontynuuje "Franz". - Jerel Blassingame twierdzi, że nie ma tematów zakazanych, że można jechać, z czym się chce. Ja uważam inaczej, w moim przekonaniu to jest słabe. Collinsowi mówiłem różne rzeczy, rewanżowałem się po tym, jak zaczął. Nie pozwolę, by w wieku 37 lat ktoś tak ze mną jechał.

- Na dodatek takie gadki powodują, że lepiej gram. Wiem to, znam siebie - dodaje.

Czy my znamy Frasunkiewicza? Powszechna opinia jest taka, że to gracz z ciężkim charakterem, trudny we współpracy. Jego boiskowa mowa ciała balansuje między niezadowoleniem i złością, poza parkietem "Franz" sprawia wrażenie malkontenta, krytykanta, któremu nic nie pasuje. Rozmawiając o nim słyszę najróżniejsze cechy i określenia: uparty, inteligentny, trudny, charyzmatyczny, nieznośny, uśmiechnięty, fałszywy, zdecydowany, arogancki, konsekwentny, zadufany w sobie.

Gdy wymieniam je koszykarzowi, ten już w połowie litanii wzrusza ramionami i lekko się uśmiecha. - Wszystkie te przymiotniki można pewnie przyporządkować do każdej osoby, w zależności od sytuacji - mówi. A na pytanie o to, skąd wzięła się opinia, że jest trudnym graczem, mówi: - Niektórzy, popchnięci lub potrąceni, spuszczą głowę i odejdą. Inni pchną trzy razy mocniej. Ja jestem tą drugą osobą, zawsze w życiu szedłem swoją drogą. Choć oczywiście można dyskutować, tak jak teraz to robimy, czy była ona dobra czy zła.

Jak widzą go inni?

Filip Dylewicz: - No, jest uparty, wymagający i zna swoją wartość, ale to przecież cechy pożądane w sporcie. Bez przesady, "Franz" nie jest gościem, który przyleciał z Marsa. To po prostu samiec alfa.

Kamil Łączyński: - To jest zadziora, w Polonii nie zawsze było mi łatwo się z nim dogadać. Lubi, jak jego prawda jest na wierzchu. Ja żyłem z nim w porządku, ale bywało ciężko, bo wiadomo, że rozgrywający musi mieć swoją wizję gry. Niektórym ciężko było znieść, że Przemek ma swoją i ją forsuje.

Hubert Radke: - Zawsze chciał być liderem - na boisku i poza nim. Był bardzo pewny siebie, co wynikało z wielkiego talentu. Nie lubi, jak ktoś narzucał mu swój punkt widzenia. Lubi za to dyskutować merytorycznie, na argumenty. Nie lubi pyskówek. Z łatką "kontrowersyjny" się nie zgadzam. Ten, kto go zna, wie, że Przemek jest pasjonatem gry, że kocha koszykówkę i nienawidzi odrabiania pańszczyzny przez trenerów i zawodników.

Kamil Sadowski: - Jest wymagający, bardzo. Dba o detale. W swoim pierwszym sezonie w Gdyni byłem odpowiedzialny m.in. za to, by przed meczem dostarczyć komisarzowi odpowiednią piłkę. W Asseco nie wybierał jej rozgrywający, tylko właśnie "Franz". Przed meczem z Czarnymi dotknął jej, sprawdził czy jest sucha, czy dobrze leży w dłoni. Ale potem piłkę u komisarza zmienił gracz rywali. Przemek się tym zdenerwował, po każdym swoim niecelnym rzucie patrzył na mnie, gadał, coś bluzgał. Skończył mecz ze skutecznością 0/4, o tej piłce słyszałem przez kolejne dwa dni.

Mirosław Noculak: - On zawsze ma coś do powiedzenia. I to dobrze, i źle jednocześnie. Dobrze, bo to znaczy, że myśli, ma swoje zdanie, propozycje. Źle, bo ostatnie słowo należy do trenera i pewnie większość nie lubi, gdy zawodnicy je kwestionują. Przemek jest uparty, konsekwentny i ma wiele cech, których wymaga bycie trenerem. Jest też wymagający, wręcz upierdliwy. A także krytyczny - nie tylko gani, czasem chwali, ale jego oceny są krytyczne.

