Mateusz Ponitka: Uzależniony od koszykówki

- Zawsze chcę więcej, jestem krytyczny wobec siebie i dużo wymagam od wszystkich, z którymi gram. Czasem mogę być przez to nieznośny, ale ja po prostu chcę grać jak najlepiej i wygrywać - mówi Mateusz Ponitka, jeden z najlepszych 18-letnich koszykarzy na świecie.

Jest talentem, jakiego w Polsce dawno nie było. Efektownie grającego skrzydłowego o wzroście 196 centymetrów znają skauci na całym świecie - Ponitka, z wyjątkowo uzdolnionym rocznikiem 1993, zdążył zdobyć wicemistrzostwo świata do lat 17, gdzie wybrano go do pierwszej piątki turnieju. Potem został uznany za najlepszego koszykarza Camp Barcelona, który organizowała NBA, a w meczu podczas Nike Hoop Summit w Portland, gdzie odbywał się przegląd największych talentów ze wszystkich kontynentów, zdobył najwięcej punktów dla drużyny Reszty Świata. W tym sezonie debiutuje w Tauron Basket Lidze w drużynie AZS Politechniki Warszawskiej. W 13 meczach rzucał średnio po 11,7 punktu (najwięcej w zespole), sporo z nich zdobył wsadami.

Łukasz Cegliński: Już jesteś w czołówce polskich skrzydłowych TBL. Liga jest taka słaba, czy Mateusz Ponitka jest taki dobry?

Mateusz Ponitka: Jestem młody, uczę się, zdobywam doświadczenie w ekstraklasie i na pewno nie powiem, że liga jest słaba albo że ja jestem dobry. Ale spodziewałem się, że będzie mi dużo, dużo trudniej.

Jesteś rozczarowany?

- Bardziej zaskoczony. Pamiętam, jak w rodzinnym Ostrowie Wielkopolskim chodziłem na mecze Stali i wydawało mi się, że ekstraklasa to nieosiągalny dla mnie poziom. Teraz, jak gram, to okazuje się nie być tym, co sobie wyobrażałem. Kiedyś myślałem, że ciężko będzie dać sobie radę w tym świecie, a tu przekonałem się, że nie mam się czego obawiać. Chociaż, jak pozwolisz sobie na dwie straty przeciwko np. Łukaszowi Koszarkowi z Trefla, to on ci rzuci jedną trójkę za drugą, ucieknie na 10 punktów, a dogonić go ciężko.

Nauczyłeś się czegoś w tych kilkunastu meczach w ekstraklasie?

- Na pewno, choć nie są to rzeczy, które widać na pierwszy rzut oka. Trener Mladen Starcević tłumaczy mi jednak, że zamiast robić jeden wielki krok, a potem wyhamować z postępem, lepiej systematycznie posuwać się naprzód, nawet jeśli tego nie widać. Te niuanse, będą procentować. Uczę się obycia i rywalizacji ze starszymi zawodnikami.

Skąd u ciebie taka pewność gry?

- Lubię rywalizować, pokonywać przeszkody. Nauczyli mnie tego trenerzy Starcević z klubu oraz Jerzy Szambelan z kadry, który często mówił nam, że trzeba łamać bariery mentalne, by stać się lepszym graczem. Ja zawsze chcę więcej, jestem krytyczny wobec siebie i dużo wymagam od wszystkich, z którymi gram. Czasem mogę być przez to nieznośny, ale ja po prostu chcę grać jak najlepiej i wygrywać.

Trener Starcević powiedział kiedyś, że trzeba cię hamować na treningu, bo chcesz robić za dużo i możesz wyrządzić sobie krzywdę.

- Wiele razy przyjeżdżam wcześniej, a potem zostaję po zajęciach. Jak trening jest o ósmej, to na sali jestem najpóźniej o 7.30. Pamiętam, że jak miałem 13-14 lat i mieszkałem z rodzicami w Ostrowie, to miałem takie tygodniowe fazy, że wstawałem o szóstej, żeby przed szkołą porzucać do kosza pod domem. Słońce, deszcz czy śnieg - ja rzucałem i bawiłem się piłką. Mama się denerwowała, bo w zimie zdzierałem rękawiczki i musiała kupować je hurtowo. A ja musiałem rozgrzać ręce, jak był śnieg albo mróz.

Kiedy zacząłeś grać w koszykówkę?

- Na pierwsze zajęcia chodziłem rok przed pójściem do podstawówki. Zaraził mnie tym tata, który był wielkim fanem Stali, jeszcze zanim w Ostrowie zrobił się boom na koszykówkę. Sam grał, ale tylko w reprezentacji szkoły, za to nieźle pływał - jako młodzik był w czołówce w Polsce. Mama z kolei uczy wuefu, i mogłem po lekcjach wchodzić na salę i rzucać na boczne kosze albo przynajmniej kozłować. Tak się przyzwyczaiłem, że do dziś nie mogę wytrzymać dwóch dni bez piłki. Jak przyszedłem do Polonii 2011, to nie mogłem znieść tego, że dzień po meczu jest odpoczynek i nie dotykamy piłki. Teraz się dostosowałem, ale drugiego dnia nosi mnie od rana.

"Mateusz Ponitka to wojownik, który ma marzenia" - to słowa trenera Szambelana.

- Marzenia są bardzo ważne. Dzięki nim praca i jej monotonia mają sens. Jak masz pasję, to możesz jej się poświęcić w 100 proc. i dać się pochłonąć. Dzięki temu życie jest piękne. A co do bycia wojownikiem - ja się nie boję bólu, mogę dostać w kość, spaść na parkiet. Nie zawsze gram czysto, ale nikt tak nie gra. Sędziowie niektórych rzeczy nie widzą, a w lidze są weterani, którzy wiedzą, jak szczypać po żebrach, jak wkładać między nie palce. Tego uniknąć się nie da, ale można się tych trików nauczyć i mieć broń na przyszłość, by, kiedy nie idzie, wyprowadzić rywala z równowagi.

