Finał TBL. Kto wytrzyma presję pod koszem

W słabej i biednej Tauron Basket Lidze trafił się dobry i emocjonujący finał. W starciu do czterech wygranych PGE Turów Zgorzelec prowadzi ze Stelmetem 3-2. Dziś o godz. 20 spotkanie numer sześć w Zielonej Górze

Stelmet i PGE Turów to w szarej polskiej lidze kluby wyjątkowe. Jako jedyne porywają się na europejskie puchary, to w nich gra dziś najwięcej reprezentantów Polski i graczy z przeszłością w NBA.

Zieloną Górę i Zgorzelec dzieli ledwie 100 km, rywalizacja między miastami to właściwie ligowe derby. Stelmet (wcześniej Zastal) długo żył w cieniu bogatego PGE Turowa, aż przed rokiem ubogi krewny stworzył drużynę, za którą kibice tęsknią do dziś. W play-off koszykarze z Zielonej Góry wprost zmietli przeciwników z boiska, w finale rozbili Zgorzelec 4-0, sięgnęli po pierwsze złoto i Euroligę.

W tym sezonie role się odwróciły. Długo dominował PGE Turów. Jego koszykówka zorientowana na szybki atak przynosiła piorunujące efekty. Przez play-off drużyna ze Zgorzelca szła jak burza. Do zera ograła w ćwierćfinale AZS Koszalin, do zera w półfinale - Rosę Radom. A w finale prowadziła już ze Stelmetem 2-0, i wydawało się, że to może być kolejny nokaut.

Pierwsze mecze finału były znakomite. Wprawdzie trochę mówiło się o pomyłkach sędziów, a Janusz Jasiński, właściciel klubu z Zielonej Góry pokłócił się z kibicami PGE Turowa, lecz przede wszystkim zobaczyliśmy efektowną koszykówkę. Kapitan zgorzeleckiego zespołu Filip Dylewicz w kluczowych momentach brał ciężar gry na siebie - trafiał za trzy punkty albo kradł piłkę rywalom. Nie miał litości dla obrońców mistrzowskiego tytułu ani dla swojego przyjaciela Łukasza Koszarka, kapitana Stelmetu. Po meczach szli jednak zazwyczaj razem na kolację, którą stawiał przegrany.

Stelmet poległ dwa razy w Zgorzelcu, ale później dość szczęśliwie, po dogrywce, wywinął się od porażki w meczu numer trzy. Dwa dni później PGE Turów zdobył jednak Zieloną Górę. Wracał do własnej hali z prowadzeniem 3-1 i ogromną szansą na mistrzostwo.

W Tauron Basket Lidze nie było dotąd przypadku, by w finale play-off komuś nie udało się wykorzystać takiej przewagi. Jednak w tej samej TBL po złoto nigdy nie wspiął się Zgorzelec, który zdobył pięć srebrnych medali i przez lata uchodził za zespół w cieniu Asseco Prokomu. Gdy rozpadła się potęga Trójmiasta i wydawało się, że złoto dla Turowa to oczywistość, zza pleców faworytów wyskoczył nagle Stelmet.

W niedzielny wieczór ta klątwa drugich miejsc miała się skończyć. Turów prowadził 3-1, grał we własnej hali, tytuł był na wyciągnięcie ręki. Ale sensacyjnie zwyciężyli goście 84:76. - Nie udźwignęliśmy ciężaru tej sytuacji. Zagraliśmy najgorszy mecz w finałach i w ogóle w ostatnich dwóch-trzech miesiącach - przyznał Miodrag Rajković, trener PGE Turowa. - Ręce nam się trzęsły - dodał. - Zaangażowanie zostawiliśmy w szatni. Pomyliliśmy się, dopuszczając do głowy myśli, że Stelmet już stracił wiarę - mówił Dylewicz, kapitan PGE Turowa.

Teraz rywalizacja znów przenosi się do Zielonej Góry. Dziś o 20 mecz numer sześć. Szybko rozeszło się pięć tysięcy biletów. Na trybunach będzie komplet. - Chcieliśmy świętować we własnej hali. Nie wyszło. Przekładamy święto na środę - zapowiedział Dylewicz.

- Gdybym miał porównać ten finał do zabawy klockami, to efektowna układanka Turowa zaczyna się sypać, a Stelmetu ciągle jeszcze się buduje - mówi Paweł Szcześniak, były reprezentant Polski związany przez lata z Zieloną Górą. - Jeśli zielonogórzanie wygrają, to później już pójdą za ciosem i wezmą złoto w Zgorzelcu. Tyle że w środę będzie im ciążyło to samo, co w ostatnim starciu zgubiło Turów, czyli presja. Gracze Stelmetu już nie są w sytuacji beznadziejnej, już wiedzą, że mogą obronić złoto, że będą mieli po swojej stronie trybuny. To może ich trochę sparaliżować - dodaje Szcześniak.

Jeżeli Stelmet doprowadzi do wyrównania, finał rozstrzygnie się w sobotę w Zgorzelcu.

Więcej o:
Copyright © Agora SA