Tomas Pacesas: - Poszła za nim opinia zawodnika krnąbrnego, ale połączenia talentu i charakteru nie można się bać. To tacy ludzie często zostają prawdziwymi zwycięzcami. Jak dotrzeć do gracza, który ma własne zdanie, pomysł na grę i zna swoją wartość? Osobowość przekona osobowość. Musisz logicznie i mądrze tłumaczyć wszystko, czego oczekujesz. Kiedy zawodnik rozumie, jakie korzyści da jemu i jego drużynie konkretne ćwiczenie, zwód czy ruch, będzie je wykonywał lepiej i z energią.

Między "Me Against The World" i "All Eyez On Me"

To właśnie Pacesasa Frasunkiewicz wymienia, jako swojego najlepszego trenera w karierze. - Mało kto może mu dorównywać. Ma ogromną wiedzę i pamięć. Bardzo szybko reaguje na to, co się dzieje na boisku. Na dodatek potrafi wycisnąć z zawodnika 100 proc., ale nie w sensie fizycznym, że każe mu biegać jak szalony po boisku, tylko pod kątem wyznaczenia odpowiednich zadań. Jest pod tym względem mistrzem. U Tomasa nauczyłem się niesamowicie dużo i to w momencie, w którym przekroczyłem 30 lat - mówi.

- To co z tym wyrazistym charakterem, czy ta łatka gracza trudnego utrudniła ci karierę? - pytam zawodnika. - Nie, nie uważam tak. Parę razy w karierze trafiłem na takich trenerów, że nawet słowem nie odzywałem się, że coś mi się nie podoba. Tadeusz Aleksandrowicz, Igor Griszczuk, Tomas Pacesas - gdyby oni powiedzieli mi, żebym skoczył w ogień, to bym skoczył.

Ale chwilę później, gdy pytam, dlaczego nie zrobił kariery w reprezentacji, to oprócz przytoczenia argumentów o silnej konkurencji i innego podejścia do młodych polskich graczy na początku XXI wieku, przyznaje: - Trochę mi przeszkodziło to, że miałem opinię trudnego gracza. Ale jak ktoś uważa, że jestem trudny do prowadzenia, to, jak dla mnie, jest słaby. Spotkałem się z trenerami, którzy nie mieli ze mną żadnych problemów.

- Gadałem dużo i głośno, ale to dlatego, że uważam się za osobę sprawiedliwą - dodaje. - Nie znosiłem sytuacji, w których Polaków i graczy z zagranicy traktowano nierówno. Amerykanie mieli płacone na czas, a mogli się opierniczać na treningach, Polakom można było płacić z poślizgiem albo wcale, ale wymagania były większe. Zawsze w takiej sytuacji głośno protestowałem, to pewnie miało konsekwencje.

Konsekwencje miała też decyzja o odejściu z Trefla, o której Frasunkiewicz powiedział na samym początku. Ale żeby z Trefla odejść, trzeba było do Trefla trafić.

Kazimierz Wierzbicki założył klub w 1995 roku, przez otwarte treningi dla najzdolniejszych koszykarzy z Trójmiasta i okolic do drużyny weszli m.in. Kukuczka, Rospara, Wojciech Kamiński i Frasunkiewicz. - Pamiętam, jak przyszedł na pierwszy trening. Szczuplaczek, uśmiechnięty szczypiorek. Z włosami, bo wówczas obaj je jeszcze mieliśmy - śmieje się Kamiński. - Ale zdecydowanie dłuższe miał ręce. Na pierwszych zajęciach pokazał jak skacze, jak lata, jak wsadza piłki - zrobił wrażenie.

Możliwe, że do drużyny Frasunkiewicz wchodził krokiem rozbujanym w rytmie kawałków Tupaca. Akurat wyszła płyta "Me Against The World", na premierę czekała hitowa "All Eyez On Me". 16-letni "Franz" Tupaca słuchał namiętnie, a tytuły wymienionych płyt, mogą się z nim kojarzyć. Przynajmniej tym, którzy dobrze go nie znają.

