Adrian Małecki nie żyje. Koszykarz, uznawany kiedyś za wielki talent, miał 40 lat

Adrian Małecki zmarł w szpitalu po nieszczęśliwym wypadku na ulicy. Był uznawany za jeden z największych koszykarskich talentów w Polsce. Mógł być wielkim zawodnikiem, może nawet zagrać w NBA.

W niedzielę Poznan.sport.pl podał informację , że Adrian Małecki - były koszykarz Lecha Poznań, Unii Tarnów i Hoop Peakesu Pruszków, węgierskiego Veszpremi Egyetem oraz Astorii Bydgoszcz - przewrócił się i uderzył głową o krawężnik. Nie udało się go uratować. Koszykarz zmarł w szpitalu

Poniżej tekst o Małeckim, który został opublikowany w "Gazecie Wyborczej" w 2004 roku:

***

ADRIAN MAŁECKI: CO ROBIŁEM? NYGUSOWAŁEM

Adrian Małecki mógł być wielkim zawodnikiem, może nawet zagrać w NBA. Wolał zabawę i marihuanę. Przez tę ostatnią skończył karierę w Polsce. Teraz zaczyna od nowa - w drugiej lidze węgierskiej

Po raz ostatni wystąpił w polskiej ekstraklasie 13 maja 2001 roku. Rzucił 19 punktów Prokomowi jako zawodnik Hoopu Pruszków. I zniknął. Gdzie się podział? Tego nikt nie wiedział. Ktoś go widział na dyskotece w Warszawie z czarnoskórą dziewczyną. Ktoś słyszał, że był w Holandii. Ktoś mówił, że siedzi sobie bezczynnie w rodzinnym Janowcu Wielkopolskim, niedaleko Gniezna. Nikt jednak nie wiedział na pewno.

Aż tu nagle, w lutym, dwa i pół roku po tym, jak słuch zaginął o wielkim talencie polskiej koszykówki, nadeszły wieści z Węgier. 28-letni dziś Adrian Małecki znów gra. I to nawet nie w pierwszej, ale w drugiej lidze węgierskiej. Dla Veszpremi Egyetem (czyli Uniwersytetu Veszprem) zdobywa sporo punktów. Najpierw 15 w przegranym meczu, potem 38 (przy jednym niecelnym rzucie) w zwycięskim, aż wreszcie 29 przy kolejnej porażce.

Znaczy wrócił? Znów będzie bił rekordy punktowe - jak wtedy, kiedy jako zawodnik Lecha Poznań zdobył 46 punktów w pojedynku z Polonią Przemyśl w 1996 roku? Albo kiedy 40 punktów zaaplikował w barwach Unii Tarnów AZS-owi Toruń wiosną 1999 roku? Znów zaimponuje wyskokiem, pokaże swój rzut z dystansu, który na ogół był nie do zatrzymania? To przecież jedyny w historii polskiej koszykówki - a kto wie, może i na świecie - gracz, który w jednym roku wygrał podczas meczu gwiazd zarówno konkurs wsadów, jak i rzutów za trzy. To było w 1998 roku, u szczytu jego kariery.

Ech... Staaaaar

Postanowiliśmy sprawdzić, co taki talent robi dziś w drugiej lidze węgierskiej. W 75-tysięcznym Veszprem położonym 15 kilometrów od Balatonu, z piękną historią, zamkiem i pomnikiem pierwszej węgierskiej pary królewskiej - Stefana i Gizeli.

Na Węgry pojechaliśmy na dwa dni. Trening w czwartek, dzień przed meczem, nie wyglądał na zbyt męczący. W małej, ale imponującej jak na szkolne warunki hali gimnazjum w Veszprem przez prawie godzinę koszykarze zespołu Małeckiego ani razu nie biegają po całym boisku. Trener Istvan Molnar nie imponuje posturą (jakieś 173 cm wzrostu), ale uczestniczy w treningu jako dziesiąty gracz. Swoich zawodników zadziwia jakimiś wymyślnymi podaniami, po których dostają w nos, w nogi lub piłka ląduje na aucie.

Molnar wyraźnie jest nadpobudliwy. I gada bez przerwy. Przez cały trening czujemy się jak postać grana przez Krzysztofa Kowalewskiego w komedii Barei "Co mi zrobisz, jak mnie złapiesz". Tam dyrektor socjalistycznego zakładu w delegacji utknął na Węgrzech i wylądował na spektaklu "Otella" po węgiersku. Rozumiał z tego tyle co my (i Adrian Małecki) na treningu w Veszprem.

