Po finale NBA. Korona dla Heat, berło dla Spurs, czyli cienka granica między triumfem i porażką

O mistrzostwie zadecydowały detale, świętują Miami Heat, ale czy w tej serii naprawdę ktoś był gorszy? - zastanawia się Łukasz Cegliński ze Sport.pl.

"Z nerwów zacząłem grać w brydża z komputerem" - napisał na Twitterze Hirek Wrona w końcówce czwartej kwarty.

"Gdyby zagrali 10 spotkań, byłoby 5-5" - ćwierknął Jamal Crawford z Los Angeles Clippers.

"Będzie mecz nr 8" - stwierdził Maciek Kwiatkowski, jeden z największych maniaków i znawców NBA w Polsce. A potem dodał: "TLENU".

Do mnie, w ostatniej minucie, dotarło, że przerwy, które biorą na żądanie trenerzy, są mi potrzebne. Uspokajają bicie serca, pozwalają usiąść i choć trochę ochłonąć. I pomyśleć o tym, co nie dawało spokoju od kilkunastu godzin: co napisać po takiej końcówce, takim meczu, takim finale?

Zwykle jest tak, to dziennikarska praktyka, że mając do napisania tekst na tuż po meczu, a najlepiej "równo z gwizdkiem", szykujesz fundament, do którego potem dodajesz konkretne obserwacje, wypowiedzi, detale. Czytelnik jest wymagający, ale też nie lubi czekać.

Ale co, do diaska, miałem napisać wcześniej?!

Że LeBron James zagrał wielki mecz, a Heat zostali szóstym zespołem w historii ligi, który obronił tytuł? Czy że Tim Duncan wywalczył piąty tytuł w swoim piątym finale i został pierwszym poważnym graczem, który wygrywał NBA w trzech różnych dekadach?

Nie. Przepraszam bardzo, ale takie rozdwojenie jaźni odebrałoby mi radość z oglądania z tego fascynującego, jak się okazało, meczu. A czytelnicy i tak prawdopodobnie wyczuliby, że tekst jest sztuczny, przygotowany.

Dlatego teraz, chciwie łykając tlen i szukając spokoju w głowie, piszę to, co napisał we mnie mecz nr 7: na mistrzowskim tronie powinno znaleźć się miejsce także dla Spurs. Jeśli Heat i James mają koronę, to Spurs i Duncanowi należy się berło.

Owszem, zwycięzca bierze wszystko, mistrz jest tylko jeden, w sporcie inaczej być nie może i kropka. Warto jednak przez chwilę zastanowić się nad fenomenem tego, co przed chwilą obejrzeliśmy. Meczu, w którym o tytule decydowały pojedyncze akcje.

Heat rozegrali w tym sezonie 105 meczów, Spurs - 103, oba zespoły - jakże różne, choć mistrzowskie - rzuciły w nich po przeszło 10,6 tys. punktów, a rozstrzygnięcie tego, kto lepszy, sprowadziło się do, upraszczając, dwóch rzutów symboli obu drużyn - Duncana i Jamesa.

Pierwszy, 37-letni weteran, w NBA, w której - jak wyliczają maniacy - spędził 42 proc. życia, zdobył 28 399 punktów, z czego znaczną część prawymi hakami lub dobitkami z bliska. 35 sekund przed końcem Duncan spudłował jednak takie próby mając przed sobą świetnego w obronie, ale niższego Shane'a Battiera. Z jaką siłą i złością uderzył chwilę później w parkiet! Choć twarz pozostała kamienna.

James, 28-letni, najlepszy koszykarz świata, który w każdym momencie każdego meczu musi udowadniać, że jest zwycięzcą, że umie rozstrzygać końcówki na korzyść swego zespołu, w NBA zdobył 24 952 punkty, ale prawdopodobnie niewiele z nich rzutami z półdystansu, z sześciu metrów. Tymczasem, 27 sekund przed końcem, wybiegł zza Tony'ego Parkera, zdążył przed zmierzającym w jego kierunku Kawhim Leonardem i właśnie z takiej odległości trafił na 92:88. To było kluczowe zagranie meczu.

Teoretycznie logika wskazywałaby, że będzie inaczej - Duncan trafi, James spudłuje. Oczywiście, wtedy byłby tylko remis, wynik byłby otwarty, Heat ciągle mogliby wygrać. Podaję jednak te akcje jako przykład cieniutkiej granicy między wygranym, a przegranym.

Po rzucie Jamesa niezłomni Spurs, którzy przez zdecydowaną większość meczu przegrywali, ale wciąż byli blisko, bliziutko, już nie dali rady dogonić Heat. Strata, pudło, koniec. Euforia Miami, pustka San Antonio.

Ale czy Spurs nie pokazali w tym meczu, finale, sezonie mistrzowskiej klasy? I nie chodzi o piękne gratulacje, jakie składał liderom Heat Gregg Popovich tuż po zakończeniu meczu. Czy Spurs byli od Heat gorsi? Czy Heat byli od Spurs lepsi?

Heat wygrali w tym sezonie najwięcej meczów, mieli serię 27 zwycięstw z rzędu, mają w zespole najlepszego koszykarza świata. Pokazali wielką niezłomność i wiarę - mistrzowie, którzy przegrywali w tej serii trzykrotnie, ale nigdy się nie poddali, trafili w niej najważniejsze rzuty - Ray Allen w końcówce meczu nr 6, James w ostatniej minucie meczu nr 7. W tych akcjach decydowała klasa tych graczy - perfekcjonistów, gwiazd.

Ale znaczenie miało także ułożenie rąk przy zbiórkach, bo gdyby Leonard nie zgubił w powietrzu piłki, którą przejął Bosh, gdyby Duncan inaczej dotknął piłkę dobijając ją nad Battierem...

Gdyby, gdyby, gdyby... Dość! O mistrzostwie NBA zadecydowały detale, świętują Miami Heat.

Ale czy w tej serii naprawdę ktoś był gorszy?

Więcej o:
Copyright © Agora SA