Twoja inna rzadko spotykana cecha u polskich juniorów - pęd do wsadów. Grasz tak, jakbyś chciał urwać obręcz.

- Nie wiem, skąd u mnie ta agresja w ataku, ale jak zaczynam teraz o tym myśleć, to mi się ciepło robi i chętnie bym poszedł pograć. To chyba jest jakieś uzależnienie. Wsady sprawiają mi ogromną przyjemność. Zawsze staram się ich próbować i choć nie zawsze się udaje, to każda próba czegoś uczy. Nie wyobrażam sobie kontrataku bez próby wsadu - udany nakręca mnie, ale i dodaje skrzydeł drużynie, wywołuje pozytywną reakcję łańcuchową.

Koszykówka to twój pomysł na życie?

- Tak, ale zdaję sobie sprawę, jak ważne jest wykształcenie, by znaleźć zajęcie po zakończeniu kariery. Jak myślę o planie B, to nie widzę możliwości odejścia od koszykówki - może kiedyś będę komentatorem lub dziennikarzem? Na razie muszę zdać maturę i rozpocząć studia. Nie mam jeszcze wybranego kierunku. Przyszłości nie da się przewidzieć, a gotowym trzeba być na wszystko.

Jesteś gotowy na grę w reprezentacji seniorów?

- Jeśli dostanę powołanie do kadry, to będę pracować, by stać się choćby 11-12 graczem w składzie. Chcę być blisko reprezentacji, by podpatrywać, zdobywać doświadczenie. Z drugiej strony kadra gra po sezonie, w wakacje, a to najlepszy czas na pracę, na doskonalenie się.

Czujesz, że potrzebujesz coraz większych wyzwań?

- Bardzo chciałbym grać z najlepszymi, bo od nich człowiek uczy się najwięcej. Okazja do rywalizacji z czołowym europejskim skrzydłowym byłaby mobilizująca, motywowałaby do codziennej harówki.

Na kilku juniorskich imprezach z powodzeniem grałeś przeciwko największym talentom z całego świata, zdobywałeś wyróżnienia.

- Bardzo chętnie gram z tymi chłopakami, którzy uważani są za najlepszych. Lubię im udowadniać, że ja też do czołówki należę. Grając przeciwko rówieśnikom z USA, rewanżuję im się za porażkę w finale mistrzostw świata do lat 17, jako drużyna byliśmy bardzo zmęczeni, a oni to wykorzystali i nas rozbili. W meczach ze światową czołówką gra się inaczej niż w polskiej ekstraklasie - po niektórych zawodnikach, np. z Serbii, widać, że to nietuzinkowi gracze.

Ale to ty byłeś MVP kampu w Barcelonie, to ty rzuciłeś najwięcej punktów dla Reszty Świata w meczu z reprezentacją USA.

- Cieszę się, że jestem odbierany jako jeden z najlepszych 18-latków na świecie, ale przede mną jeszcze dużo pracy i celów do zrealizowania.

Jak powinni trenować młodzi gracze?

- Dla mnie ideał wygląda tak - codziennie rano trening indywidualny nad techniką, a po południu gra z zespołem, ćwiczenia taktyki, drużynowej obrony i ataku. W weekend mecz, potem regeneracja. Czołowe kluby Europy, które mają programy szkolenia młodzieży, zorganizowane są właśnie tak, z naciskiem na zajęcia indywidualne - koszykówka przyspiesza, w NBA gra polega głównie na pojedynkach jeden na jednego. Tam nie ma skomplikowanej taktyki i długiego biegania po zasłonach. Boston Celtics mogą przygotować siedem zasłon, żeby Ray Allen oddał rzut za trzy z czystej pozycji, ale takich zagrań jest coraz mniej.

Co lepsze dla młodego gracza - treningi w jak najlepszym klubie czy dużo gry w słabszej drużynie?

- Zdecydowanie to drugie. Koszykarski tydzień można porównać do pięciu dni nauki i weekendowego egzaminu. Jego wynik zależy od tego, jak przyłożysz się do nauki. Pracując dobrze, czujesz, że zaczynasz być gotowy na sprawdzian, ale jak w meczu dostajesz cztery, pięć, sześć minut, to się wewnętrznie wypalasz. Masz chęć, wielkie zaangażowanie, ale poprzez brak szansy, one z czasem maleją. Jak nie grasz, to nie wiesz, na co cię stać. Jak nie wiesz, to tracisz motywację do pracy. A jak grasz, to poznajesz swoją wartość, która, jeśli jest wysoka, cię nakręca, a jeśli jest niska - motywuje.

Jak trafić do NBA?

- Przede wszystkim trzeba ciężko pracować, bo ta praca w końcu się zwróci. Poza tym potrzebna jest odrobina szczęścia i znalezienie się w odpowiednim miejscu w odpowiednim czasie.

Wszyscy w Polsce zastanawiamy się, co zrobić, byś ty i twoi koledzy z reprezentacji młodzieżowej, rozwinęli się na miarę waszych talentów.

- Każdy wybierze drogę, kierując się własnym interesem, i nie da się przed tym wyborem ocenić, czy będzie to droga dobra, czy zła. Jednego szlaku, który zagwarantuje ci, że dojdziesz do NBA, nie ma. Dzisiaj możesz być w Barcelonie, jutro w Sparcie Miejska Górka i jest tylko jedna rzecz, która na pewno może przybliżyć do celu - ciężka praca.

Copyright © Gazeta.pl sp. z o.o.