Jak Krzykała trafił rzut Krzykały

Po rzucie z ponad 20 metrów piłka leci przez 1,8 sekundy. "Rzuca z własnej połowy. Trafił? Trafił! Niebyw... Coś niebywałego!" - krzyczy, sylabizując ostatnie słowo Ryszard Łabędź komentujący mecz Nobilesu Włocławek ze Śląskiem Wrocław w TVP 1. Od najsłynniejszego rzutu w historii polskiej ligi koszykarzy, którym Jacek Krzykała wygrał spotkanie dla Śląska, minęło już 15 lat.

3 października 1998 roku, mecz siódmej kolejki sezonu. 86:85 dla Śląska we Włocławku, pięć sekund do końca, rzut sędziowski pod koszem gości. David Van Dyke, środkowy Nobilesu, wygrywa wznowienie i zbija piłkę do tyłu. Dopada do niej Roman Prawica, który po zwodzie i koźle rzuca za trzy. "Trafił! Za trzy! Roman Prawica bohaterem tego spotkania" - krzyczy komentator TVP Ryszard Łabędź, podczas gdy kibice w małej włocławskiej hali niemal spadają z trybun, a tłum graczy i trenerów z Włocławka wyściskuje Prawicę na środku boiska.

- Zegar poszedł do końca, myśleliśmy, że to koniec, że wygraliśmy. Byliśmy w euforii, bo zwycięstwo ze Śląskiem dla Anwilu było czymś wyjątkowym. Radość była niesamowita - wspomina dzisiaj Prawica.

- Jak Romek trafił za trzy, to wpadliśmy na parkiet, rzuciliśmy się mu na szyję, przewróciliśmy go z radości na boisko. Sędziowie cofnęli zegar o sekundę, więc zeszliśmy z boiska, ale stojący obok mnie Arek Makowski cieszył się: "Ale będzie impreza!" - opowiada Hubert Radke, były koszykarz Anwilu.

Impreza była, ale we Wrocławiu.

Goliat, Dawid, chęć rewanżu

Mecze Śląska z Nobilesem były klasykiem, największą ligową rywalizacją w latach 90. Śląsk, krajowy potentat z metropolii, którego największym symbolem był najbardziej utytułowany polski koszykarz i trener Mieczysław Łopatka, medale mistrzostw Polski kolekcjonował regularnie - w przedziale lat 1963-91, który wyznaczają srebrne dla Polski mistrzostwa Europy we Wrocławiu oraz awans do ekstraklasy zespołu z Włocławka, Śląsk z ligowego podium spadł tylko sześć razy!

Nobiles, absolutny debiutant na koszykarskiej mapie z nieco ponad 100-tysięcznego Włocławka, budowany był w błyskawicznym tempie jako jeden z pierwszych po demokratycznych przemianach przełomu lat 80. i 90. Dokładnie w 1990 roku szef firmy Provide wpadł na pomysł, by z trzecioligowej Włocłavii stworzyć silny zespół. Siłę tworzyli najpierw dwaj Białorusini Jewgienij Pustogwar i Siergiej Słaniewski, a także koszykarze kupieni z Koszalina, Bydgoszczy, Torunia i Szczecina. Trenerem został Mirosław Noculak, a gwiazdą - od sezonu 1991/92 - Igor Griszczuk.

Po piorunującym awansie do ekstraklasy Provide zbankrutowało, ale drużynę uratowała w ostatniej chwili fabryka farb i lakierów. Nobiles przeprowadził duże transfery i już w pierwszym sezonie awansował do finału ligi. Z dominującym w latach 90. Śląskiem, którego prowadził znakomity wówczas Keith Williams, przegrał jednak sromotnie - 73:121, 84:92 i 65:101. Dla włocławian to był smutny, ale jednak początek wielkiej rywalizacji.

- W pierwszym sezonie w ekstraklasie chodziłem na wszystkie mecze Nobilesu i doskonale pamiętam to przekonanie wśród kibiców, a nawet w całym mieście, że na pewno zrewanżujemy się Śląskowi w roku kolejnym. W tym kolejnym sezonie się nie udało, ale chęć rewanżu rosła i wytworzyła się ta cała otoczka towarzysząca potem meczom Nobilesu ze Śląskiem - wspomina Radke.