Wzmacniany graczami z Polski i USA Trefl w dwa lata awansował do ekstraklasy, potem sprowadzał coraz lepszych graczy, przyciągnął też wielki Prokom. - To, co podobało mi się u Przemka, to fakt, że szanował starszych, doświadczonych graczy z Romanem Olszewskim na czele - wspomina Aleksander Walda, ówczesny masażysta Trefla.

Są jednak też tacy, którzy pamiętają brak szacunku. Na jednej z zespołowych imprezek zdarzyło się, że doświadczony gracz przeciągnął Frasunkiewicza za fraki po stole, bo nastolatek zbyt głośno narzekał, że nie ma dla niego wolnego krzesła.

Błąd. Złe nawyki zamiast pracy

Drużyna rosła w siłę, w 2000 roku zdobyła Puchar Polski, słabła za to pozycja Frasunkiewicza. I po sezonie 1999/2000 gdańszczanin odszedł. Dlaczego?

- Nie dziwiłem się, że jestem zmiennikiem Jarka Darnikowskiego, był ode mnie dużo lepszy. Ale klub kupił na moją pozycję także Gorana Savanovicia, a po sezonie, po kilku latach, kiedy moje zarobki rosły, nagle zaproponował mi dwukrotnie niższą pensję. Odczytałem to jako sygnał, że nie jestem potrzebny - mówi Frasunkiewicz.

- I wtedy zabrakło mi kogoś, kto by mnie przekonał, bym został. Kto by mi wytłumaczył, że w tym momencie nie pieniądze są najważniejsze, tylko możliwość pracy ze świetnymi zawodnikami - dodaje. A ja jestem trochę zdziwiony...

- No bo jak to? - pytam w końcu. - Przecież odszedłeś wtedy do Szczecina, gdzie miałeś wiele minut, rzucałeś dużo punktów, ze średnią 16,9 punktu na mecz byłeś czołowym strzelcem ligi - wyliczam, ale "Franz" przerywa: - To był błąd. Błąd, który - tak uważam - często popełniają teraz młodzi zawodnicy. Jak słyszę, że rodzice, trenerzy, agenci mówią im: "Musisz grać!", to ja się tylko nerwowo śmieję.

- Gdybym w 2000 roku został w Treflu jako rezerwowy, moja kariera potoczyłaby się zupełnie inaczej - kontynuuje. - Rywalizowałbym z dużo lepszymi graczami. Teraz wiem, że jako 20-latek, powinienem walczyć na treningach z najlepszymi, pewnie przegrywać wszystko, co się da, te wszystkie indywidualne pojedynki. Ale rzucony na głęboką wodę, doklejony do bardzo dobrych zawodników, mógłbym się uczyć.

- Co miałem zamiast tego? W Szczecinie grałem z rówieśnikami, potem trafiłem do Inowrocławia, ale ten klub był żartem. Łapałem złe nawyki, przekonałem się, że nie trzeba mocno trenować, a i tak można dużo grać. Dzisiaj mówię z doświadczenia: nie o to chodzi! Żeby grać, trzeba się nauczyć grać. Co z tego, że miałem duży talent, że rzuciłem 36 punktów Stali, że rzucałem ponad 30 punktów innym?

Frasunkiewicz rozkręca się, emocjonuje. Tak, jakby chciał udzielić lekcji. Zresztą już ich udziela. - Rozmawiałem ostatnio z Przemkiem Żołnierewiczem - on ma duże parcie, by grać w najlepszych klubach. Bardzo dobrze, tak trzeba. Ale wiadomo, że ma jeszcze braki. Dlatego namawiałem go, by jeszcze został w Gdyni, bo tu są dobre warunki do tego, by się uczyć.

Wtrącam, że przecież znakiem rozpoznawczym jest to, że w Asseco na tych młodszych, niedoświadczonych koszykarzy, się stawia - grają Żołnierewicz, Filip Matczak, Sebastian Kowalczyk, Wojciech Czerlonko, dostają sporo minut, istotne role. - Zgadza się, to jest na wierzchu, każdy sprawdza statystyki. Ale niewielu widzi tę dobrą, ciężką pracę, która jest wykonywana na treningach - zaznacza "Franz".