W przerwie Molnar podchodzi do nas, ale rozmowa się nie klei, bo trener mówi tylko po węgiersku i kilka słów po angielsku. - Łan kamraten lejter inglisz spik - duka w końcu, wskazując na boisko. Patrzy trochę na rzucających zawodników, wśród których Małecki trafia raz za razem. - Ech... Staaaaar - wzdycha i wyraźnie zadowolony wraca na boisko, żeby znów przez piętnaście minut mówić w języku niepodobnym do niczego.

"Jednym z kamratów", który mówi po angielsku, okazuje się Balazs Horvath, który przedstawia się jako kapitan. - Mamy tu w zespole pięciu-sześciu studentów i kilku starszych, którzy na ogół normalnie pracują. Na razie walczymy o trzecie miejsce, na awans raczej szans nie mamy. Może za rok? - opowiada. - W całej lidze jest może sześciu czy ośmiu obcokrajowców. Zespół z Egeru jest najmocniejszy, ma 200 tys. dol. budżetu, dwóch Amerykanów i dobrego Słowaka. My może z połowę tego, jakieś 100 tys. dol. - dodaje kapitan.

Małecki znalazł się w zespole na początku roku i błyskawicznie zrobił dobre wrażenie. - Od razu wiedzieliśmy, że jest na zupełnie innym poziomie niż my wszyscy. Kilka razy potrenował i był gotowy. Fizycznie na pewno nie jest w formie, ale ma talent dużo większy niż ktokolwiek w naszym zespole. Więc pomaga nam, a i my mu pomagamy w jakiś sposób. Zostało jeszcze trzy miesiące grania, 11 meczów i później pewnie odejdzie. Na pewno może grać na dużo wyższym poziomie - podkreśla Horvath.

Czy są z Polakiem jakieś problemy? - Lubię gościa, jest zawsze miły, przyjacielski. Nic złego o nim nie powiem - zapewnia Horvath. - A co było w Polsce? Dla nas to zupełnie nieważne - jednogłośnie uznają trener i zawodnik.

Sam Małecki jednak przyjacielski nie był. Przynajmniej dla nas. - Dzień dobry. Dziwię się, że tyle jechaliście. Ale nie będę rozmawiał. Źle o mnie kiedyś pisaliście... Więc przepraszam, ale nic nie powiem. Pozdrówcie Polaków! - rzuca i ucieka do szatni.

30 punktów to pryszcz

Opinie ludzi, którzy go znali z czasów gry w Polsce, też są życzliwe. Wszyscy są niemal zakochani w jego talencie i sposobie gry, ale podkreślają, że Małeckiego poza boiskiem od zawsze otaczała mgiełka tajemnicy. - Bardzo skromny jako człowiek i zawodnik, zawsze był trochę z boku. Niewiele mówił, tak jakby się bał ludzi. Nie miał w zespole kolegów - wspomina Jarosław Jadachowski, były rzecznik klubu z Pruszkowa.

- Ogromny talent - wspaniała motoryka i wyszkolenie techniczne. Najlepiej grał, kiedy był liderem drużyny - w Poznaniu, w Tarnowie. Miał takie momenty, że zdobycie 30 punktów to był dla niego pryszcz. Sam wygrywał mecze, był niesamowicie efektowny - nie może wyjść z podziwu Jacek Gembal, który był trenerem Małeckiego w Tarnowie i Pruszkowie.

Zaczynał w Poznaniu, do Lecha ściągnęli go z Janowca trenerzy juniorów. Już jako 17-latek (w sezonie 1993/94) debiutował w ekstraklasie, a rok później grał regularnie w podstawowej piątce i po raz pierwszy rzucił w meczu 30 punktów. Potem tę granicę w meczach ekstraklasy osiągał 25 razy, w tym trzykrotnie rzucił 40 lub więcej punktów. Podobnymi osiągnięciami z grających dzisiaj w Era Basket Lidze koszykarzy mogą się pochwalić tylko Maciej Zieliński i Adam Wójcik. Jednak żaden z nich nie rzucił nigdy 46 punktów w jednym spotkaniu.

