Drugie życie Channinga Frye'a w NBA

We wrześniu 2012 roku kariera Channinga Frye'a z Phoenix Suns stanęła pod ogromnym znakiem zapytania. Podczas rutynowych, przedsezonowych badań u centra ekipy z Arizony stwierdzono Kardiomiopatię rozstrzeniową, co pokrótce oznacza, że koszykarz miał przerośnięte serce. Diagnoza postawiona przez klubowego kardiologa być może uratowała Frye'owi życie, ale pozwoliła mu także po roku przerwy wrócić do NBA.

Na konferencji prasowej w centrum prasowym Suns panowała grobowa atmosfera. Prezydent Lon Babby siedzący obok Frye'a tłumaczył dziennikarzom jak bardzo wszyscy w klubie doceniają to, że klubowy kardiolog Dr. Tim Byrne wykrył u zawodnika wadę, której konsekwencje mogły być znacznie poważniejsze niż tylko zawieszenie kariery. Babby użył wówczas porównania, w którym opisał to, co przydarzyło się zawodnikowi jako jazdę drogą: - Czasami wydaje Ci się, że patrząc przed siebie widzisz koniec tej drogi. Jednak, jeśli będziesz dalej podróżował i podążał wyznaczonym kursem, to gdy dotrzesz do miejsca, które miało być końcem drogi, może się okazać, że była ona po prostu opuszczona i prowadzi dalej.

Wówczas mało kto z obecnych na sali wierzył chyba, że droga Frye'a w najlepszej koszykarskiej lidze świata nie dobiega końca. Schorzenie, którego przyczyną był nieznany wirus, polega na zapaleniu mięśnia sercowego, przez co zmniejsza się kurczliwość organu. W konsekwencji komory serca zaczynają się powiększać, a przerost powoduje brak możliwości pompowania krwi z odpowiednią siłą. Objawy są różne - od wzrostu wagi przez zawroty głowy, duszności i szybsze męczenie się, ale nieleczona Kardiomiopatia może doprowadzić do nagłego zgonu. Szczególnie w przypadku wyczynowego sportowca, u którego zwiększony wysiłek może spowodować bardzo poważne zaburzenia w pracy serca.

W swój powrót nie wątpił za to sam Frye. Gdy Babby przekazał mu głos, ten przyznał, że jest ekstremalnym optymistą i wierzy, że po roku leczenia uda mu się znów wyjść na parkiet. Koszykarz dostał ogromne wsparcie ze strony klubu, który zapewnił mu odpowiednią opiekę medyczną i nawet przez chwilę nie dał mu do zrozumienia, że "stawia krzyżyk" na jego karierze. Frye cały czas był blisko zespołu, towarzyszył mu podczas meczów, treningów i odpraw. Koszykarz nie wątpił w swój powrót do gry, mimo że jak sam przyznał nie była to zwykła kontuzja, którą po prostu da się wyleczyć.

- Na początku to wszystko było dla mnie szokujące i jednocześnie trochę przerażające - mówił Frye na wspomnianej konferencji. - To w końcu nie jest ramię, kolano czy łokieć, gdy myślisz sobie: "Przejdę przez rehabilitację i będzie ok". To coś, co jest z tobą cały czas. O takich rzeczach słyszysz tylko wtedy, gdy np. Jeff Green z Boston Celtics lub Chuck Hayes z Sacramento Kings przechodzą operacje na otwartym sercu i wtedy można się już naprawdę przestraszyć - przyznał zawodnik.

Odnalazł się na pustyni

Do momentu postawienia diagnozy, Frye był jedną z kluczowych postaci zespołu, w którym występował od 2009 roku. Był to dla niego wówczas powrót do Arizony, w której dorastał oraz skończył studia i gdzie grał w uczelnianej drużynie Wildcats. Swój pierwszy zawodowy kontrakt podpisał jednak w Nowym Jorku, z którego pochodzi i już w debiutanckim sezonie pokazał się z bardzo dobrej strony. Statystyki na poziomie 12,3 punktu na mecz i 5,8 zbiórki to niezły wynik jak na "rookie".

