Finał NBA. Czas na zryw LeBrona Jamesa

Po znakomitym meczu San Antonio Spurs i beznadziejnej grze Miami Heat w finale NBA jest 2-1. Jak zareagują w czwartek mistrzowie NBA? Transmisja meczu nr 4 o trzeciej w nocy w Canal+ Sport

Danny Green i Gary Neal - ten duet "rozstrzelał" we wtorek zespół z Miami. Pierwszy rzucił 27 punktów, trafiając siedem z dziewięciu trójek, drugi zdobył 24 (6/10 za trzy). Jeśli nigdy nie słyszeliście ich nazwisk, jesteście usprawiedliwieni. Jeszcze niedawno obaj byli anonimowymi graczami.

25-letni Green na treningu w San Antonio pojawił się w 2010 roku, ale trener Gregg Popovich podziękował mu po tygodniu, uznając, że zbytnio zapatrzony w siebie strzelec nie pasuje do drużyny, której głównym atutem jest zespołowość. Green wysłał mu jednak mail, w którym błagał o drugą szansę. Dostał ją i świetnie to wykorzystuje, choć jeszcze półtora roku temu, w czasie lokautu, błyszczał tylko na tle Asseco Prokomu Gdynia, któremu rzucił 23 punkty w Eurolidze.

29-letni Neal, zanim trafił do Spurs, tułał się po europejskich ligach. - Pierwszy raz usłyszałem o nim wtedy, kiedy wszedł do sali na trening - przyznał kiedyś Popovich. Neal już dwa sezony temu udowodnił, że jest w San Antonio solidnym zmiennikiem, ale taki występ w takim meczu to coś wyjątkowego.

Nową "Wielką Trójkę" Spurs dopełnił we wtorek 22-letni skrzydłowy Kawhi Leonard, który jest już autorskim wynalazkiem Popovicha. Dynamiczny i sprawny zawodnik ograniczył gwiazdora Heat LeBrona Jamesa, który zagrał słabiutko. Leonard nie dawał się mijać, nabierał na zwody, nie faulował. Sam zdobył 14 punktów i 12 zbiórek.

Tradycyjna "Wielka Trójka" z San Antonio nie musiała się wysilać, choć każdy z weteranów - Tony Parker, Tim Duncan i Manu Ginobili - zagrał dobrze i zrobił to, co do niego należało. Spurs zagrali mecz znakomity, a Heat - beznadziejny. - Dostaliśmy to, na co zasłużyliśmy. Nie poznawałem mojego zespołu - mówił po meczu trener gości Erik Spoelstra.

Rozpoznać trudno było szczególnie Jamesa, najlepszego obecnie koszykarza na świecie, który z jednej strony coraz mocniej wpisuje się w historię ligi, ale z drugiej wciąż ma, obcą jego wielkim poprzednikom, tendencję do "znikania" w ważnych meczach. W finale zdobywa sporo zbiórek i asyst, ale Heat brakuje jego punktów.

W trzech spotkaniach James rzucał odpowiednio 18, 17 i 15. Jak na gracza, którego średnia z 10 sezonów wynosi 27,6, to wynik mizerny. Spurs znaleźli na Jamesa sposób, którego gwiazda nie może przełamać.

Obrona zespołu zaczyna się od świetnego Leonarda, który cofa się, zostawiając Jamesowi miejsce do rzucania. A ten, zabójczo skuteczny pod koszem, z półdystansu pudłuje. Na dodatek, kiedy zaczyna przesuwać się w kierunku obręczy, cała piątka graczy Spurs zacieśnia pole trzech sekund i zmusza lidera Heat do oddawania piłki.

Jeśli koledzy Jamesa trafią, drużyna z Miami jest na dobrej drodze do wygranej - drugim warunkiem jest defensywa wymuszająca straty Spurs. To udało się w drugim meczu, który Heat wygrali 103:84. W trzecim spotkaniu obrońcom tytułu brakowało i skutecznego Jamesa, i równej gry innych zawodników, i dobrej obrony.

Ale w tym już niesamowitym finale wydarzyć może się wszystko. Jeśli prowadzących 2-1 Spurs ma ktoś zatrzymać na parkiecie ich hali w San Antonio, to właśnie James, który jest zdolny do inicjowania mistrzowskich zrywów.

Copyright © Gazeta.pl sp. z o.o.