Kilka metrów Griszczuka

Po trafieniu Prawicy Włocławek jest ekstazie, ale szybko okazuje się, że spotkanie jeszcze się nie skończyło. - W momencie rzutu sędzia stolikowy nacisnął na przycisk zatrzymujący czas, ale czas nie stanął. Dlatego po konsultacjach z sędziami pozwoliliśmy dograć Śląskowi sekundę - wyjaśniał po meczu komisarz Eugeniusz Kuglarz.

Zamieszania nie byłoby, gdyby nie fakt, że właśnie z początkiem sezonu 1998/99 wprowadzono przepis o zatrzymywaniu czasu gry w ostatnich dwóch minutach po zdobytym koszu. Teraz, podczas oglądania powtórki końcówki na YouTube , widać, że w momencie, w którym piłka wpada do kosza po rzucie Prawicy, na zegarze są dwie sekundy. Wówczas, w gorącej atmosferze, sędziowie cofnęli zegar o jedną.

Trener Nobilesu Eugeniusz Kijewski prosi o czas. - Dokładnie pamiętam tę przerwę - mówiłem koszykarzom, że musimy kryć rywali tak, żeby piłkę dostali, stojąc tyłem do kosza, a nie przodem - wspomina teraz Kijewski. - Mieliśmy postawić strefę pod własnym koszem i próbować bez faulu przechwycić lub choćby wybić długie podanie - dodaje Prawica.

Trzech koszykarzy Nobilesu pilnuje gości na własnej połowie, Alan Gregov wyszedł wyżej i kontroluje zasłonę, którą Jarosław Zyskowski wykonuje Andrzejowi Adamkowi. Piłkę zza linii końcowej wybija Raimondas Miglinieks - przez ułamek sekundy rozważa długie podanie, ale w końcu daje piłkę najbliżej stojącemu Krzykale, od którego na kilka metrów odszedł Griszczuk. - Akurat Igor przestraszył się, że Krzykała go wyprzedzi, i cofnął się o kilka metrów. Jednocześnie bał się, że Śląsk wykona długie podanie. Gdyby Krzykała dostał piłkę tyłem do kosza, to w sekundę nie zdołałby się odwrócić i oddać rzut - analizuje po latach Kijewski.

Mafia, Teleexpress, śruba i "Rumunia"

Kibice o rywalizacji Śląska z Nobilesem mówią "święta wojna", w Wikipedii jest nawet strona "Mecze Anwilu Włocławek ze Śląskiem Wrocław". Wynika z niej, że było 88 takich spotkań, z których 54 wygrali wrocławianie. Aż 42 mecze odbyły się w play-off, aż 25 w pięciu finałach, z których w każdym zwyciężał Śląsk.

- Jak Śląsk przyjeżdżał do Włocławka, to działy się rzeczy niespotykane na innych meczach - opowiada Radke. - Na starej hali we Włocławku kibice zasypywali serpentynami połowę boiska, na której miał się rozgrzewać Śląsk, uniemożliwiając bieganie, i dwie drużyny musiały się wspólnie rozgrzewać na jeden kosz. Porządkowi serpentyny sprzątali, ale kibice rzucali nowe.

Pamiętnych meczów było mnóstwo. W pierwszym spotkaniu wspominanego finału z 1992 roku Jarosław Zyskowski ze Śląska tak niefortunnie uderzył w podkoszowej walce Griszczuka, że Białorusin doznał ciężkiego urazu odcinka piersiowego kręgosłupa. Griszczuk mówił wówczas, że takie zagrania się zdarzają, ale dla kibiców z Włocławka Zyskowski był wrogiem nr 1.

W półfinale w 1996 roku, w trzecim meczu we Wrocławiu, Griszczukowi odgwizdano piąte przewinienie już w 32. minucie, a Nobiles przegrał zaciętą końcówkę. Faule Białorusina były wątpliwe, a ten - zawsze w gorącej wodzie kąpany - miał wtargnąć do szatni sędziów i grozić im białoruską mafią.

W finale w 1999 roku, podczas dramatycznego meczu nr 6, który Anwil wygrał 71:68 i wyrównał stan rywalizacji na 3-3, TVP 1 przerwała transmisję ze względu na emisję "Teleexpressu". Tysiące ludzi pod starą halą we Włocławku były rozwścieczone, bo telewizyjny przekaz był jedynym źródłem przebiegu meczu. Ekipa TVP obawiała się potem o swoje bezpieczeństwo, a spotkanie przeszło do historii ze względu na nieudolność decydentów z telewizji.