I wraca do siebie: - Przez cztery lata, od wieku 19 do 23 lat, nie wykonałem takiej pracy, jaką oni wykonali przez rok. Czy to moja wina? Można nad tym dyskutować. Ale ja po prostu nie wiedziałem jak ciężko i w jaki sposób trzeba pracować.

- Nikt mi nie powiedział, że trzeba sobie postawić krzesło i mijać je 50 razy w lewo, a potem 50 razy w prawo. Że trzeba rzucać na pełnej intensywności, symulować wyjścia zza różnych zasłon itp. Dopiero w wieku 24 lat, jak trafiłem do Włocławka, do trenerów Andreja Urlepa i Davida Dedka, zacząłem tłuc takie ćwiczenia. Wcześniej tylko grałem po 35 minut, które dostawałem za sam talent.

Frasunkiewicz po sznureczku

Nie spodziewałem się takiej odpowiedzi. Czekałem raczej na żalenie się, że Trefl źle potraktował swojego wychowanka, ewentualnie na swego rodzaju triumfalizm w stylu "nie chcieli mnie, to w Szczecinie pokazałem im, co stracili". Ale nie. - Szkoda, że nie miałem wtedy mentora. Miałem osoby, które mi pomagały, począwszy od Wojtka Kamińskiego, który w tym startującym Treflu był najbardziej charyzmatyczny. Potem przyszedł Darius Maskoliunas, mistrz Euroligi, który wiedział, jak ochrzanić mnie i Filipa Dylewicza, kiedy robiliśmy jakieś durne rzeczy.

- Chciałem zostać w Treflu z kilku powodów. Raz, że jestem bardzo związany z Trójmiastem. Dwa, że nie postrzegam siebie jako najemnika, który zmienia kluby na te, które płacą najwięcej. Całe życie chciałem grać w jednym klubie, nie udawało się to z różnych przyczyn. A trzy, że w Treflu byli właśnie Darius, Jarek Darnikowski, Daniel Blumczyński - czułem, że oni są lepsi, oni mieli u mnie autorytet. Wiem, jestem ciężki we współpracy i pewnie tego nie pokazywałem, ale tak było.

- Filip Dylewicz poszedł całkiem inną drogą. Został w Treflu, prawie w ogóle nie grał, wielkich pieniędzy nie dostawał. Nie miał łatwo. Przeszedł drogę treningowej walki z Goranem Jagodnikiem, Adamem Wójcikiem, Tomasem Pacesasem. Grał coraz więcej, w końcu wypłynął na dobre, wskoczył na poziom gwiazdy ligi, także pod względem finansowym. Ja grałem dużo w słabych klubach, ale niczego mnie to nie nauczyło.

Inny wątek to trenerzy. Podczas pięciu lat w Treflu, młody "Franz" miał ich aż siedmiu - Adama Ziemińskiego, Tadeusza Aleksandrowicza, Tomasza Służałka, Krzysztofa Koziorowicza, Arkadiusza Konieckiego, Ryszarda Szczechowiaka, Eugeniusza Kijewskiego. Najbardziej cenił Aleksandrowicza. - Kilka razy złapał mnie na niezłych numerach, ale tak mi nagadał, tak mnie przekręcił, że stałem z rozdziawionym pyskiem i zapomniałem, jaki jestem mądry. Bo okazało się, że jestem głupi.

Najgorzej wspomina Konieckiego. Jak zapytałem o niego, tylko machnął ręką. Ale kiedyś w wywiadzie powiedział: - Jak trenerem Trefla został Arkadiusz Koniecki, to stwierdziłem, że nie ma sensu grać, bo dostałem takie obciążenia i byłem traktowany w taki sposób, że zupełnie odechciało mi się to robić.

Frasunkiewicz sam chce być trenerem. Skończył kurs trenera drugiej klasy, półtora roku temu poważnie rozważał wstępną propozycję z Czarnych Słupsk. - Chciałbym mieć w swojej drużynie pięciu młodych Frasunkiewiczów. Jak bym ich prowadził? Poświęciłbym im dużo uwagi. Chociaż czy to byłoby potrzebne? Zastanawiam, czy ja po skończeniu 20 lat różniłem się tak bardzo od Filipa Matczaka... No, pewnie tak, każdy jest inny. Ale chodzi mi o to, że do każdego można dotrzeć.

