Marek Rutkiewicz: Nawet poduszka powietrzna mogłaby nie uratować Bjorga Lambrechta

- Dziś najpilniejsze do wyeliminowania niebezpieczeństwo to różnica hamulców: jedni używają tarczowych, inni zwykłych. Ale w takich przypadkach jak Belga Bjorga Lambrechta nie dało się zrobić nic więcej - mówi Sport.pl Marek Rutkiewicz, kapitan reprezentacji Polski w tegorocznym Tour de Pologne.

Marczyński o wypadkach w kolarstwie. "Trochę skóry zostawiłem na asfalcie"

Zobacz wideo

Przypadek Lambrechta nie był pierwszy

Bjorg Lambrecht zmarł po upadku na 3. etapie Tour de Pologne. Na prostej drodze stracił panowanie nad kierownicą, zjechał z jezdni i uderzył w betonowy przepust, który spowodował potężne obrażenia wewnętrzne. Po blisko godzinnej reanimacji udało się przywrócić mu funkcje życiowe, jednak zmarł na stole operacyjnym. Świadkiem wypadku Lambrechta był m.in. Marek Rutkiewicz, który był też w 2003 roku przy tragicznym wypadku swojego kolegi z grupy Cofidis, Kazacha Andrieja Kiwilewa, w wyścigu Paryż-Nicea.

- Rozprowadzaliśmy wówczas Andrieja. Sami nie wiemy, jak to dokładnie się stało. Zjechaliśmy do tyłu, bo wykonaliśmy swoją pracę przed podjazdem. On został już w grupce liderów. Sięgał chyba po coś do kieszonki, chyba zaczepił o kogoś swoim przednim kołem i przeleciał przez kierownicę. Jeździliśmy wówczas bez kasków, on akurat uderzył głową. Leżało wówczas około dziesięciu osób, z tego co pamiętam, ja także brałem udział w kraksie – mówi Rutkiewicz.

Obowiązek noszenia kasków

Od tamtej pory wiele się zmieniło w kolarstwie. Po tym wypadku wprowadzono obowiązek noszenia kasków które wcześniej nie były wymagane. - Po kraksie Andrieja jeszcze miesiąc czy dwa ścigaliśmy się bez kasków. W lipcu, jeszcze przed Tour de France, wprowadzono obowiązek. Wcześniej tylko w wybranych krajach był taki nakaz, m.in. w Belgii czy Luksemburgu – wspomina Rutkiewicz.

Poduszka powietrzna nie uratowałaby Lambrechta?

Wypadek Lambrechta rozpoczął dyskusję na temat zwiększenia bezpieczeństwa kolarzy. Na przykład przez wprowadzenie poduszek powietrznych, które miałyby uruchamiać się w momencie zderzenia z innym kolarzem lub przeszkodą. - Może to ma jakiś sens, ale zdecydowanie do jazdy amatorskiej. Wiadomo, u nas liczy się przede wszystkim aerodynamika i komfort, a jeśli będziemy mieć sztywne elementy ubrania, to będą powodować pewien dyskomfort. Upadki są wpisane w nasz zawód, prędkości w peletonie są coraz większe, rowery są coraz bardziej opływowe. Tutaj była kraksa przy bardzo małej prędkości. Trudno jest powiedzieć, czy nawet wprowadzenie poduszek cokolwiek by dało, gdy kolarz uderza w taki betonowy przepust – twierdzi kapitan reprezentacji Polski.

Ryzyko wpisane w kolarstwo

Trudno za wypadek Lambrechta winić organizatorów Tour de Pologne. Do zdarzenia doszło na 48. kilometrze trasy, gdy do mety pozostało ich jeszcze ponad 100. Tempo peletonu było bardzo spokojne, a główna grupa dopiero rozpoczynała pogoń za uciekinierami. - W tym miejscu jest nowy asfalt, wszystko było tak jak trzeba. Nie było żadnych niebezpieczeństw, to była prosta droga. Tak są w Polsce konstruowane drogi, że do posesji wjeżdża się przez taki przepust, bo wzdłuż drogi często przechodzi rów. Nie da się zabezpieczyć wszystkich przepustów przy trasie – mówi Rutkiewicz.

- Tak jak na Giro d’Italia czy na Tour de France betonowych murków na zjazdach jest mnóstwo. Trzeba by było cały zjazd obłożyć materacami. W kolarstwo zawodowe wpisane jest ryzyko, pewnych rzeczy nie da się uniknąć. W kolarstwie torowym jeździ się wkoło, wydaje się, że nic się nie może stać. Nie ma żadnych przeszkód, żadnych dziur, a mimo tego i tak jest pełno kraks – tłumaczy Rutkiewicz.

Głos kolarzy ma być wysłuchany

Przy okazji tegorocznego Tour de Pologne ogłoszono powstanie Stowarzyszenia Kolarzy Zawodowych w Polsce, którego jednym z nadrzędnych celów jest walka o bezpieczeństwo kolarzy. - Niedawno nie zwracano jeszcze uwagi na warunki pogodowe przed startem, nieważne czy to deszcz, czy śnieg, kolarze jechali, bo organizator tak chciał. Zdarzały się protesty, ale to się organizatorom nie podobało, bo miasta, sponsorzy płacą pieniądze, żeby kolarze przejechali. Przedstawiciel kolarzy wysłuchuje obecnie zdania kolarzy, czy to na temat pogody, czy dziur w drodze, i jeśli trzeba to zgłasza organizatorom informację, że kolarze nie chcą jechać, bo jest jakieś niebezpieczeństwo na trasie – mówi Marek Rutkiewicz.

Hamulce stwarzają niebezpieczeństwo

Zdaniem Rutkiewicza, jednym z poważniejszych niebezpieczeństw w peletonie jest korzystanie z różnych typów hamulców. Podczas jazdy na mokrej nawierzchni, hamulce tarczowe znacznie lepiej radzą sobie z hamowaniem, przez co zawodnicy używający tradycyjnych hamulców mogą na nich najechać. - Najwięcej ryzykownych sytuacji zdarza się podczas jazdy w deszczu, ale z tym nic się nie zrobi. Jeździmy drogami, po których poruszają się samochody, czyli muszą być pomalowane pasy, które są śliskie. Natomiast można jakoś rozwiązać problem związany z wprowadzeniem "tarczówek". Wielu kolarzy było ich przeciwnikami, ale zostały one wprowadzone. Problem pojawia się, gdy pada deszcz, bo kolarze korzystający ze zwykłych hamulców potrzebują znacznie dłuższej drogi hamowania. Chodzi o to, że zanim karbonowa obręcz się osuszy, a klocek zacznie hamować, mija znacznie więcej czasu niż w przypadku hamulców tarczowych – podkreśla Marek Rutkiewicz.

- Byłem na wyścigu w Austrii miesiąc temu, gdzie na zjazdach obserwowałem kolarzy zjeżdżających na "tarczówkach". Musiałem znacznie wcześniej odpuścić i zacząć hamować, bo karbon musiał się osuszyć, żeby właściwie działać. A korzystający z "tarczówek" hamowali tak, jak na zwykłych hamulcach w suchych warunkach. Gdybym jechał obok nich, a oni zaczęliby hamować, wjechałbym w nich przy prędkości około 60 km/h. Jest jedno rozwiązanie: skoro wprowadzili "tarczówki", niech wszyscy z nich korzystają – mówi Rutkiewicz, który ściga się w zawodowym peletonie od 2001 roku.

Więcej o:
Copyright © Gazeta.pl sp. z o.o.