Senator PO Andrzej Person, kibic drużyny z Włocławka, wspomina, że w starej hali w tym mieście śrubą trafiony został kiedyś obecny marszałek Sejmu Grzegorz Schetyna, który był prezesem Śląska. - Kibice z Wrocławia mówili na nas "Rumunia", ale ja zawsze apelowałem, żeby te ich określenia znosić z godnością - mówi Person.

Znosili je także koszykarze, z których wielu - np. Raimondas Miglinieks, Alan Gregov, Dainius Adomaitis, Robert Kościuk czy Andrzej Wierzgacz - grało i we Wrocławiu, i we Włocławku.

1,8 sekundy

Po sześciu kolejkach sezonu 1998/1999 Anwil był na pierwszym miejscu w tabeli. W siódmej do Włocławka przyjechał Śląsk i, co w złotych czasach dla koszykówki było naturalne, ekipa TVP. Spotkanie potentatów było dramatyczne, a "Gazeta" opisywała je m.in. tak: "W pierwszej połowie dopiero w ostatnich pięciu minutach goście uzyskali znaczną przewagę (49:38). Jeszcze w 33. minucie prowadzili 75:70. Włocławianie w ataku mądrze grali na Davida van Dyke'a, z dystansu nie mylił się Alen Gregov i po dwóch minutach wyrównali. Siedem sekund przed ostatnim gwizdkiem Igor Griszczuk trafił pierwszy rzut wolny (85:86). Drugi chybił, a do piłki rzucili się Krzykała i van Dyke. Sędziowie nakazali rzut sporny".

Po koszu Prawicy, czasie dla Nobilesu i chwili zawahania Miglinieksa piłkę otrzymuje niepilnowany Krzykała. - W tej sekundzie nie było czasu, żeby myśleć, po prostu rzuciłem - opowiadał tuż po meczu jego bohater. - Wiedziałem, że to jedyna szansa. Wszyscy włocławianie cofnęli się pod własny kosz, by pilnować naszych wysokich. Gdy rzuciłem, nie podejrzewałem, że piłka wpadnie. Gdy już leciała, pomyślałem, że dobrze leci. Wpadła i dalej już nie pamiętam, bo wszyscy się na mnie rzucili.

Po rzucie Krzykały z ponad 20 metrów piłka leci przez 1,8 sekundy. "Rzuca z własnej połowy. Trafił? Trafił! Niebyw... Coś niebywałego!" - krzyczy, sylabizując ostatnie słowo Ryszard Łabędź. Dzisiaj komentator TVP wspomina: - Była konsternacja po rzucie - zaliczą punkty czy nie? Sędziowie podchodzili do stolika, były narady, protesty, radość i niepewność. Ale to dość szybko się rozstrzygnęło i tylko potem ze strony Nobilesu było jakieś niepotrzebne przeciąganie kontrowersji.

- Na pewno ta akcja została przeprowadzona w czasie i rzut został słusznie zaliczony - twierdził krótko po wygranej trener Śląska Andrej Urlep, a Kijewski mówił: - Sędziowie uznali, że rzut trzeba zaliczyć, więc został zaliczony.

Dla Nobilesu był to początek czarnej serii, bo dwa kolejne mecze z zespołami ligowej czołówki - z Ericssonem Bobrami Bytom i Hoopem Pekaes Pruszków - włocławianie przegrywali w ostatnich sekundach.

Jak ZSRR - USA w Monachium

Bohater Krzykała o swoim słynnym rzucie mówi dzisiaj bez ekscytacji: - To był po prostu fajnie zakończony mecz, o którym mówiło się przez lata. Nie pamiętam już, jak miała wyglądać ta akcja, ale nie dziwię się Igorowi, że się cofnął, bo ile takich rzutów z daleka wpada do kosza? Jeden ze 100, może 200. W tym przypadku mieliśmy szczęście, a oni pecha.

Czy Krzykała czuje się niewolnikiem tego rzutu? - Nigdy się nad tym nie zastanawiałem, choć na pewno się to za mną ciągnęło, przypominano mi ten rzut - zastanawia się były koszykarz. Prawica, który byłby bohaterem, gdyby nie Krzykała, mówi wprost: - Ten rzut mnie prześladuje - gdzie bym się nie pojawiał, ciągle mi się go przypomina. Trafiłem trójkę, ale i tak wszyscy mówią o rzucie Jacka, wszyscy mnie o tą akcję pytają.