- Jest cały wachlarz sztuczek socjologicznych, ja, jako trener, wiedziałbym, co zrobić, by młody Frasunkiewicz chodził po sznureczku. Tak, jak robił to u Aleksandrowicza. W Pietruszaka, Griszczuka, Pacesasa też był wpatrzony. Oni, każdy inaczej, mówili mi czego ode mnie oczekują, dlaczego i jak coś mam robić. Ja nie musiałem o nic pytać, nad niczym się zastanawiać. U Pacesasa zrobiłem postęp w wieku 33 lat, bo też wszystko było jasne.

Ale w Szczecinie, gdzie spotkał znajomych trenerów, Aleksandrowicza i Koziorowicza, oraz Piotra Ignatowicza, z którym wcześniej rywalizował w konkursie wsadów, "Franz" wyglądał na zadowolonego. Nawet pomimo faktu, że w SKK były problemy z wypłatami, nie żałował decyzji o odejściu z Trefla. - Gdy podpisywałem kontrakt, chciałem się przekonać, czy dam sobie radę.. Możliwość grania w ekstraklasie, nawet w słabszym klubie, już zaprocentowała. Na parkiecie czuję się pewniej. Przed przyjściem do SKK dwa lata przesiedziałem na ławce rezerwowych w Sopocie. Co w takim czasie mogłem pokazać? Nic - mówił w 2001 roku.

W swoim najlepszym statycznie sezonie rozegrał 39 meczów - zdobywał po 16,9 punktu, 3,8 zbiórki oraz 3,3 asysty. SKK wygrało jednak zaledwie sześć z 40 spotkań i z hukiem spadło z ligi. Ale atmosfera w zespole była fajna. Młodzi koszykarze często się spotykali i grali w "Pro Evolution Soccer". Urządzali turnieje z terminarzem, tabelką i zrzutkami na nagrody dla zwycięzcy.

Austin, Noteć, wszyscy zwariowali

- Przemysław Frasunkiewicz... Oczywiście, że pamiętam! Co tam u niego? Wciąż gra? To świetnie! Powiedz mu, że się bardzo cieszę - mówi Alex Austin, jeden z najlepszych strzelców w historii ligi. W latach 2001-04 weteran z USA zdobywał średnio po 22,2 punktu w 84 meczach Noteci. Obecnie jest trenerem w Midvale, na przedmieściach Salt Lake City.

- Austin, Frasunkiewicz i Yann Mollinari... - Noculak zaczyna się śmiać. To on prowadził Noteć z Frasunkiewiczem. - Potrafili we trójkę rzucić 100 punktów i rozmontować każdą obronę w lidze. Tym bardziej, jeśli wspomagał ich Tomasz Mrożek. Ale jak o coś się spięli, nagle przestali się dogadywać, to rozkładali zespół.

- Przemek i Alex nie zgadzali się, i to bardzo. Grali przeciwko sobie na treningach, dochodziło między nimi do spięć. Nie do przepychanek, ale do mocnej, fizycznej rywalizacji. Nie reagowałem, bo akurat ja lubię, jak na treningu do spięć dochodzi - to zmienia dynamikę zajęć, drużyna ćwiczy potem inaczej - dodaje Noculak.

Austin: - Mieliśmy trudne momenty, ale tylko dlatego, że obaj mieliśmy identyczne podejście - za wszelką cenę chcieliśmy wygrywać. Pod tym względem byłem bezwzględny, czasem nawet złośliwy, bo gdy mecz był zacięty, to nie podawałem kolegom z zespołu, bo byłem przekonany, że tylko ja mogę wygrać. Frasunkiewicz najpierw odczytywał to jednoznacznie, że jestem egoistą. Skoro mu nie podaję, nie pozwalam na jego akcje, to znaczy, że przeszkadzam mu w rozwoju.

- Kiedy na treningach mieliśmy grać jeden na jednego, nigdy nie pozwalałem mu wygrać. Ale potem zaczęliśmy ze sobą rozmawiać i chyba się zrozumieliśmy - dodaje Austin. - Uwielbiałem jego chęć wygrywania. On pytał mnie o mój rzut, ja pokazywałem mu technikę, tłumaczyłem jak wykorzystywać siłę w akcjach ofensywnych. Myślę, że pomogłem mu się rozwinąć, zostać profesjonalistą.