W sezonie 1996/97 ze średnią ponad 23 punktów na mecz (dzisiaj nieosiągalną nawet dla najlepszych w Era Basket Lidze) Małecki był siódmym strzelcem ekstraklasy, gorszym tylko od pięciu amerykańskich gwiazd i Igora Griszczuka. Klub w Poznaniu się rozpadł, dobry kontrakt zaproponowała Unia Tarnów, więc przeprowadził się do Małopolski. Średnie trochę spadły (19,5 pkt. w 1998 roku, 17,3 rok później), ale był wciąż prawdziwą gwiazdą polskiej ligi.

Problemy z życiem

Zawsze jednak była też druga strona kariery Adriana Małeckiego. Uchodził za niepokornego, niezbyt skoncentrowanego na koszykówce. Trener Eugeniusz Kijewski, który wprowadzał go do seniorskiej drużyny Lecha, a dziś prowadzi Prokom-Trefl Sopot, wspomina: - Poza boiskiem był nieodgadniony. Do Poznania przyjechał w wieku 16 lat, chodził tu do szkoły średniej, mieszkał w bursie. Kłopotów nie było, ale nagle któregoś dnia... zniknął. Okazało się, że się zakochał i wrócił do domu, do Janowca, bo tam mieszkała ta dziewczyna. Nie było go dwa tygodnie i sam musiałem po niego jeździć, rozmawiać z jego rodzicami. Potem był jeszcze kłopot z opuszczaniem lekcji w szkole. Musieliśmy go pilnować razem z dyrektorem szkoły, ale to się zdarza chłopakom w takim wieku.

Kiedy Małecki przechodził do Tarnowa, podpisał beztrosko jeszcze jeden kontrakt - ze Śląskiem Wrocław. Z kłopotów musieli go później wyplątać agenci. Kiedy latem 1999 roku został powołany do reprezentacji, bez słowa usprawiedliwienia nie pojawił się na zgrupowaniu. Na wniosek trenera Piotra Langosza został zdyskwalifikowany na pół roku. Wtedy zniknął po raz pierwszy.

Odnalazł się tuż przed świętami Bożego Narodzenia w 1999 roku. Mirosław Noculak, który sprowadzał go do Tarnowa jako trener Unii, nie mógł patrzeć, jak marnuje się talent, i zaproponował Małeckiemu, że zostanie jego agentem. Po krótkich negocjacjach załatwił 23-letniemu skrzydłowemu kontrakt w Hoopie Pruszków, wówczas czwartym zespole ligi, ale wciąż liczącym się w walce o mistrzostwo. Małecki spędził w Pruszkowie półtora roku. Po raz pierwszy nie był gwiazdą, ale grał coraz lepiej.

- W pewnym momencie stwierdził, że życie nie kończy się na koszykówce, poza tym miał problemy rodzinne - wspomina jeden z asystentów trenera w Pruszkowie Wojciech Kamiński, obecnie szkoleniowiec Polonii Warszawa.

W marcu 2001 roku wybuchła afera. Rutynowe badanie antydopingowe wykazało w organizmie Małeckiego obecność marihuany. Ponieważ tego środka nie było na liście zakazanych dla polskich sportowców substancji, skończyło się na karze finansowej nałożonej na klub. Małecki dograł sezon do końca, w ostatnich meczach o trzecie miejsce z Prokomem-Trefl Sopot zdobywał nawet po 19 punktów, ale nie był już tym samym Adrianem. Zamknięty w sobie, zawiedziony, rzadko rozmawiał z kolegami z zespołu, w ogóle odmawiał wypowiedzi dziennikarzom.

Latem 2001 roku ostatecznie zniknął. - W ostatnim dniu przed terminem [1 sierpnia - red.] namówiłem go na podpisanie nowego kontraktu z zespołem z Pruszkowa. Podpisał, ale nie pojechał na obóz. Nie mogłem go znaleźć przez kilka miesięcy. W końcu w Pruszkowie przestali się nim przejmować. Dopiero później czasami kontaktowaliśmy się przez SMS-y. Obiecywał, że się spotkamy i porozmawiamy, ale nigdy do tego nie doszło - mówi Noculak.

Adrian kontra Niedźwiedź

W piątek w Veszprem wybieramy się na mecz. Zespół Małeckiego gra z drużyną z Miszkolca, która zajmuje w tabeli czwarte miejsce. Godzinę przed spotkaniem szkolna hala nie wygląda na gotową do sportowego święta. Słońce świeci w oczy przez szklaną ścianę, a na środku boiska tkwi bramka do piłki ręcznej. Pierwsi kibice pojawiają się o 17.15, pierwsi koszykarze - 30 minut przed meczem. Wynoszą bramkę i za pomocą dwóch korb zasuwają kotary na okna. O 17.40 pojawia się spóźniony kapitan Horvath, który jest już w stroju sportowym, tylko buty pospiesznie zmienia na ławce, kiedy jego koledzy są już w połowie rozgrzewki.