- Niesamowity rzut. Nie widziałem takiego innego w karierze. Chociaż... - Prawica zawiesza głos i kontynuuje: - Sam trafiłem kiedyś podobny na spartakiadzie młodzieży - w finale z Bydgoszczą udało mi się wyprowadzić taki rzut zza połowy boiska przy remisie. Wpadło, zdobyliśmy złoto. To był mój najważniejszy rzut - śmieje się koszykarz ze Stalowej Woli.

Person o Rzucie Krzykały: - To była najbardziej dramatyczna końcówka meczu w Polsce, jaką widziałem. Jedyne, co przychodzi mi do głowy, to porównanie z finałem igrzysk w 1972 roku, kiedy ZSRR pokonał USA punktem po rzucie w ostatnim sekundzie, które poprzedzało wielkie zamieszanie z cofaniem czasu.

Krzykała, w 1998 roku zawodnik 22-letni, został później nagrodzony za pamiętną akcję przez... rywali. - Jak Nobiles przyjechał w tamtym sezonie na rewanż do Wrocławia, to przed meczem dostałem serwis do kawy. Goście mówili, że choć przegrali, to przez niecodzienne okoliczności nazwa ich klubu i sponsora była szeroko promowana - wspomina Krzykała.

- O moim rzucie mówi się tyle ze względu na okoliczności - daleki dystans, to, że decydował o zwycięstwie, no i ta święta wojna z Włocławkiem - mówi były koszykarz Śląska. I rzeczywiście, ten mecz z października 1998 roku był wielki, choć odbywał się w sezonie zasadniczym - zagrali w nim jednak Alan Gregov, Igor Griszczuk, Tomasz Jankowski czy Bartłomiej Tomaszewski (Nobiles) i Jarosław Zyskowski, Raimondas Miglinieks, LaBradford Smith czy Maciej Zieliński (Śląsk), a na ławkach siedzieli Eugeniusz Kijewski i Andrej Urlep, którzy wszyscy razem tworzyli historię polskiej koszykówki w latach 90.

Drugi "rzut Krzykały"

Rok po słynnym rzucie koszykarz Śląska doznał kontuzji zerwania więzadeł krzyżowych w lewym kolanie. - To przyhamowało moją karierę, choć potem grałem jeszcze i w Śląsku, i np. w Prokomie Trefl Sopot, ocierałem się o kadrę Polski. Urazy to część życia sportowca i trzeba sobie z tym radzić. Z jednej strony jest to ciężki okres, którego nikomu nie życzę, ale z drugiej taka przerwa uczy pokory, kształtuje charakter, pomaga w dążeniu do celu.

W sezonie 2005/06 Krzykała trafił drugi "rzut Krzykały" - już jako zawodnik Stali Ostrów trafił za dwa w ostatniej sekundzie wyjazdowego meczu ze... Śląskiem we Wrocławiu. - Powiem banalnie - takie jest życie sportowca, który wychodzi na boisko z myślą o zwycięstwie niezależnie od tego, dla kogo i z kim gra - komentuje Krzykała.

Jako syn koszykarza - ojciec Wojciech na przełomie lat 70. i 80. święcił triumfy w ekstraklasie z lubelskim Startem i Górnikiem Wałbrzych - Jacek Krzykała na koszykówkę był skazany. - Jako dziecko przebywałem z tatą na turniejach, obozach, meczach i często miałem piłkę w ręku, którą sobie rzucałem - mówi. Czy od początku trafiał tak niesamowite rzuty? - Z tym moim rzutem to na początku kariery było różnie, ale rzeczywiście dużo nad tym elementem pracowałem i skuteczność z gry - szczególnie z dystansu - poprawiałem - mówi bohater.

Co obecnie robi Krzykała? - Pracuję w firmie, która jest przedstawicielem Spaldinga na Polskę, a poza tym trenuję juniorskie grupy w Śląsku. Czy planuję trenerską karierę? AWF-u nie skończyłem, tylko Akademię Ekonomiczną, i zawsze myślałem, że po zakończeniu kariery właśnie z tą ścieżką się zwiążę. Ale z koszykówką ciężko się rozstać, bycie trenerem to takie przedłużenie kariery zawodniczej. Prowadzę zespoły młodzieżowe, ale kto wie - może kiedyś sprawdzę się w seniorach? Nie mówię nie, ale potrzeba mi i nauki, i szczęścia.

Szczęście i Krzykała? Na boisku chodzili parami.

Copyright © Gazeta.pl sp. z o.o.