Jeremy Lin. Koszykarz znikąd podbija NBA

Odrzucony przez dwa kluby przyjechał do Nowego Jorku, gdzie śpiąc na kanapie u brata, czekał na szansę od Knicks. Dzisiaj Jeremy Lin jest bohaterem i Ameryki, i Azji. We wtorek rozgrywający Knicks trafił zwycięską trójkę w meczu z Toronto Raptors.

Jeremy Lin znów to zrobił! Zwycięzca!

NBA wybrała go na gracza tygodnia - w pięciu poprzednich meczach rzucał średnio po 26,8 pkt i osłabiony brakiem największych gwiazd zespół poprowadził do samych zwycięstw. Los Angeles Lakers rzucił aż 38 pkt i przyćmił samego Kobe Bryanta!

We wtorek zdobył 27 punktów, z czego aż dziewięć w czwartej kwarcie - zdobył też punkty decydujące o szóstym zwycięstwie Knicks. W meczu w Toronto miał także 11 asyst.

- Gra bardzo podobnie do Nasha, tylko jeszcze agresywniej atakuje kosz - ocenił Lina środkowy Lakers Andrew Bynum. A ponieważ porównanie do Steve'a Nasha z Phoenix Suns to największa pochwała, jaką może usłyszeć rozgrywający, świat chce wiedzieć, skąd się wziął Jeremy Lin.

Urodził się 23 lata temu w Los Angeles jako syn tajwańskich inżynierów, emigrantów z lat 70. Urósł do 191 cm, w szkole średniej grał dobrze, ale nie wybitnie. Uczelnie, na które aplikował z myślą o koszykówce, odrzuciły go. Dostał się na Harvard, gdzie z niezłą średnią skończył ekonomię. W kosza grał w drużynie uniwersytetu, który dotąd miał ledwie trzech absolwentów w NBA. Ostatniego w 1954 r.

Koszykarz po Harvardzie nikogo podczas draftu nie zainteresował, choć po meczu w lidze letniej, kiedy Lin przyćmił ówczesny nr 1 Johna Walla, spojrzeli w jego stronę i Dallas Mavericks, i Lakers. Kontrakt, niegwarantowany, podpisali z nim jednak Golden State Warriors.

Lin był zadowolony, bo Warriors kibicował od dziecka. Zadowoleni byli też kibice - w okolicach San Francisco żyje wiele osób pochodzenia azjatyckiego. Fani kupowali koszulki Lina, zanim ten rozegrał pierwszy mecz w NBA, w czasie sparingów skandowali jego nazwisko. W 29 meczach Lin zdobył jednak tylko 76 pkt, a potem przyszedł lokaut i Warriors go zwolnili.

Szansę dostał od Houston Rockets, ale testy nie trwały długo. 27 grudnia z listy wolnych graczy wzięli Lina Knicks, którzy mieli kłopot z kontuzjowanymi i będącymi w słabej formie rozgrywającymi. Na wszelki wypadek miał siedzieć na ławce. Gdy wchodził do Madison Square Garden, jednej z najsłynniejszych sportowych hal na świecie, pytano go, czy jest trenerem. Porządkowi go nie znali - nie mieli skąd.

4 lutego Lin wszedł na parkiet nieco wcześniej niż zwykle i zdobył aż 25 pkt oraz miał siedem asyst. Przyćmił gwiazdę New Jersey Nets Derona Williamsa i liderów Knicks Amar'e Stoudemire'a oraz Carmelo Anthony'ego. - Nie sądzę, żeby ktokolwiek, łącznie ze mną, spodziewał się czegoś takiego - mówił.

Kolejne mecze? 28 pkt z Utah Jazz, 23 z Washington Wizards, niesamowite 38 z Lakers i 20 z Minnesota Timberwolves. W tym ostatnim spotkaniu Lin wykonał w ostatnich sekundach rzut wolny, który przypieczętował zwycięstwo.

Jak to się stało, że klasa Lina, który chwalony jest za przegląd pola, podejmowanie dobrych decyzji, skuteczność rzutów i odważną grę, umknęła znawcom talentów z NBA? Skauci lubią nazwiska, przywiązują się do szkolnych gwiazd, zdarza im się machnąć ręką na egzotycznego gracza ze słabej szkoły, która nie słynie z koszykarskich tradycji.

Zdarza się także, że rekrutacja polega na ocenie umiejętności podczas pięciominutowego pokazu. Oceniający chcą widzieć, że ktoś biega szybko, skacze wysoko i wykonuje rzeczy, które łatwo ocenić. O tym mówi Lin: - Jeśli ktoś chce zrozumieć i ocenić moją grę, musi mnie obejrzeć więcej niż raz. Ja nie wykonuję wyjątkowo efektownych akcji - tłumaczył.

Teraz oglądają go wszyscy fani NBA - Lin gra i skutecznie, i spektakularnie. Korzystają z tego szczęściarze z Nowego Jorku, korzysta liga. Eksperci już ekscytują się powrotem popularności NBA w Azji, i to ledwie kilka miesięcy po tym, jak karierę skończył Yao Ming. Ale fenomen Lina, pierwszego Amerykanina azjatyckiego pochodzenia w NBA, dotyczy nie tylko rynku i społeczności Azjatów. Wykracza też poza kibiców koszykówki.

Ameryka kocha historie z cyklu "od pucybuta do milionera" i choć Lin zarobi w tym sezonie tylko 762 tys. dol. brutto, choć koszykarski kunszt musi udowodnić w kilkudziesięciu, a nie kilku spotkaniach, by być uznanym za gwiazdę, to w stereotyp się wpisuje. Na dodatek trafił na usta Amerykanów tuż po Super Bowl i niedługo po fascynacji Timem Tebowem - charyzmatycznym futbolistą wygrywającym końcówki spotkań dla Denver Broncos, chrześcijaninem modlącym się na boisku.

Lin aż tak wiary nie demonstruje, ale podkreśla, że gdyby nie był koszykarzem, zostałby pastorem. Swój profil na Twitterze ilustruje obrazkiem, na którym siedzący na ławce Jezus mówi do współczesnego wędrowca: "No, I'm not talking about Twitter. I literally want you to follow me".

To był wsad roku? Sam zdecyduje [WIDEO i SONDAŻ]

Więcej o:
Copyright © Agora SA