Rywale z Miszkolca schodzą się też powoli. Mają za to Człowieka-Niedźwiedzia, który sprawia wrażenie, jakby jakieś 20 lat temu miał za sobą sukcesy w juniorskiej koszykówce. Spiker pojawia się tuż przed meczem, ale zwyczajowej prezentacji drużyn nie ma. Widzów schodzi się w końcu około 150 - to głównie uczniowie gimnazjum, którzy skończyli lekcje. Bilety są w przeliczeniu po dwa i trzy złote.

Koszykarze obu zespołów wyglądają niezbyt groźnie, ale kiedy zaczynają grać, okazuje się, że coś jednak umieją. Uznajemy, że są gdzieś między polską drugą a trzecią ligą. Gospodarze mają przede wszystkim Łysiejącego-Centra-z-Rzutem (najwyżej 202 cm, ale i tak rządzi pod koszami) i walecznego Skrzydłowego-z-Cętkami-na-Głowie. U rywali króluje wspomniany już Człowiek-Niedźwiedź, ale za trzy trafiają prawie wszyscy.

Obrony w tym meczu nie ma prawie w ogóle, co wyraźnie pasuje także Małeckiemu, który do defensorów nigdy nie należał. Polak na mecz zmienił image - ogolił głowę. W pierwszej kwarcie grają jednak jakby bez niego, a i on oddaje piłkę bardzo szybko. Dopiero w drugiej kwarcie Małecki zabiera się do roboty. Zdobywa siedem punktów, w tym po kontrze ładnie wsadza piłkę do kosza. Do przerwy prowadzą jednak goście 47:44.

W drugiej połowie wiadomo już jednak, kto tutaj jest "Staaaaar", jak mówił trener Molnar. W trzy minuty Małecki rzuca dziesięć punktów i Veszprem prowadzi 54:50. W czwartej kwarcie - wciąż biegając raczej truchtem i bez specjalnego wysiłku - dorzuca kolejne dziewięć punktów. Znów, jak kiedyś w Polsce, imponuje skutecznością za trzy punkty, trafia z trudnych pozycji, ma niezłe przyspieszenie, zwody, płynnie porusza się po boisku. Wszystko robi na pewno trochę wolniej niż kilka lat temu, ale uczniowie z Veszprem na trybunach nie szczędzą oklasków, a także paru "achów" i "ochów". Ich zespół wygrywa 90:71, a Małecki nie zszedł z parkietu ani na chwilę.

Bilans Polaka: 26 punktów, 5/9 za dwa punkty, 3/7 za trzy, siedem trafionych wolnych, siedem zbiórek, dwie asysty, dwa bloki, dwa przechwyty, strata i faul. Oraz dwa efektowne wsady. 32 punkty rzucił Łysiejący-Center-Z-Rzutem, a Człowiek-Niedźwiedź miał 28. - Widzieliśmy już lepsze mecze Adriana. Dzisiaj chyba trochę za luźno wszyscy podeszliśmy do gry - podsumowuje kapitan Horvath, który na boisko nie wszedł, jak zwykle zresztą.

Przy świątecznym stole

Po meczu już wiemy, kto sprowadził Adriana Małeckiego na Węgry. To Gerard Koput, szwagier, mąż siostry koszykarza Kariny. Oboje skończyli w Poznaniu hungarystykę, od trzech lat pracują i mieszkają w Budapeszcie. - Nie jestem agentem Adriana, raczej jego kibicem, fanatykiem koszykówki. Z Adrianem nie widywałem się często, wiedziałem tylko, że ostatnio był w domu, w Janowcu, chodził sobie na salę, trenował. Nie było z tym problemu, bo jego mama jest nauczycielem wf. Podczas ostatnich świąt Bożego Narodzenia rozmawialiśmy w Janowcu na temat koszykówki i spytałem Adriana wprost: chcesz wrócić? Powiedział, że tak, ale nie chce grać teraz w Polsce, i spytał mnie o Węgry, bo mam tutaj dobre kontakty. Adrian chciał grać w jak najwyższej lidze, ale okno transferowe zamykało się 28 lutego, więc nie mieliśmy dużo czasu - opowiada Koput

- Negocjowaliśmy z Veszpremi Egyetem i Albacompem Szekesfehervar - obecnym liderem ekstraklasy. Albacomp miał już jednak trzech obcokrajowców i Adrian mógłby tam tylko trenować. Okazało się, że chwilę później jeden z Amerykanów złapał kontuzję i do końca sezonu nie zagra. Trener Albacompu Sandor Farkas może pluć sobie w brodę... Po sezonie Adrian pojedzie z tym zespołem na obóz, gdzie zostanie sprawdzony - dodaje szwagier.

