Golden State Warriors - jaka piękna katastrofa

24-0 na początek sezonu, rekordowe 73-9 na jego koniec, jednogłośnie przyznana nagroda MVP dla Stephena Curry'ego, odrodzenie z 1-3 w finale zachodu - wszystkie osiągnięcia, którymi Golden State Warriors imponowali przez cały sezon, właśnie straciły na znaczeniu. Obrońcy tytułu przegrali mistrzostwo NBA i piękny sezon zakończył się katastrofą.

To niesamowite, jak bardzo całą perspektywę zmienia kilka punktów - w tym przypadku pięć, czyli dwa celne rzuty do kosza. Gdyby Warriors w końcówce meczu je trafili, albo gdyby zatrzymali dwa razy w obronie Cleveland Cavaliers, cieszyliby się teraz z drugiego mistrzostwa z rzędu, a my zastanawialibyśmy się, jakie miejsce w historii należy się po tym sezonie Stephenowi Curry'emu i spółce. Sezonie rekordowym, niesamowitym, momentami kosmicznym.

Ale ten zakończył się jednak porażką. Minimalną, ale zarazem wielką.

Warriors prowadzili w tym finale 2-0 oraz 3-1. Mecze nr 5 i nr 7 grali u siebie. W tym decydującym spotkaniu szybko, już w pierwszej połowie, napędzili swój atak firmowymi trójkami, na początku trzeciej kwarty prowadzili 54:46, a w połowie czwartej - 87:83. Ale zmarnowali wszystkie okazje na dobicie rywala, powiększenie przewagi, na wygrane, na mistrzostwo. Po ostatnim gwizdku finału, gdy LeBron James najpierw szalał z radości, a potem płakał ze szczęścia, Stephen Curry obserwował to smutnym, nieobecnym wzrokiem.

Porażka w finale jest przede wszystkim porażką właśnie Curry'ego. Średnia 22,6 punktu, 40 proc. skuteczności z gry, więcej strat (4,3) niż asyst (3,7) - to statystyki słabiutkie, jeśli weźmie się pod uwagę to, co lider Warriors wyprawiał w rundzie zasadniczej. Rzucał po 30,6 punktu, trafiał 50 proc. rzutów z gry i 45 proc. za trzy, rozdawał po 6,7 asysty. Momentami dominował. W finale - został zdominowany.

Cavaliers mieli plan. Polegał on na ciągłym, także fizycznym nękaniu Curry'ego. Rozgrywający Warriors był przejmowany po każdej zasłonie, gdy szukał pozycji bez piłki i wybiegał zza kolegów, za każdym razem jeden z rywali był za nim lub przed nim, czasem czaiło się dwóch. Po kontuzjach odniesionych na początku play-off Curry był zmęczony, Cavaliers męczyli go jeszcze bardziej. Błysk i magiczne sztuczki z rundy zasadniczej zniknęły, MVP musiał pracować na każdy rzut, na każdy punkt.

I ta praca go męczyła. W finale, także w meczu nr 7, rzuty, które zwykle trafiał, pudłował fatalnie - zdarzało się, że piłka nie trafiała w obręcz. A błyskotliwe podania - lądowały na aucie. Pewność siebie odbierał Curry'emu także James, który kilka razy potężnie blokował jego wejścia pod kosz, a szczytem nieporadności MVP była jedna z ostatnich akcji - przy wyniku 89:92 Curry na siłę szukał pozycji do rzuty za trzy, ale tylko się szamotał i nie zdołał ograć Kevina Love'a, obrońcę słabego.

Owszem, Warriors nie przegrali tylko przez Curry'ego. Klay Thompson miał w finale mecze świetne, ale też takie, w których grał fatalnie. Draymond Green, odpowiedź na Jamesa, nie powstrzymał nerwów i po niesportowym faulu w czwartym meczu został zawieszony na spotkanie nr 5, czym dał niespodziewaną szansę Cavaliers. Rezerwowi, którzy rozpoczęli finał od świetnego meczu nr 1, w każdym kolejnym dawali od siebie mniej.

"72-10 doesn't mean a thing without a ring" - napisali 20 lat temu na koszulkach Chicago Bulls, gdy ustanowili ówczesny rekord NBA. Ale rekord nie ma znaczenia, bez pierścienia. Mistrzostwo zdobyli Cavaliers i to oni przechodzą do historii, jako pierwszy zespół, który wygrał finał, choć przegrywał w nim 1-3. Piękny sezon Golden State Warriors zakończył się katastrofą.

Zobacz wideo

Zerwane więzadła i Achillesy, połamane ręce i nogi - drastyczne kontuzje, które uziemiły wielkie gwiazdy NBA

Więcej o:
Copyright © Gazeta.pl sp. z o.o.