- Teraz, będąc trenerem, patrzę czasem na swoją karierę z innej perspektywy. Ale wydaje mi się, że w relacjach z Frasunkiewiczem nic bym nie zmienił - kończy.

- Alex podpowiadał mi, pomagał, ale nie miało to nic wspólnego z mentorowaniem. Tu nie chodzi o dwie porady, dodatkowy trening dwa razy w ciągu miesiąca. Chodzi o stanie nad tobą dzień w dzień, o wbijanie ci do głowy, co jest ważne, jak robić niektóre rzeczy - mówi Frasunkiewicz.

- Wiem, że Przemkowi nie podobało się moje podejście do Aleksa - dodaje Noculak. - Dyscyplinowanie takich ludzi, próby okiełznania nieokiełznanego, nie ma sensu. Przemek komunikował mi, że jest niezadowolony. Tłumaczyłem mu, dlaczego traktuję Austina w ten sposób, a on wykrzywiał się po swojemu: "No wiem, ale...". Alex był narcyzem, Przemek trochę mniejszym, ale też.

Ale dzięki Austinowi "Franz" zagrał w jednym z najbardziej pamiętnych meczów w historii ekstraklasy. 21 grudnia 2001 roku Noteć grała we Włocławku. - "Franz" podchodzi do mnie przed meczem i pyta mnie wyzywająco : "No dobra, co na dzisiaj przygotowałeś?". Mówię mu, że rzucę 50 punktów. Rzucałem wcześniej 30, 40, a teraz przyjechała do mnie żona Becky, a dziadek, do którego dzwoniłem przed spotkaniem, mówił, że jak nie zdobędę 50, to mam nie wracać - wspomina Austin.

- Rzeczywiście, tak powiedział. A ja mu na to, że ja rzucę połowę 50, czyli 25. Gramy, a na trybunach siedzą m.in. nasi przyjaciele z Inowrocławia, Jarek i Piotrek, którzy wspierali klub. Jeden z nich jeszcze w domu napisał sobie na koszulce, z przodu, "50 punktów". Alex wali te 50 punktów i nagle, na trybunie we Włocławku, wstaje kibic Noteci. Zdejmuje bluzę, a pod nią koszulka z liczbą 50. Ja wtedy zwariowałem, wszyscy zwariowali. Wygraliśmy i zwolniliśmy wtedy Stefana Tota - opowiada "Franz", który swojego celu nie zrealizował, zdobył 23 punkty. Noteć wygrała 91:80.

Z kim pomylił go Andrej Urlep?

Potem Frasunkiewicz grał w Słupsku, we Włocławku, w Warszawie, od kilku lat gra w Gdyni. Z każdego miasta poza stolicą odchodził, by wrócić. Gdzie czuł się najlepiej? - W Słupsku. Była tam presja, ale pozytywna. To, co się działo w hali, przechodziło ludzkie pojęcie. W play-off z Włocławkiem, na hali było z 50 stopni, czuć było fale ciepła. A ludzie robili sobie z nami zdjęcia o 13 we wtorek na mieście. Jak na Polskę - to coś niesamowitego - wspomina.

- W 2006 roku z Czarnymi pierwszy raz odniosłem sukces jako czołowy zawodnik drużyny. Zdobyliśmy brązowy medal, a ja byłem kapitanem. Po odejściu z klubu dostałem od kibiców baner, który wisiał na trybunach. Z moim zdjęciem i napisem "Viva la Franz". Skromnie to nie zabrzmi, ale byłem bardzo lubiany w Słupsku, a taki baner to coś wyjątkowego. Kto taki miał - Maciek Zieliński w Śląsku, może ktoś jeszcze...

- Chciałem zostać w Słupsku na lata, ale dwa lata później przegraliśmy wszystko, co mogliśmy, a ja wziąłem to na siebie. Powiedziałem, że to moja wina, odcięto mi głowę. Tak wyszło, trudno - taka są czasem konsekwencje bycia liderem.

