Arcyważne zadanie polskich kolarzy na Tour de France. Kibice nie mogą tego zrozumieć

Był 4 lipca 1969 roku, gdy na metę 6. etapu Tour de France w Ballon d'Alsace wjechał 25-letni Belg, Eddy Merckx. Był to jego debiut w Wielkiej Pętli, choć nie był już kolarzem anonimowym; rok wcześniej wygrał Giro d'Italia, zgarniając wszystkie najcenniejsze koszulki. Dzięki temu apetytowi na zwycięstwa zyskał przydomek "Kanibal". Owego 4 lipca po raz pierwszy założył żółtą koszulkę lidera Tour de France, której nie oddał aż do Paryża. Później powtórzył to jeszcze cztery razy, stając się drugim po Jacquesie Anquetilu kolarzem, który Wielką Pętlę wygrał pięciokrotnie. Pierwszym cudzoziemcem. Dziś, 50 lat po tamtych wydarzeniach, Tour de France oddaje mu honor, startując w Brukseli. A kolarski świat od blisko 50 lat czeka na nowego "Kanibala".

Lista zwycięstw Merckxa w zawodowym peletonie liczy 286 pozycji, z czego 34 to wygrane etapy w Tourze. 96 dni przejechał w żółtej koszulce lidera wyścigu. Wszystko to nie pobite dotąd rekordy (najbliżej był Mark Cavendish, który wygrał 30 etapów), a sam Kanibal cieszy się do dzisiaj w kolarskim środowisku niepodważalnym szacunkiem. I choć złośliwi mówią, że dzisiejsze honory, składane mu przez organizatorów Touru, to spłata pewnego długu sprzed blisko 50 lat (jedna z kolarskich legend głosi, że w 1973 roku Francuzi poprosili go o odwołanie udziału w imprezie, bo jego dominacja powodowała spadek zainteresowania wyścigiem we Francji), nie da się dziś podważyć tego, że Merckx był jednym z tych, którzy legendę francuskiego wyścigu budowali i wzmacniali. Robi to zresztą do dzisiaj, pojawiając się na startach, wciąż budząc wielkie zainteresowanie publiczności, która chętnie wraca do wspomnień z czasów jego świetności.

Zobacz wideo

Uhonorowanie Eddy’ego Merckxa startem Wielkiej Pętli w Belgii to nie jedyny sposób, w jaki organizatorzy Tour de France próbują uatrakcyjnić tę największą na świecie imprezę (szacuje się, że co roku wzdłuż trasy wyścigu staje ponad 13 milionów kibiców) i sprostać oczekiwaniom coraz bardziej wymagającej publiczności. Przy ostatnich edycjach spadała na Christiana Prudhomme – dyrektora wyścigu – fala nie zawsze zasłużonej krytyki, że trasa wyścigu ustawiana jest pod ekipę Sky (dziś Ineos) i Christophera Froome’a, kolekcjonującego kolejne zwycięstwa. Prudhomme dwoił się i troił, żeby utrudnić trasę wyścigu, po drodze wymyślając choćby takie dziwactwa, jak ubiegłoroczny „grid start” do 17. etapu. Froome istotnie wyścigu nie wygrał, ale żółtą koszulkę w Paryżu założył inny Brytyjczyk, również jeżdżący w Team Sky Geraint Thomas. Francuzi na zwycięstwo w swoim wyścigu wciąż czekają.

Ma być ciekawie – muszą być góry

Po fali krytyki za ubiegłoroczną trasę Prudhomme postawił na sprawdzony patent: góry. W tegorocznej edycji wyścigu płaskie będą tylko dwa etapy: pierwszy i ostatni oraz dwie czasówki: drużynowa (etap 2.) i indywidualna (etap 13.). Początek wyścigu prowadzić będzie drogami, przypominającymi wiosenne klasyki (nic dziwnego, skoro start następuje w rozkochanej w klasykach Belgii), ale już na 5. etapie Tour wjedzie w masyw Wogezów. Etap numer 6 to pierwsza konfrontacja z solidnymi podjazdami; na La Planche des Belles Filles droga wieść będzie przez 6 premii górskich, w tym dwie 1. kategorii. Meta będzie ulokowana na siódmym podjeździe i będzie trzecią górską premią, oznaczoną kategorią 1. W sumie aż pięć etapów 106. edycji Tour de France kończyć się będzie na podjazdach, a wszystkich kategoryzowanych podjazdów jest w tym roku na trasie aż 30 – o 4 więcej, niż w ubiegłym roku i aż o 7 więcej, niż w edycji z 2017 roku.

Pewną nowością jest też wydłużenie o jeden etap pierwszej części wyścigu. Na pierwszy dzień odpoczynku kolarze będą musieli czekać aż 10 etapów, wiodących z Brukseli przez Wogezy i Masyw Centralny. Wszystkie będą mniej lub bardziej pagórkowate, a aż pięć mierzyć będzie ponad 200 kilometrów. Sprinterzy nie będą mieli w tym roku łatwego życia, a ich drużyny na kilku etapach będą się musiały solidnie napracować, zanim rozpoczną rozprowadzanie na ostatnich kilometrach.

Trudno właściwie mówić o drugim tygodniu wyścigu, bo ten liczył będzie tylko pięć dni. Ale ta część rywalizacji, wiodąca w Pireneje, będzie z całą pewnością niezwykle interesująca. Najpierw dwa solidnie pofałdowane etapy (drugi z nich z dwoma podjazdami 1. kategorii), potem bardzo ważna dla klasyfikacji generalnej jazda indywidualna na czas w Pau, a później dwa typowo górskie etapy: pierwszy z metą na legendarnym Tourmalet, drugi kończący się podjazdem na Prat d’Albis.

No i wreszcie część ostatnia: Alpy. Dwa pierwsze etapy tej części wyścigu nie będą piętrzyć przed kolarzami większych trudności, ale trzeba pamiętać, że peleton będzie miał już w nogach ponad 2500 kilometrów, a płaskich odcinków będzie tu na lekarstwo. Etap 18. będzie szczególnie interesujący i kto wie, czy nie rozstrzygający o losach wyścigu. