NBA. Jeremy Lin władcą Madison Square Garden

Nowy Jork ma nowego bohatera - jest nim zaledwie 23-letni Jeremy Lin, którego jakiś czas temu nie chciał zatrudnić żaden z klubów NBA. Absolwent Harvardu trafił do Knicks zaledwie w grudniu, a ostatniej nocy poprowadził swoją drużynę do czwartego zwycięstwa z rzędu. 38 punktów rzucone Lakersom pozwoliło kibicom w Madison Square Garden zapomnieć o nieobecności dwóch wielkich gwiazd zespołu.

Carmelo Anthony nie gra od kilku meczów z powodu kontuzji pachwiny, z kolei Amar'e Stoudemire zawiesił swoje występy, gdyż niedawno zmarł jego brat. Wydawałoby się, że bez swoich dwóch czołowych graczy Knicks będą skazani na pożarcie. Nic bardziej mylnego - od 4 lutego nowojorczycy kroczą od zwycięstwa do zwycięstwa, a eksplozję formy przeżywa ten, na którego chyba nikt w "Wielkim Jabłku" nie liczył.

W trzech kolejnych wygranych meczach Lin rzucił 25, 28 i 23 punkty jednak to, czego dokonał w spotkaniu z Lakers przejdzie do historii Knicks. 38 punktów rzuconych drużynie z LA pozwoliło młodemu zawodnikowi tajwańskiego pochodzenia przyćmić Kobe'ego Bryanta, który zaliczył punktów 34. Gospodarze wygrali 92:85 i już tylko jedno zwycięstwo dzieli ich od miejsca, które na koniec sezon dałoby im awans do play-off.

- 38 punktów! Jestem zszokowany - mówił po meczu trener Knicks Mike D'Antoni. - Przyszło mu to tak łatwo i wcale nie było efektem gry zespołowej. Byłem w szoku, gdy zobaczyłem ile punktów zgromadził - dodał szkoleniowiec.

Dzięki nieprawdopodobnej grze 23-latka Knicks prowadzili nawet 14-oma punktami. Lin trafiał za trzy, po obrotach i minięciu przeciwnika, a nawet skacząc tyłem do kosza. Jednak dzięki przebudzeniu Bryanta, gościom udało się zmniejszyć stratę w końcówce. W ostatnich minutach nowa gwiazda Knicks zachowała jednak zimną krew i pewnie zdobywała kolejne punkty.

Po meczu koszulka absolwenta Harvardu z numerem 17 została natychmiast wyprzedana z klubowego sklepu. Dyspozycji Lina nie mogli się nadziwić także rywale. Trener Lakers Mike Brown przyznał: - Nie pamiętam, by ktokolwiek trafiał do kosza tak często przeciwko nam, w sytuacjach gdy nie było tam jego żadnego partnera.

Z podziwu nie mógł wyjść także Kobe Bryant: - On był po prostu fenomenalny. To naprawdę świetna historia, jest dowodem na to, że wytrwałość i ciężka praca naprawdę się opłaca. Jest świetnym przykładem dla wszystkich dzieciaków - powiedział gracz Lakers.

Człowiek znikąd zapoczątkował "Dynastię Lin"

Amerykańskie media, które uwielbiają historie o "bohaterach znikąd" bardzo szeroko rozpisują się o wyczynach Lina. ESPN pisze o "Dynastii Lin" w Madison Square Garden i spełniającym się śnie imigranta z Tajwanu, którego synem jest Lin. To pierwszy gracz pochodzący z tego kraju w historii ligi.

Ojciec zawodnika od zawsze był wielkim fanem koszykówki i od najmłodszych lat na Tajwanie marzył o tym, by wyemigrować do USA. Chciał tam skończyć studia, ale także móc oglądać koszykówkę "na żywo". W 1977 roku Gie-Ming został przyjęty na Uniwersytet Purdue, gdzie zrobił doktorat z inżynierii komputerowej.

Najważniejsze jednak, że mógł w telewizji podziwiać swoich bohaterów jak Moses Malone, Julius "Dr. J" Erving, Kareem Abdul-Jabbar, Michael Jordan, Larry Bird i "Magic" Johnson.

- Mój ojciec jest prawdziwym koszykarskim świrem - mawia Jeremy. Gdy był dzieckiem godzinami grał z ojcem i dwoma braćmi w koszykówkę. Te gry z czasem przeradzały się w prawdziwe wojny, a chłopcy byli spragnieni koszykówki szukając często hali, gdzie można było potrenować.

Jeremy wyróżniał się jednak z rodzeństwa - tak samo jak ojciec, miał ogromne zacięcie do basketu, wewnętrzną motywację i był znacznie wyższy od rówieśników. Warunki rzutowe pozwalały mu grać zarówno na pozycji rozgrywającego jak i obrońcy. Wskazówki ojca, który był zafascynowany Juliusem Ervingiem i Kareemem Abdul-Jabbarem, pozwoliły mu także doskonale radzić sobie także pod koszem.

Już w liceum Lin wyróżniał się na parkiecie - grając w Palo Alto dwukrotnie został wybrany na najbardziej wartościowego gracza ligi. Mimo to było mu ciężej niż innym rówieśnikom, gdyż nikt nie traktował go poważnie. Ludziom nie mieściło się w głowie, że pochodzący z Tajwanu młodzieniec potrafi grać w koszykówkę. I na szacunek Lin musiał sobie zapracować na parkiecie.

Pochodzenie nie pomogło mu także w tym, by dostać się do prestiżowej sportowo uczelni. Ostatecznie trafił na Harvard, który nie oferuje stypendium sportowego, ale mógł tam grać w 1. dywizji. Mimo, ze był wyróżniającym się graczem NCAA, stereotypy wciąż przeszkadzały mu w znalezieniu uznania w oczach innych.

W drafcie do NBA, nie zdecydowała się na niego żadna drużyna. Musiał udowadniać swoją wartość podczas letnich campów i ostatecznie podpisał kontrakt w Golden State Warriors - klubie z Oakland, któremu zawsze kibicował. Mimo, że była to drużyna, której siedziba była bardzo blisko jego rodzinnej miejscowości, nie zagrzał tam długo miejsca. Na parkiecie pojawiał się rzadko i tuż przed początkiem obecnego sezonu został oddany do New York Knicks.

W Nowym Jorku też trafiał na parkiet sporadycznie, jednak od kiedy dwóch podstawowych zawodników wypadło ze składu, trener D'Antoni zaczął na niego stawiać. I jak widać nie pomylił się, gdyż to właśnie Lin może teraz stać się największą gwiazdą zespołu, a nie kreowani na "zbawców Nowego Jorku" Anthony i Stoudemire.

O "Linsanity" czytaj też na blogu Supergigant

"Dziś jest najgłośniejszym nazwiskiem w NBA. Bożyszczem Nowego Jorku i Azji, najczęściej tweetowanym, facebookowanym a jego imię i nazwisko jest najczęściej wpisywane w googla i odmieniane przez wszystkie przypadki. A jeszcze tydzień temu nikt o nim nie słyszał" - piszą autorzy bloga "Supergigant".

Specjalny serwis Sport.pl - wszystko o koszykówce ?

Marcina Gortata rekordy w NBA - lider Suns buduje swoją pozycję za oceanem ?

Więcej o:
Copyright © Agora SA