Marcinowi Gortatowi sodówka nie odbija

Na razie jestem tylko koszykarzem, który utrzymał się w NBA. Wszystko wywalczył sam, choć momentami rzucano mu kłody pod nogi. I mam nadzieję, że dopiero pokażę, na co mnie naprawdę stać. Chcę osiągnąć wiele nie tylko na boisku, być także człowiekiem sukcesu w biznesie. I tworzyć organizacje, które będą pomagać ludziom - opowiada w wywiadzie dla Gazety Sport Marcin Gortat.

Łukasz Cegliński: Który moment w tym sezonie był dla pana najbardziej magiczny?

Marcin Gortat: Na pewno awans do finału NBA. Ważnym wydarzeniem było dla mnie także zderzenie z mediami, które z małych rzeczy, małych problemików robiły ogromne zagadnienia. Pewne sprawy pozostaną mi w głowie do końca życia i jeśli będę miał szansę, to postaram się nauczyć podejścia do tego typu spraw jakiegoś młodego zawodnika.

Myśleliśmy, że powie pan np. o double-double w play-off przeciwko Philadelphia 76ers.

- Mam nadzieję, że był to dopiero pierwszy z wielu takich moich wyników. Ale rzeczywiście - uczucie było niesamowite. Szczególnie że kilkanaście dni wcześniej było głośno o mojej rzekomej krytyce trenera Stana Van Gundy'ego. Double-double zmazało złą plamę z mojego nazwiska. Zagrałem rewelacyjnie i bardzo cieszyłem się z awansu do kolejnej rundy. Czułem się w tamtym meczu wyjątkowo, bo nie grałem pięciu czy 10 minut, ale prawie 40.

Niedługo potem nastąpiła seria z Cleveland Cavaliers, w której zablokował pan - wręcz przybił do deski - LeBrona Jamesa.

- W tym magii nie było. To raczej LeBron mnie zlekceważył, zablokowania go nie uważam za jakiś wielki wyczyn. Robiłem, co do mnie należy. Chociaż po meczu dostałem mnóstwo SMS-ów i wszystkie dotyczyły właśnie tej akcji, a nie wygranej w meczu.

To może specjalnie wspomina pan satysfakcję z wyeliminowania broniących mistrzostwa Boston Celtics?

- Oglądanie twarzy zawodników i kibiców z Bostonu oraz wszystkich, którzy nie wierzyli w nasz sukces, było rzeczywiście wyjątkowe. Celtics kreowano na mistrza, wiele ludzi z NBA chciało ponownie oglądać ich w finale. Byłem dumny, bo w tej serii mieliśmy słabe mecze, a na niektórych pozycjach byliśmy słabsi niż rywale. Mieliśmy problemy pod koszem, nie nadążaliśmy na obwodzie. Ale walka była niesamowita - moim zdaniem to jedna z najlepszych serii play-off w historii Orlando Magic.

A finał? Pokonanie Los Angeles Lakers było mission impossible?

- Było possible. Zabrakło nam doświadczenia w ważnych momentach - Lakers mieli przewagę, bo wiedzieli, jak to jest być w sytuacji, kiedy gra się o najwyższy cel. Wiedzieli, jak wykonać ostatni krok, a nam pewnych rzeczy brakowało - walki, energii, porządku. Lakers byli po prostu lepsi, mieli więcej zawodników, którzy potrafili brać na siebie ciężar gry w ataku.

SZANSA OD BOGA

NBA to taka dziwna liga, w której największe gwiazdy długo czekają nawet na sam awans do finału. Dla pana też to mógł być ostatni finał NBA w karierze.

- Doskonale zdaję sobie z tego sprawę. Jedno jest pewne: uczucie, jakie towarzyszyło mi przy ostatnim gwizdku, na pewno nie jest miłe. Teraz można mówić, że gdybym mógł, to w trakcie sezonu wiele rzeczy zrobiłbym inaczej, ale sezon miałem bardzo dobry. Nie rewelacyjny, a bardzo dobry - myślę, że wykorzystałem szansę, którą dostałem od trenerów.

Zaliczyłem ogromną karuzelę psychiczną. Zacząłem bardzo słabo, bo źle przepracowałem okres przed obozem przygotowawczym całego zespołu. Przesadziłem z pracą nad siłą i kondycją, okazało się, że moje koszykarskie ogranie jest na poziomie dużo niższym niż innych zawodników. Mecze przedsezonowe były średnie i kiedy zaczął się sezon zasadniczy, pierwsze 20 spotkań spędziłem niemal w całości na ławce rezerwowych. Przez głowę przechodziły mi dwie myśli: albo odejdę z Orlando, bo jestem za słaby, albo odejdę, bo jestem dobry, a siedzę na ławce. Takie myśli mnie niszczyły. Ale w grudniu, akurat dwa dni po przyjeździe do USA mojego najlepszego przyjaciela, dostałem szansę w wyjazdowym spotkaniu z Phoenix Suns. Na szczęście nie grał wtedy u rywali Shaquille O'Neal - na szczęście, bo biegałem tylko przez 10 minut, a i tak potrzebowałem w szatni podania mi tlenu, bo nie mogłem oddychać. Przegraliśmy mecz niefortunnie, jedną akcją, ja pokazałem, że potrafię grać. Od tego momentu wszystko się zaczęło.

Zastanawiał się pan, jak wyglądałby ten sezon, gdyby Dwight Howard nie doznał wówczas urazu kolana? Pan dostał szansę tylko dzięki jego kontuzji.

- Nie myślałem o tym, ale teraz wiem, że dostałem szansę od Boga. Choć ktoś w końcu musiałby odpaść i kiedyś dostałbym szansę gry. Może miałoby to miejsce w późniejszej fazie sezonu? Wolę się nad tym nie zastanawiać.

Rozmawiał pan o tym z Howardem?

- Kiedyś o tym wspomnieliśmy. Przeprosiłem go za takie stwierdzenie, ale powiedziałem mu, że dzięki jego kontuzji miałem szansę zabłysnąć. Obaj ciężko pracujemy na wszystko, co nas spotyka na boisku, więc nie mieliśmy problemu z tą sytuacją. Cieszę się, że Dwight to rozumie. On wie, że prawdziwej rywalizacji między nami nie ma, bo ja go nigdy nie przeskoczę. Na treningach gramy przeciwko sobie na serio, bo to sprawia, że możemy być lepszymi zawodnikami. Ja mam przeciwko sobie najlepszego środkowego w NBA, on ma rywala, który robi postępy, porusza się równie dobrze i jest coraz silniejszy. Kogoś, kto na pewno nigdy się nie cofnie i nie spuchnie. Walka przeciwko mnie daje Howardowi sporo.

WIEM, ŻE BĘDĘ W NBA

Jak ostatnie doświadczenia zmieniły Marcina Gortata?

- Ogromnie. Minione osiem miesięcy pokazały, jak silny jestem psychicznie. Musiałem pogodzić wiele spraw, wiele rzeczy odsunąć na bok i skoncentrować się tylko na koszykówce. W trakcie sezonu mówiono na mój temat wiele rzeczy i czułem ogromną presję - dziennikarzy, komentatorów, kibiców, trenerów, innych zawodników.

Teraz wszyscy zastanawiają się, gdzie będzie pan grał w przyszłym sezonie. Wiemy, że odpowie pan, że nie wie...

- Wiem, w NBA.

Wyklucza pan powrót do Europy?

- Oferty, które otrzymałem od europejskich klubów, będą poniżej tego, co mogę dostać w NBA. Jeżeli pojawi się nagle jakaś niesamowita propozycja, to ją rozważę, ale moim celem jest pozostanie w NBA. To było moim marzeniem i chcę się tego trzymać. Wszystko zacznie się 1 lipca - od tego dnia będę pewnie kontaktował się ze swoim agentem co dwie-trzy godziny. Będziemy się zastanawiać, co będzie dla mnie najlepsze, co najbardziej opłaci mi się w przyszłości. Decyzję podejmę ja, wcześniej skonsultuję się z rodzicami i z moim przyjacielem. Wybiorę klub, który zapewni mi najlepszy rozwój.