W kolejnych latach Frye nie rozwijał się jednak tak jak powinien, szczególnie gdy po dwóch sezonach Knicks oddali go do Portland. Tam wchodził jedynie z ławki i nic dziwnego, że Blazers postanowili się go pozbyć. Trafił do Phoenix i dopiero "na pustyni" pokazał pełnię swoich możliwości. Trener Alvin Gentry idealnie wkomponował go w zespół ustawiając przemiennie na pozycjach centra i silnego skrzydłowego. Frye doskonale odnalazł się w Suns, którzy byli jedną z największych niespodzianek sezonu 2009/10.

Prowadzony przez Steve'a Nasha, który idealnie obsługiwał Amare'a Stoudemire'a, Granta Hilla i Jasona Richardsona, team zdominował rozgrywki na zachodzie w początkowej fazie sezonu, a ostatecznie do play-offów przystąpił z trzeciej pozycji. Frye, który był kluczowym zawodnikiem wchodzącym z ławki, miał rewelacyjną jak na centra skuteczność rzutów za trzy na poziomie 44 procent. Do fazy play-off drużyna z pustynnej Arizony przystępowała jednak bez kontuzjowanego Robina Lopeza, co oznaczało, że Frye znalazł się w pierwszej piątce. Wywiązał się z tej roli przyzwoicie, a "Słońca" bez większych problemów rozprawiły się najpierw z byłą drużyną Frye'a - Trail Blazers, a następnie z San Antonio Spurs. Na drodze Suns do finałów ligi stanęli jednak wówczas "Jeziorowcy", którzy w ostatecznej batalii na zachodzie wygrali 4:2.

Słońce zaszło nad Phoenix

W kolejnym sezonie Frye zagościł na stałe w "pierwszej piątce", tym bardziej, że z Orlando przywędrował Marcin Gortat, który stał się podstawowym centrem Suns. Nasz bohater został więc na stałe przesunięty na pozycję silnego skrzydłowego i zaliczył tam jak na razie swój najlepszy sezon w karierze. Spędzał najwięcej minut na parkiecie od kiedy trafił do NBA (średnio 33) i przełożył to na 6,7 zbiórki oraz 12,7 punktu na mecz. Mimo to drużyna, z której odeszli Stoudemire, Richardson i Goran Dragić nie zdołała awansować do fazy play-off.

W ostatnim sezonie przed przerwą 28-letni Frye nie poprawił swoich statystyk, nie można jednak stwierdzić czy już wtedy zaczęła się rozwijać jego wada serca. Słońca spisywały się coraz gorzej, a po sezonie swoje odejście ogłosił Nash. Dodatkowo utrata Frye'a rozbiła kompletnie politykę kadrową drużyny, która zanotowała drugi najgorszy sezon w historii z bilansem 25-57.

W trakcie ostatniego roku Frye głównie odpoczywał, gdyż schorzenia tego nie da się wyleczyć za pomocą prostych zabiegów chirurgicznych. Podaje się jedynie leki, stosuje odpowiednią dietę i dba o kondycję fizyczną, dzięki czemu zwiększa się przepływ krwi. Zastosowana kuracja pomogła jednak pozbyć się wirusa, którego pojawianie się w organizmie wciąż pozostaje tajemnicą. - Nie ma żadnego wyjaśnienia - tłumaczył koszykarz. - To mogło się stać z tysiąca powodów - piłem za dużo kawy, nie spałem wystarczająco długo lub spałem zbyt długo. To tak jakby moje serce złapało przeziębienie i utrzymywało się przez rok. Na szczęście już sobie poszło i teraz czuję się znacznie lepiej - dodał.

Powrót weterana

- To był bardzo długi rok i jeden z najtrudniejszych w moim życiu, gdyż nie mogłem nic zrobić. Nie mogłem pójść na parkiet i przepracować tego jak zwykłą kontuzję. Musiałem po prostu usiąść i czekać na wyleczenie - opowiadał Frye podczas obozu przygotowawczego przed nowym sezonem. Mniej więcej rok po ogłoszeniu, że zawodnik ma problemy ze zdrowiem, we wrześniu 2013 roku sztab postanowił, że może wrócić do składu. Decyzja została podjęta po kilku konsultacjach z kardiologami. Klub zasięgnął opinii nawet u naukowców z Uniwersytetu Kolumbii w Nowym Jorku, by mieć pewność, że Frye'owi nic nie grozi.

