NBA. Vince Carter skończył 40 lat. Jak król wsadów znalazł pomysł na to, by wciąż być w grze

- Cały czas jestem tym samym gościem. Po prostu już nie skaczę tak wysoko - mówi Vince Carter z Memphis Grizzlies, najstarszy koszykarz w NBA.

Gdy NBA poszukiwała następcy Michaela Jordana, Carter był jednym z kandydatów. Na przełomie wieków zyskał sławę dzięki swoim nieziemskim lotom nad obręczami jeszcze w barwach Toronto Raptors. Stąd przydomek "Air Canada". Ale mówili też o nim "Vinsanity", "Half-Man, Half-Amazing". Winda w nogach i kreatywność w powietrzu - to go wyróżniało. To wsady zapewniły mu miejsce w historii.

Podczas igrzysk olimpijskich w Sydney w 200 roku Carter popisał się wsadem, który uchodzi za jeden z najlepszych w historii. W meczu z Francją przechwycił piłkę i zapakował nad mierzącym 218 cm Frederikiem Weisem.

 

Kilka miesięcy wcześniej sprawił, że tradycyjny konkurs wsadów organizowany przy okazji meczu gwiazd NBA na wiele lat stracił sens. Carter pokazał wsady, jakich świat nigdy wcześniej nie widział - po obrotach w drugą stronę, z przełożeniem piłki przed wsadem pod nogą czy z włożeniem łokcia do kosza. Zdumienie oglądających to na żywo legend NBA nie było udawane. Entuzjastyczne reakcje innych koszykarzy też. Do tego poziomu przez wiele lat nikt nawet się nie zbliżył.

 

17 lat później nikt nie mówi o Carterze jako nieustraszonym specjaliście od wsadów. Od lat już tego dynamitu w jego nogach nie ma, ale wciąż od czasu do czasu, gdy jest okazja, potrafi piłkę do kosza zapakować. Albo wykonać efektowny piruet w powietrzu. Tak jak zrobił dzień przed swoimi 40. urodzinami.

 

- Już przestałem myśleć w ten sposób, że "kiedyś bym taką akcję zakończył z góry". Wiem, że to nie jest już część mojej gry. Mógłbym jeszcze próbować, ale czy warto dla jednego wsadu ryzykować zakończenie kariery? - zastanawia się Carter.

Teraz to już inny koszykarz. Odkąd Carter trafił do Dallas Mavericks jego rola się zmieniła. Teraz, od trzech sezonów w Memhphis Grizzlies, pokazuje, że wciąż może być przydatny w NBA.

Bitwa z samym sobą

- Wiem, na co mnie stać i co mogę wnieść do drużyny. Nie boję się wyjść na parkiet i walczyć z młodzieżą - przekonuje.

Carter dawno zdał sobie sprawę, że musi się zmienić, jeśli chce długo grać w NBA. Przecież tak wysoko jak na początku kariery nie będzie skakał zawsze. - To nie było łatwe. Musiałem stoczyć bitwę z samym sobą. Nie robiłem z tego wielkiego halo, bo nigdy taki nie byłem. Chciałem, by moja gra cały czas była wartościowa i ciężko nad tym pracowałem - dodał.

Zaczął podglądać zawodników, którzy świetnie sprawdzali się w roli zmienników. Nie grali wielu minut, ale gdy pojawiali się na parkiecie, wnosili wiele pozytywnych rzeczy do drużyny. Carter postawił na rzut z dystansu. Obserwował trend w NBA - od kilku lat coraz większy nacisk zaczęto kłaść właśnie na rzuty za trzy punkty. I to był strzał w dziesiątkę.

W jego pierwszych 13 sezonach w NBA nieco ponad 20 procent rzutów to były próby trzypunktowe. Od ośmiu sezonów prawie połowa jego rzutów to "trójki".

"Cały czas jestem tym samym gościem"

Dla Grizzlies gra w tym sezonie średnio 24 minuty, rzuca nieco ponad osiem punktów, trafia 35 proc. rzutów za trzy punkty, ma trochę ponad trzy zbiórki. Jego zespół po środowych meczach z bilansem 27-20 jest siódmy na silnym Zachodzie, a Carter świetnie się czuje w swojej roli, choć już dawno nie żyje w błysku fleszy.

- Nigdy nie podążałem za sławą. Był czas, że mówiło się o mnie, że jestem jedną z gwiazd ligi, ale ja nigdy tego nie czułem. Zawsze wymagałem od siebie więcej. Jestem też dość wycofany, nie wywyższałem się, nie lubiłem pchać się przed szereg - opowiada.

- Chciałem być takim gościem, który pomaga drużynie, uwielbia grać i cieszy się z sukcesów drużyny. I cały czas jestem tym samym gościem. Po prostu już nie skaczę tak wysoko - mówi.

Kiedy powie dość?

Carter skończył 40 lat. W NBA gra już 19. sezon. Karierę zaczął w Toronto Raptors, potem było New Jersey Nets, z Marcinem Gortatem grał w Orlando Magic i Phoenix Suns. Sześć ostatnich lat po równo rozdzielił między Dallas Mavericks i Memphis Grizzlies. Jest jednym z ostatnich łączników z czasami Michaela Jordana. Po tym sezonie kończy mu się kontrakt. Czy to jego ostatnie mecze w NBA? Definitywnej odpowiedzi nie daje.

- Uwielbiam grać, kocham rywalizację. I wciąż mam motywację, by przygotowywać się do każdego meczu. Gdy mi tego zabraknie, odejdę. To będzie miało decydujące znaczenie. Jeśli nie będzie mi się chciało popracować latem nad formą, to dalsza gra w NBA nie będzie miała sensu. Ja nie gram nieprzygotowany. Nigdy tego nie zrobię. Uważam to za brak szacunku dla gry - mówi.

Zobacz wideo
Więcej o:
Copyright © Gazeta.pl sp. z o.o.