Często pan powtarza, że w lubi Orlando jako miasto i Magic jako klub. Ceni pan sztab trenerski i zawodników i daje do zrozumienia, że chciałby pan na Florydzie zostać. Ale czy jest szansa, że grałby pan w tej drużynie dłużej? Że miałby inną rolę niż zmiennik Howarda?

- Minut na parkiecie muszę mieć więcej, bo uważam, że jeśli tegoroczna sytuacja powtórzy się w przyszłym sezonie, to przestanę się rozwijać, może nawet zrobię krok w tył. W rozmowie, którą po finale przeprowadziłem z trenerem Van Gundym, usłyszałem, że widzi dla mnie przyszłość i większą rolę w zespole. Zainteresowanie przedłużeniem ze mną umowy Magic jest duże.

SKRZYDŁOWY CZY ŚRODKOWY?

Więcej minut dla pana w Magic oznacza grę na pozycji wysokiego skrzydłowego.

- Taki jest mój zamiar. Negocjacje, które będzie prowadził mój agent, będą dotyczyły także roli w zespole. Bardzo liczę, że w przyszłym sezonie będzie ona ważniejsza - niezależnie od tego, gdzie będę grał. Zapewniam, że w kolejnych rozgrywkach będę o wiele bardziej agresywny na parkiecie i jeśli będę grał po 15-20 minut, to możliwe, że zobaczymy prawdziwego Gortata. No, chyba że znów będę miał po 10 minut, dwa punkty i dwie zbiórki.

Byli świetni zawodnicy NBA mają odmienne zdanie na pana temat - według Chrisa Webbera powinien pan częściej grać jako wysoki skrzydłowy, a dla Patricka Ewinga jest pan środkowym.

- Ewing powtarzał, że jestem tylko środkowym, bo w zespole Magic tak naprawdę nie było potrzeby, abym występował na innej pozycji. To była tylko jedna z dodatkowych opcji. Webber ma rację - jestem również wysokim skrzydłowym. Dużo mogę wnieść na tej pozycji w obronie - np. wzmocnić walkę o zbiórki. Pozostaje kwestia ataku, w którym muszę nabrać pewnych nawyków. Muszę polepszyć rzut, choć nie jest taki całkiem zły. Muszę nauczyć się zostawać po zasłonach blisko obwodu i nie pchać się za każdym razem pod kosz. Powinienem lepiej przemieszczać się pod kosz po tzw. słabej stronie, czyli tam, gdzie nie ma piłki. Czasem w naszej taktyce była nawet potrzebna wymiana pozycji z niskim skrzydłowym - wiele rzeczy trzeba poprawić.

O PEWNYCH RZECZACH MÓWIĘ ŚWIADOMIE

Media wiele pisały o panu w kontekście wydarzeń pozaboiskowych - krytyce trenera, upomnieniu od Reeboka, podrasowanym samochodzie, podpisywaniu nowej umowy. Szum nie zawrócił panu w głowie?

- Każdy dziennikarz ma prawo korzystać ze swoich obserwacji i pisać, co uważa za słuszne. Żadna sodówka mi nie odbija. Prawda jest taka, że gdybyśmy nie doszli do finału NBA, to nikt by nie słyszał o Gortacie i jego szybkim bmw. Nikt nie wiedziałby, że mam na łydce tatuaż z Michaelem Jordanem. Małe rzeczy zostały rozdmuchane tylko dlatego, że graliśmy o mistrzostwo. Z drugiej strony to, co mówię w wywiadach - wyłączając oczywiście nieporozumienie dotyczące krytyki trenera - jest świadome. Kreowanie własnego wizerunku będzie miało znaczenie. Kwestia mojego samochodu prędzej czy później i tak zostałaby poruszona. Dziennikarz zapytał mnie o niego przy okazji finału, a ja po prostu powiedziałem to, co kiedyś i tak musiałbym opowiedzieć. Nie uważam, że to coś złego, nie sądzę, abym sobie zaszkodził.

Pana doświadczony kolega z Orlando Adonal Foyle mówi, że czasem im mniej słychać o koszykarzu poza parkietem, tym lepiej dla niego.

- Zgadzam się, ale trzeba też brać pod uwagę, kim się jest, skąd się pochodzi i co chce się osiągnąć. Mój wizerunek będzie budowany inaczej. Nie tylko jako koszykarza, ale także jako człowieka biznesu. Człowieka sukcesu poza boiskiem. Mam zamiar osiągnąć wiele nie tylko na boisku. Chcę tworzyć organizacje, które będą pomagać ludziom.

Globalna marka "Marcin Gortat"?

- Na pewno polska, nie wiem, czy uda się stworzyć globalną. Dlatego już teraz świadomie mówię o pozaboiskowych kwestiach - chcę, żeby ludzie pewne rzeczy wiedzieli. One i tak wyjdą kiedyś na światło dzienne. Jedyne, co może mi przeszkadzać, to łatka przyczepiona mi po krytyce trenera - tego chyba nigdy się nie pozbędę. Było to totalne nieporozumienie, ale z trenerem już dawno wszystko sobie wyjaśniliśmy.

Dziennikarzom zarzuca się czasem, że piszą o panu, jakby był pan gwiazdą, podczas gdy zdobywa pan po trzy punkty w meczu. Kim w NBA jest Gortat?

- Zawodnikiem, który zdołał się w tej lidze utrzymać. Koszykarzem, który nie został wykreowany przez media, nie został przez nikogo do NBA pchnięty. Wszystko wywalczył sam, a łatwo nie miał. Momentami rzucano mu kłody pod nogi. Uważam, że wszystko osiągnąłem poprzez ciężką pracę i uparte dążenie do celu. Choć musiałem mieć trochę talentu i oliwy w głowie. Mam nadzieję, że to, na co mnie naprawdę stać, dopiero pokażę. Być może już w następnym sezonie będę stanowił o sile zespołu - albo jako wchodzący z ławki, albo nawet jako zawodnik pierwszopiątkowy.

PÓŁFINAŁ Z REPREZENTACJĄ

Co może osiągnąć reprezentacja Polski na wrześniowych mistrzostwach Europy?

- Będziemy walczyć o najwyższe cele. Ekipa jest na to gotowa. Jeśli zbierzemy się w najsilniejszym składzie, to będziemy dysponować sporym doświadczeniem. Wielu z nas ma nazwisko znane w Europie i jeśli dodamy do tego odpowiednią organizację, sztab szkoleniowy, który mamy na wysokim poziomie, polskie hale i kibiców, to wszystko jest możliwe. Musimy tworzyć całość - wielu z nas będzie musiało zapomnieć o swoim ego, łącznie ze mną. Muszę zapomnieć, że jestem z NBA i jeśli mecz nie będzie mi wychodził, to będę pierwszym, który poprosi o zmianę. Wielu z nas będzie musiało zrezygnować z roli najlepszych strzelców, które mamy w klubach, bo w reprezentacji możemy być bardziej potrzebni w obronie.

Będzie pan liderem?

- Będę: w blokach, zbiórkach i bieganiu do kontry. Starałem się to robić w Orlando i w reprezentacji z niczym nowym nagle nie wyskoczę. Nie będę rzucał za trzy, bo tego nie potrafię. Ale jeśli trener mi powie, że mam być zawodnikiem zdobywającym punkty, to jestem na to gotowy. Liderem w pewnym sensie i tak będę, ze względu na mój status.

Nie obawia się pan braku zgrania? Część kadrowiczów się nie zna.