Nikt nie chciał, aby koszykarzowi Phoenix przytrafiło się to, co w 1993 roku spotkało Reggie'go Lewisa z Boston Celtics. 27-letni zawodnik wcześniej także przejawiał pewne problemy kardiologiczne, jednak brak odpowiedniej diagnozy i przerwy w graniu spowodował, że Lewis zmarł nagle podczas treningu. Sekcja wykazała, że zawodnik zażywał kokainę, jednak bezpośrednią przyczyną zgonu była właśnie Kardiomiopatia serca , z tymże innego rodzaju. W tym przypadku przerostowi uległa tylko jedna komora serca - schorzenie to jest jedną z najczęstszych przyczyn śmierci u młodych osób mających problemy kardiologiczne. Wielu sportowców - nie tylko koszykarzy - zmarło w ten sposób, gdyż na czas nikt nie zareagował tak, jak w przypadku Channinga Frye'a.

On jednak miał szczęście i znów biega po parkietach NBA, ciesząc się zdrowiem tak jak dwa lata temu. Od początku tego sezonu wrócił do Suns, jednak jest to już całkiem inna drużyna niż ta, z którą nie dane mu było rozpocząć ubiegłych rozgrywek. Trenera Gentry'ego zastąpił najpierw Lindsey Hunter, a od maja Suns prowadzi Jeff Hornacek. Wraz z nowym menedżerem generalnym Seanem McDonoughem całkowicie przebudowali zespół i okazało się, że wracający po roku Frye jest najstarszym zawodnikiem w zespole.

Frye "świeci" jak dawniej

Powrót do formy nie był oczywiście taki prosty, szczególnie że przez rok Frye miał bardzo mały kontakt z koszykówką. - Tylko trochę dryblingu tu, trochę rzucania tam - przyznał się podczas dnia medialnego. - Umiesz wciąż rzucać? - prowokował go przy dziennikarzach trener Hornacek. - Jak najbardziej! - odparł niezrażony Frye i jak na razie potwierdza to w stu procentach. Wątpliwości co do tego nie miał McDonough, który przed sezonem mówił: - Wraz z trenerem chcielibyśmy grać na całej szerokości parkietu, a posiadanie silnego skrzydłowego, który umie trafiać, jest istotną częścią tego planu. Jak wszyscy wiecie, Channing jest jednym z najlepszych rzucających "dużych gości" w lidze, jeśli nie najlepszym.

Początkowo Frye musiał nadrobić zaległości kondycyjne, wrócić do trybu meczowego i pierwsze jego występy nie mogły być oczywiście na wysokim poziomie. W swoim pierwszym meczu rzucił siedem punktów, jednak gdy już przypomniał sobie to, co robił przed przerwą, zaliczył dziewiętnaście punktów przeciwko Oklahomie, a w siedmiu kolejnych spotkaniach jego średnia punktowa wyniosła 17,5 punktu. W spotkaniu ze swoją byłą drużyną - Portland, która jest obecnie najlepsza na zachodzie, rzucił 25 punktów przy rewelacyjnej skuteczności 83 procent w rzutach za dwa i 60 procent za trzy. Doskonale Frye spisał się także w grudniowych meczach z Warriors i Spurs. Rzucił w nich odpowiednio 20 i 22 punkty.

Wszystko wskazuje więc na to, że po problemach z sercem Frye'a nie ma już śladu, a jego drużyna, która przed sezonem była typowana jako jeden z outsiderów ligi, spisuje się niespodziewanie dobrze. Z bilansem 17:10 zajmuje obecnie szóste miejsce na zachodzie, premiowane udziałem w play-offach. Jeśli "Słońcom" udałoby się nie skończyć rozgrywek po sezonie zasadniczym, to byłoby to pierwsze takie osiągnięcie po czterech latach.

Frye z pewnością w to wierzy, tak jak nigdy nie stracił wiary w swój powrót do najlepszej koszykarskiej ligi świata: - Gdy sprawy nie wyglądały zbyt dobrze, po prostu czułem, że jeszcze nie jestem skończony. Byłem zdeterminowany, by to osiągnąć, tak jak osiągałem wszystko dotychczas począwszy od czasów liceum. Nigdy nie byłem najlepszy, najsilniejszy, najwyższy, czy najszybszy. Chciałem po prostu grać w kosza, zawsze wydawało mi się, że to właśnie powinienem robić... I jeszcze nigdy nie czułem, że to już koniec.

Więcej o:
Copyright © Agora SA