NBA. Los Angeles Lakers, czyli niewolnicy Kobego

Tak źle koszykarze Los Angeles Lakers nie grali nigdy. I dopóki liderem zespołu będzie Kobe Bryant, nie ma szans na poprawę.

Raz jesteś na szczycie, raz spadasz na samo dno - w amerykańskich ligach zawodowych to norma. Ale Lakers są wyjątkiem - kibiców przyzwyczaili do wygrywania. W finale NBA grali 31 razy, zdobyli 16 tytułów, tylko pięć razy w historii nie awansowali do play-off.

Ale teraz Lakers staczają się na dno - w poprzednim sezonie wygrali tylko 27 z 82 meczów i skończyli na przedostatnim miejscu w Konferencji Zachodniej. Obecne rozgrywki zaczęli najgorzej w historii - przegrali dziewięć z dziesięciu meczów, po 15 spotkaniach mają bilans 3-12. W dodatku zdziesiątkowany kontuzjami zespół (Steve Nash i Julius Randle opuszczą cały sezon, urazy trapią też innych) gra fatalnie.

Defensywa Lakers jest dziurawa - obwodowi nie są w stanie zatrzymać rywali daleko od kosza, a wysocy, którzy słabo blokują, też nie budzą lęku wśród rywali. Efekt? Drużyna traci najwięcej punktów w lidze - średnio 111,6 na mecz. Atak też nie jest najlepszy. 36-letni Kobe Bryant wrócił po 18 miesiącach leczenia poważnych kontuzji i znów jest najlepszym strzelcem ligi (rzuca po 26,7 punktu na mecz), ale Lakers wciąż przegrywają. Są też łatwi do rozpracowania - grają wolno, przewidywalnie, schematycznie, Bryant za długo przetrzymuje piłkę. W NBA już się tak nie gra, w lidze święci triumfy zespołowa koszykówka, która opiera się na licznych podaniach i pomysłowości całej drużyny. Lakers sprawiają wrażenie, jakby zmiany przespali.

Drużyna z LA straciła ostatnio dwa autorytety - w 2011 r. pozwolono odejść trenerowi Philowi Jacksonowi, rok temu zmarł dr Jerry Buss, wieloletni właściciel drużyny w czasach sukcesów. Jego spadkobiercy - syn Jim oraz córka Jeanie (życiowa partnerka Jacksona) - nie mają takiej charyzmy jak ojciec, a na dodatek nie potrafią się porozumieć. I nie znaleźli następcy Jacksona, na przełomie wieków guru szkoleniowców NBA. Byron Scott jest czwartym trenerem w ciągu trzech lat i chyba pierwszym, którego - jeszcze - akceptują właściciele, kibice i Bryant.

Drużyna, która w NBA często była utożsamiana z Hollywood, ma też problem z przyciąganiem gwiazd. Przez Bryanta. Po pierwsze, lider ma trudny charakter, nie jest typem "kumpla z drużyny", nie zamierza oddawać przywództwa - latem 2013 r. nie podporządkował się szefom klubu, którzy chcieli namówić środkowego Dwighta Howarda do pozostania w LA. Na zaaranżowane spotkanie Bryant przyszedł w krótkich spodenkach i raczej krytykował podejście do gry Howarda, niż zachęcał go do przedłużenia umowy.

Po drugie, finansowe możliwości Lakers są ograniczone, głównie przez kontrakt Bryanta. W tym i następnym sezonie Kobe zarobi aż 48,5 mln dol. - najwyższy kontrakt w lidze pochłania ponad jedną trzecią budżetu. Na pozostałych zawodników zostaje - w myśl ligowej zasady o pułapie płac - niespełna 40 mln. W skali NBA to bardzo mało. I dlatego, choć Lakers należą do najbogatszych klubów NBA, pole manewru mają ograniczone. W lecie nie zdołali sprowadzić żadnej z dostępnych gwiazd: LeBron James wybrał Cleveland, Carmelo Anthony - New York, a Chris Bosh - Miami. Zwykle gwiazdy przyciągają gwiazdy, ale Bryant je zniechęca.

Ale Lakers nie opłaca się go pozbyć. To żywa legenda klubu, pewnie w grudniu wyprzedzi Michaela Jordana i zostanie trzecim strzelcem w historii NBA. Lepszym graczem już nie będzie, ale ciągle przyciąga tłumy, nie tylko w Los Angeles. A to ważne, bo warta 3 mld dol. 20-letnia umowa telewizyjna z Time Warner skonstruowana jest ponoć tak, że suma, którą dostają Lakers, jest zależna od wyników oglądalności. I dlatego rewolucji w LA nie będzie - szanse na to, że nagle Bryant odejdzie, a zastąpią go młodsze gwiazdy, w najbliższych dwóch sezonach są bliskie zera. Czyli takie jak szanse Lakers na awans do play-off.

Podwyżki w NBA. Rekordzista zarobi prawie 14 mln dol. więcej

Więcej o:
Copyright © Gazeta.pl sp. z o.o.