- Nieprawda, znamy się bardzo dobrze, choćby z rozgrywek młodzieżowych albo przynajmniej z ostatnich lat w reprezentacji. Jedynym graczem, którego możemy nie znać, jest David Logan [Amerykanin bliski otrzymania polskiego paszportu]. Ale postaramy się, aby w wakacje się zapoznać.

Co uzna pan za sukces?

- Awans do półfinału. Szansę gry o jakikolwiek medal. Oczywiście możliwe, że odpadniemy w pierwszej rundzie. Ale to nie będzie znaczyło, że jesteśmy złą ekipą - turniej może nam po prostu nie wyjść. Wątpię jednak, by rywale strasznie nas zbili.

JAK TRAFIĆ Z POLSKI DO NBA

W lipcu w siedmiu polskich miastach odbędą się koszykarskie kampy dla dzieci, które będzie pan prowadził. Skąd takie inicjatywy?

- Praca z dzieciakami jest ekscytująca. Chcę spróbować zaszczepić im koszykówkę, bo kto wie - może za parę lat to właśnie z nich wyjdzie koszykarz NBA. Ja zacząłem późno, ale dałem radę. Może jeśli ktoś zacznie wcześniej, będzie miał jeszcze większą szansę.

Kto może być kolejnym Polakiem w NBA?

- Jakub Wojciechowski [19-letni wychowanek ŁKS Łódź, obecnie w Benettonie Treviso. Ma 211 cm wzrostu]. Ma takie same predyspozycje, jakie miałem ja, kiedy zaczynałem grać. Może mieć łatwiejszą drogę, bo jest bardziej uzdolniony koszykarsko. Może motorycznie lub fizycznie już nie, ale umiejętności techniczne ma większe niż ja w jego wieku. Kuba powinien teraz ciężko trenować i w ciągu najbliższych trzech-czterech lat spróbować pokazać się w Europie. Musi skoncentrować się na grze, a nie na zajmowaniu się własną osobą w rozmowach z dziennikarzami - to przyjdzie z czasem. Zainteresowanie będzie coraz większe - gra w Benettonie, a kolega z NBA powiedział o nim, że będzie kolejnym Polakiem w tej lidze. Właśnie dlatego jeszcze bardziej musi skoncentrować się na grze.

Pan trafił do NBA po wyjeździe w młodym wieku z Polski do Niemiec. To konieczny ruch w drodze do NBA?

- W obecnej sytuacji polskich klubów wyjazd za granicę jest najlepszym rozwiązaniem. Tam jest lepsze zaplecze treningowe i profesjonalne podejście, czyli rzeczy, których młodzi koszykarze w Polsce nie doświadczą.

W ostatnich latach za granicę wyjechało kilku wysokich, perspektywicznych nastolatków. Karierę zrobił tylko pan.

- Bo jest jeden warunek takiego wyjazdu: trzeba grać. Nie chodzi o to, by trafić do bardzo mocnego klubu, ale mieć miejsce tylko w trzecioligowych rezerwach. Jeśli tak, to lepiej zostać w Polsce. Tysiąc treningów nie pomoże, jeśli nie będzie się grało.

Męczy pana gortatomania?

- Gortatomania? Chyba za wcześnie o niej mówić - może za parę lat, jeśli będę grał regularnie w NBA, coś takiego będzie naprawdę. Ale to rzeczywiście jest szaleństwo, szczególnie w Łodzi. Nie narzekam na zainteresowanie - większość z moich nowych obowiązków to przyjemność. Zdarzają się wpadki, kiedy coś nie jest zorganizowane tak, jak powinno. Zdaję sobie sprawę, że to część mojego zawodu. Cieszę się, że mam wokół siebie bliskich ludzi, którzy mi dużo pomagają w sprawach nie dotyczących koszykówki. Będę im się odwdzięczał do końca życia. Gortat dla Sport.pl: moje najbardziej magiczne momenty sezonu

Więcej o:
Copyright © Gazeta.pl sp. z o.o.