Odłożyłem sporą kupkę

Po mediacji szwagra Małecki chce z nami rozmawiać. To znaczy nie chce, ale rozmawia. - Wcale nie jestem przekonany, ale słucham Gerarda. Czemu gram tutaj? Chciałem pokazać jeszcze ludziom ze środowiska koszykarskiego, że Adrian Małecki może wrócić. Mogłem grać w polskiej drugiej lidze, ale ja nie chcę rozgłosu, nawet tego tekstu - mówi, kiedy siadamy na trybunach.

Początkowo skryty, z czasem się rozkręca. Mówi spokojnie, niczego nie ukrywa. - Czemu odszedłem? Na pewno historia z badaniem dopingowym miała znaczenie. Nie w porządku zachowali się także działacze z Pruszkowa. W ostatnim dniu, kiedy mogłem podpisać kontrakt, przysłali mi umowę bez wpisanych sum, in blanco. To wszystko sprawiło, że może trochę się załamałem i zniechęciłem. Przez te lata nawet nie śledziłem, co się dzieje w koszykówce. Jak była w telewizji, to wolałem przełączyć na inny kanał.

Co robił przez dwa i pół roku? - Bawiłem się! Korzystałem z życia, ile mogłem. Byłem trochę w Europie, trochę w Polsce. Ogólnie nygusowałem. Trochę byłem w domu, mama sama została, trzeba było z nią pobyć. Trochę byłem w Holandii, ale nie dlatego, że marihuanę można tam kupić w sklepach, od razu mówię. Miałem dziewczynę z Holandii.

Czemu w takim razie wrócił do grania? - Długo nie byłem przekonany, czy chcę znów grać. Mocno namawiał mnie szwagier, który jest dla mnie jak brat. Chcę grać także dla mamy, która już we mnie nie wierzyła. Tylko ona mi została, ojciec nie żyje, i chciałem, żeby była dumna ze mnie. Po drugie, poczułem chęć samorealizacji. Nie byłem do końca z siebie zadowolony w życiu i chciałem coś zrobić, żeby być zadowolonym. Tym bardziej że żadnego stałego zajęcia nie miałem. Potrenowałem trochę w domu, przyjechałem i tak tu sobie pykam. Poziom nie jest najwyższy, ale muszę od czegoś zacząć. Nie gram za wielkie pieniądze. Można tu zarobić ze dwa czy pięć tysięcy złotych. Ale ja nie jestem tu dla kasy. Miałem z czego żyć w Polsce, odłożyłem sobie pieniądze, sporą kupkę.

Jak się gra po tak długiej przerwie? - Trochę odczuwam, że nie mam już 21 lat, tylko prawie 28. Stawy trochę bolą. Dość szybko złapałem kondycję, jednak do formy jeszcze droga daleka. Ale stać mnie na dobrą grę, jeśli latem przepracuję obóz, nabiorę dynamiki, wytrzymałości, pobiegam dwa miesiące przed następnym sezonem.

A więc kariera sportowa znów na poważnie? - Chcę pograć jeszcze ze dwa-trzy lata. Czy na Węgrzech? Zobaczymy. W Polsce? O tym nie myślę. Trochę jestem zrażony do polskiego środowiska koszykarskiego. Tutaj czuję się już lepiej, poznałem dziewczynę. Trenera za bardzo nie rozumiem, ale nawet nie próbuję. Pomagają mi koledzy, którzy trochę znają angielski. Najbardziej oczywiście sponsor Balazs Horvath. Nie mówcie nikomu, ale ma poważną firmę militarną. Handluje z Bośniakami bronią. Ma tu wielki dom, pałac właściwie. I tam właśnie mieszkam, na jednej z kondygnacji, w dwóch pokojach - konfidencjonalnie obwieszcza Małecki.

