Starcia tak świetnie grających drużyn w tej fazie sezonu, nie było w NBA nigdy - przed poniedziałkowym meczem Warriors (40-4) i Spurs (38-6) wygrali w sumie 88,6 proc. spotkań. W większości statystyk obie drużyny są na czele ligowych klasyfikacji, analitycy ESPN szanse na to, że Warriors lub Spurs zdobędą w tym roku mistrzostwo, szacują na 87 proc. Ale "Starcie Tytanów", jak określano ich pierwsze w tym sezonie spotkanie, okazało się demolką, jednostronnym popisem mistrzów.
Warriors zaczęli je podobnie, jak ostatnie mecze z czołowymi zespołami Wschodu, czyli od natychmiastowego wypracowania przewagi. Curry nie tylko szybko zdobył 10 punktów, ale zaliczył też trzy przechwyty, które rozpoczynały kontry gospodarzy. Spurs, którzy przyjechali do Oakland po 13 kolejnych wygranych, w pierwszej kwarcie popełnili aż osiem strat i pozwolili mistrzom się rozpędzić. A cała NBA wie, że na to pozwolić im nie można.
Warriors po pierwszej kwarcie prowadzili tylko 29:23, ale kontrolowali grę, czemu już wymiernie dali wyraz w drugiej części. Draymond Green świetnie odczytywał ruchy obrony Spurs i asystował do wbiegających pod kosz Klay'a Thompsona i Shauna Livingstona, a po drugiej stronie boiska gospodarze wybierali rywalom kolejne piłki. Przewaga mistrzów rosła, w połowie kwarty było już 55:37. Warriors wiele punktów zdobywali z pola trzech sekund za sprawą obwodowych, Spurs najczęściej podawali do wysokich. Ale najlepszy z nich, LaMarcus Aldridge, był bardzo nieskuteczny.
Spurs grali w poniedziałek bez środkowego Tima Duncana - jako powód absencji blisko 40-letniego gracza podano ból kolana, choć nie można wykluczyć, że to taktyczny manewr trenera Gregga Popovicha. Doświadczony, przebiegły szkoleniowiec znany jest z tego, że rundę zasadniczą traktuje jako testowanie rozwiązań na play-off, że zdarza mu się maskować siłę własnej drużyny. W poniedziałek bardzo szybko zaczął korzystać z głębokiego rezerwowego Jonathona Simmonsa.
Tylko czy Spurs z Duncanem mieliby w poniedziałek z Warriors większe szanse? Mistrzowie momentami grali znakomicie, zdarzało się, że najlepszą w lidze defensywę Spurs ośmieszali. Głównie za sprawą Curry'ego, którego pilnowali różni rywale, ale on nic sobie z tego nie robił. Kilka niesamowitych trójek i wejść pod kosz na przełomie drugiej i trzeciej kwarty rzucający Warriors zaliczył grając przeciwko Kawhiemu Leonardowi, obrońcy sezonu 2014/15.
Ale popis Warriors polegał nie tylko na świetnym ataku przeciwko najlepszej obronie w lidze (95 punktów w trzy kwarty, 59 proc. skuteczności z gry do przerwy), ale też na bardzo dobrej obronie przeciw trzeciej najlepszej ofensywie (aż 26 strat Spurs, tylko 42 proc. skuteczności z gry w meczu). Warriors po prostu zdemolowali drużynę z San Antonio. W czwartej kwarcie mecz kończyły głębokie rezerwy.
Najlepszym strzelcem spotkania był Curry, który zdobył 37 punktów (trafił 12 z 20 rzutów z gry, w tym 6/9 za trzy), do których dodał cztery asysty i pięć przechwytów. Po 13 punktów rzucili rezerwowi Livingston i Brandon Rush, 12 dodał Marreese Speights, a po 11 - Thompson i Green (miał także dziewięć zbiórek i sześć asyst.) Najwięcej punktów dla Spurs, 16, zdobył Leonard. 12 dodał David West, a 10 - Boban Marjanović.
Co dalej? Warriors potwierdzili, że na poziomie nieosiągalnym dla większości zespołów NBA potrafią zagrać także z rywalem znakomitym. Obrońcy tytułu będą gonić rekord Chicago Bulls, czyli bilans 72-10 sprzed 20 lat. Spurs? Przekreślanie ich szans na tytuł po nieudanym spotkaniu w Oakland byłoby niemądre. Zresztą nikt tego nie zrobi.