Dwa podejścia do Włocławka nie były udane, w Anwilu Frasunkiewicz rozgrywał jedne ze słabszych sezonów w karierze. Za pierwszym razem - u Andreja Urlepa. - Miałem całkowicie niesprawne kolano i nie dawałem sobie rady fizycznie, a nie taktycznie - tłumaczył kiedyś.

- Od początku im się nie układało - dodaje Radke. - Śmialiśmy się, że Urlep pomylił Przemka z Tomkiem Mrożkiem, który był strzelcem. Takiego gracza potrzebował trener, a Przemek nie chciał stać w rogu, czekać na piłkę. Do tego doszły urazy kolana i nadgarstka. No i wiadomo, że Urlep nie znosił, gdy ktoś wyrażał odmienne poglądy, a Przemek oczywiście to robił.

Ale to po Frasunkiewicza zadzwonili z kadry Urlepa, gdy przed mistrzostwami Europy w 2007 roku Słoweńcowi wypadli z kadry i Michał Ignerski, i Krzysztof Roszyk. Ściągnięty z plaży "Franz" przyjechał na zgrupowanie do Spały, wystąpił w trzech spotkaniach EuroBasketu w Hiszpanii. A w sezonie 2011/12 zaliczył osiem występów w Eurolidze, w Prokomie. Na szczyt europejskiej koszykówki spojrzał z bliska, ale jednak przypadkiem. W epizodach, jako rezerwowy.

Dlaczego tak wielki talent nie zrobił kariery w reprezentacji? - Czasy były inne, jak ja byłem młody, to nie było obecnych klimatów: "O, fajny, młody gracz, weźmy go do kadry, zainwestujmy w niego" - zauważa Frasunkiewicz. - Polskich graczy było wielu, nie było ciśnienia na produkcję, mogłeś wybierać. Gracze wyróżniający się w juniorach nie byli aż tak zauważani, nie wzbudzali zainteresowania.

- Była też duża konkurencja - jak ja miałem 22 lata, to pierwszą trójką w reprezentacji był Maciek Zieliński, czyli legenda, z którą trudno było konkurować. A za nim - najpierw Jarek Darnikowski, potem Michał Ignerski, wreszcie Wojtek Szawarski po dobrych sezonach. A potem Krzysiek Roszyk... Nie przebiłem się, nie wyszło.

Frasunkiewicz stał się utalentowanym średniakiem. Wiadomo było, że potrafi zagrać znakomicie, ale coraz częściej stawał się graczem drugiego planu. W 2008 roku, gdy przychodził do Polonii, mówił, że "jest zawodnikiem, który wiele rzeczy umie na średnim poziomie, i staram się grać dla zespołu". Kiedy indziej wspominał, że porównałby się do Łukasza Majewskiego, bo "obaj jesteśmy bardziej od czarnej roboty niż od tego by błyszczeć na pierwszym planie".

Ron Harper bez Szczotki

Noculak powiedział kiedyś, że Frasunkiewicz "to gracz, który potrafiłby sobie poradzić nawet w NBA". Co miał na myśli? - To, że Przemek miał parametry psychofizyczne, by być wyjątkowym rozgrywającym - mówi dziś trener. - Miał przegląd pola, podejmował dobre decyzje, był typem przywódcy, jego musiało być na wierzchu. To cechy rozgrywającego, brakowało mu panowania nad piłką. A nawet nie tyle panowania, co władania. Żaden z jego trenerów nie zdecydował się jednak prowadzić go w kierunku tej pozycji.

- Przy zachowaniu wszystkich proporcji porównałbym go do Rona Harpera - dodaje Noculak. - On też miał wzrost rzucającego lub skrzydłowego, ale w Chicago Bulls przeprowadzał piłkę, inicjował akcję, a potem słynne trójkąty zaczynały się rozkręcać i ten sam Harper odnajdywał się w różnych miejscach boiska. Przemek też mógłby tak grać, choć to musiałaby być odpowiednio ustawiona drużyna.

- Ron Harper? Zgadzam się, widziałbym się w takiej roli - przytakuje Frasunkiewicz. - Całe życie chciałem być rozgrywającym, bo to, co w przypadku mojej osoby bywa uważane za minus - niesforność czy też charyzma, jest jedną z głównych cech dobrych rozgrywających. To zwykle nie są grzeczni chłopcy.