Później szwagier Małeckiego wyjaśnia: - Balazs Horvath nie przerzuca broni do Bośni - to żart Adriana. Ma firmę, która sprzedaje systemy telekomunikacyjne. Ale naprawdę mieszka w pałacu - ma wielką kamienicę z dziedzińcem w centrum Veszprem, przy wzgórzu zamkowym. Nie jest normalnym zawodnikiem, raczej filantropem, który sponsoruje drużynę, bo lubi koszykówkę - tłumaczy Gerard Koput.

Pali jedna piąta?

Rozmowa staje się jeszcze ciekawsza, bo w opustoszałej sali gaśnie światło, a my wchodzimy na temat marihuany. Spodziewamy się zaprzeczenia, ale Małecki mówi wprost: - Paliłem, taka jest prawda. Wcześniej zaprzeczałem, ale teraz mi to już obojętne. Pretensje mam tylko o to, że jedna piąta ligi wtedy paliła, a ja akurat zostałem kozłem ofiarnym. A na dodatek to nie było zakazane w polskim prawie sportowym i nie powinno być ujawnione.

Czy jest uzależniony od trawki? - Nie, no spokojnie, jak to uzależniony? Przede wszystkim dla mnie to nie jest żaden narkotyk. Szczerze powiem, że paliłem marihuanę często, zresztą już od czasów gry w Lechu Poznań. Zdarzały się wypady z Amerykanami i wtedy paliliśmy. Oni to lubią, wielu Polaków nauczyli, mnie też.

Palenie trawki nie przeszkadza w graniu? - Skąd, to jest normalna rzecz. Przed meczem, nawet dzień wcześniej oczywiście lepiej nie palić i tego nie robiliśmy. Po tym grać nie można. Ale jeśli wieczorem po meczu zapalisz, to uspokaja. Do dziś pewnie jest w polskiej lidze spora grupa zawodników, która lubi sobie zapalić.

Czy próbował czegoś mocniejszego? - O nie, nie, nie! Jestem zdecydowanym przeciwnikiem. Nigdy nie próbowałem i nie zamierzam. Twardsze narkotyki stymulują, pobudzają, szkodzą po prostu. Teraz nawet już nie palę. Zresztą tutaj, gdybym nawet chciał, to i tak dostępu nie mam.

- Adrian twierdzi, że marihuanę pali jedna piąta ligi? Zawyżył statystykę, żeby się usprawiedliwić - mówi jeden z zawodników, który grał z nim w Pruszkowie. - Oczywiście nie będę ukrywał, że kwestia palenia marihuany przez koszykarzy w ogóle nie istnieje. Wszyscy jesteśmy ludźmi i próbujemy różnych używek, choćby z ciekawości. Ale nie w trakcie sezonu i nie regularnie - dodaje koszykarz.

- W Pruszkowie źle traktowali Adriana. Był młody, palił marihuanę, ale przecież nie należała mu się za to kara śmierci. Takiemu człowiekowi trzeba pomóc - wspomina czas spędzony w Pruszkowie grecki trener Michalis Kiritsis. - W Polsce zresztą największym problemem nie są nawet lekkie narkotyki, ale picie alkoholu. Jeśli w klubie jest odpowiednia organizacja, można sobie z tym poradzić. W Pruszkowie tak nie było. Co z tego, że wiedziałem, kto palił i kto pił? I tak nie mogłem nic zrobić, bo nie miałem poparcia w klubie.

Duma przed lustrem

- Adrian Małecki to na pewno jeden z największych talentów, jakie widziałem w Polsce, zresztą nie tylko w Polsce. On i Cezary Trybański - ci dwaj gracze zrobili na mnie ogromne wrażenie, kiedy byłem w waszym kraju. Jeśli znów zacznie grać na poważnie, Węgry niedługo nie będą miały szans go u siebie zatrzymać. Ma szansę na wielką grę, nawet w najlepszych ligach, jeśli będzie pracował i nastawi sobie odpowiednio głowę - uważa Kiritsis, obecnie komisarz ligi greckiej.

Kończymy rozmowę, bo koledzy Małeckiego z zespołu popędzają go, pobrzękując kluczami. Przed odejściem rzuca jeszcze: - Przyjechałem na Węgry, bo chcę móc spojrzeć w lustro, uśmiechnąć się i powiedzieć, że jestem z siebie dumny. Tego mi ostatnio brakowało.

Więcej o:
Copyright © Gazeta.pl sp. z o.o.