Znów demolka w finale NBA. Tym razem górą LeBron James i spółka

Zmiana nastrojów w finale NBA! Wciąż prowadzą oczywiście Golden State Warriors, ale po wysokiej porażce w Cleveland z odrodzonymi Cavaliers, ich 2-1 nie wygląda już przekonująco. LeBron James i jego ekipa wrócili do walki o tytuł z wielką energią, mecz nr 3 wygrali aż 120:90.

Po tym, jak Warriors wygrali dwa pierwsze spotkania łączną różnicą 48 punktów, byli tacy, którzy zastanawiali się, czy obrońcy tytułu nie rozgromią Cavaliers w tym finale 4-0. Zespół z Cleveland wyglądał w Oakland bardzo źle - w ataku polegał na przewidywalnych akcjach indywidualnych, a w obronie, choć nieźle ograniczał Stephena Curry'ego, to zostawiał dużo miejsca i możliwości do gry innym, także drugoplanowym graczom rywala.

Ale w środę obejrzeliśmy zupełnie innych Cavaliers. Osłabionych brakiem Kevina Love'a, który w meczu nr 2 doznał wstrząśnienia mózgu, ale zdecydowanie lepszych. Zaatakowali od pierwszych minut, znakomicie grał Kyrie Irving, po jego trójce było 33:13 pod koniec pierwszej kwarty. Rozgrywający gospodarzy rzucił w tej części aż 16 punktów, osiem dodał James. We dwóch trafili 11 z 13 rzutów w pierwszej kwarcie, cały zespół miał 15 na 21 z gry.

I ten świetny początek ustawił mecz, choć Warriors się nie poddali, w drugiej kwarcie zmniejszyli straty do siedmiu punktów (41:48). Obrońcy tytułu mieli jednak za mało armat, bardzo słabo grał Stephen Curry, który trafiać zaczął dopiero w połowie trzeciej kwarty, gdy Cavaliers mieli ponad 20 punktów przewagi. Wcześniej był moment, w którym MVP miał więcej fauli (trzy) i strat (cztery) niż punktów (dwa).

Obniżony skład Warriors sprawiał trochę problemów Cavaliers, gdy trafiać zaczął Klay Thompson (10 punktów w drugiej kwarcie), ale drugą połowę trener gości Steve Kerr zaczął z wysokim Andrew Bogutem i gospodarze znów uciekli. Dobre momenty mieli Irving oraz odrodzony po dwóch słabych meczach J.R. Smith, w końcu kontrolę nad grą przejął James. Lider Cavaliers zdobył 32 punkty, miał 11 zbiórek i sześć asyst, momentami grał znakomicie.

- Trener przygotował świetny plan na ten mecz, a my egzekwowaliśmy go przez 48 minut. Kyrie grał dziś wyjątkowo dobrze, ale musimy być w tej serii wyjątkowi. Ja też byłem w dobrym rytmie, koledzy dobrze mnie znajdowali, pomagali mi. Bez nich nic nie osiągnę - mówił James na gorąco, w krótkiej rozmowie na boisku tuż po zakończeniu meczu.

Wsparcie kolegów było w środę szalenie ważne - Irving skończył mecz z 30 punktami oraz zaliczył osiem asyst, Smith rzucił 20 punktów. Pod tablicami wielką pracę wykonał Tristan Thompson, który zdobył 14 punktów i miał 13 zbiórek, z czego aż siedem w ataku - w drugiej kwarcie to jego zbiórki w ataku przerywały pogoń Warriors i dawały gospodarzom szansę na punkty z ponowienia.

W Warriors wyróżnić można tylko walecznego Harrisona Barnesa, który rzucił 18 punktów i miał osiem zbiórek. Reszta zagrała dużo słabiej - Curry zdobył 19 punktów, ale popełnił też sześć strat, Thompson nie wyszedł poza 10 punktów z drugiej kwarty, a Draymond Green rzucił tylko sześć (miał także po siedem zbiórek i asyst). Warriors mieli tylko 9/33 za trzy, zostali zdemolowani 32:52 w walce o zbiórki, popełnili też 18 strat przy tylko 13 gospodarzy.

Mecz nr 4 odbędzie się w nocy z piątku na sobotę czasu polskiego w Cleveland. Rywalizacja toczy się do czterech zwycięstw.

Złote czasy dla klubów NBA. Ile warte są najlepsze drużyny?

Zobacz wideo
Kto będzie mistrzem NBA?
Więcej o:
Copyright © Gazeta.pl sp. z o.o.