- Ale ja, można powiedzieć, że niestety, szybko urosłem. Zawsze byłem wysoki, w juniorach miałem dwa metry - wspomina i skręca w stronę NBA. - Zwykle jest tak, że najlepszą drużynę na świecie uznaje się za modelową. I jak w Chicago Bulls rzucającym był Jordan o wzroście 198 cm, to wszyscy na świecie szukali takiej "dwójki". A jak rozgrywający miał 186 cm, to taki był ideał. Potem wszystko się pomieszało, gra przyspieszyła, zmieniły się przepisy, zatarły różnice między pozycjami.

- Pod koniec lat 90. byłem graczem na pozycję rzucającego lub skrzydłowego, miałem dobre warunki, a z drugiej strony rozgrywający to pozycja najtrudniejsza, którą rzadko powierza się 20-latkowi. By na niej grać, musiałbym poprawić sporo rzeczy - zawsze miałem dobre podanie, ale też słabszy kozioł. Nie pracowałem nad nim, nikt mi jasno nie wyznaczył zadania - masz go ćwiczyć - tłumaczy.

- Ryszard Pietruszak, w którego w kadrze juniorów byłem wpatrzony jak w obrazek, kiedyś powiedział mi jasno: masz pracować nad rzutem, to twoja najsłabsza strona. I to była prawda, w wieku 17 lat rzucałem kartoflami, składałem się do rzutu kilka sekund. Ale pracowałem, rzucałem, zwiększałem zasięg, szybkość i w końcu się nauczyłem. O kozłowaniu nikt już tak nie mówił...

Co on mówi Matczakowi, dla którego jest właśnie mentorem? - Można powiedzieć, że Przemek sobie mnie upolował - mówi Matczak. - Ale nie w negatywnym sensie. On po prostu widział, jak mnie podejść, jakie impulsy dawać, by wykrzesać ze mnie to, co najlepsze. Nie miałem łatwo, traktował mnie twardo. Gierki psychologiczne, słowne, niezbyt miłe. Wymuszał ode mnie ciężką pracę, dwa razy bardziej niż od innych.

- Ale nie mam mu za złe, że było mi ciężko. Przeciwnie - jestem mu wdzięczny. Słuchałem go, starałem się, chciałem mu udowodnić, że się nadaję, podołam. Przemek tłumaczył mi potem, dlaczego tak mnie traktował. Mówił, że do każdego trafia inne podejście, że do mnie najlepsze było właśnie takie - mówi 23-letni rzucający Asseco. A mi przypominają się słowa Noculaka. Tyle, że teraz to Frasunkiewicz jest Noculakiem tłumaczącym młodemu graczowi specyfikę szkolenia i indywidualnego podejścia do zawodników.

- Przemek zajął się teraz także Wojtkiem Czerlonko, ale mi nie odpuścił - mówi Matczak. - Na wyjazdach mieszkam teraz z nim w pokoju, wciąż mi pomaga, instruuje, dużo rozmawiamy. Nie mogę się doczekać, aż zobaczę go w roli trenera. Życzę mu, by grał jak najdłużej, ale wydaje mi się, że może być naprawdę dobrym szkoleniowcem.

Rozmowę z Frasunkiewiczem kończę ponowieniem pytania: czy czuje się koszykarzem spełnionym? - Jestem zadowolony, że brakuje mi niewielu punktów do 5 tys., co jak na polskie warunki jest wynikiem dobrym. Z perspektywy czasu wiem jednak, że gdybym w wieku 20 lat miał obok siebie w Treflu 35-letniego Piotra Szczotkę, na pewno zrobiłbym większą karierę.

- Ale z drugiej strony... Pamiętam, że w wieku lat sześciu przeszedłem zapalenie opon mózgowych, ledwo się z tego wylizałem, a lekarz powiedział moim rodzicom, że sport nie jest dla mnie. Żebym najlepiej w ogóle nie biegał, bo się zagrzeję. Z tej perspektywy - zrobiłem, co mogłem i jestem szczęśliwy.

Więcej o:
Copyright © Gazeta.pl sp. z o.o.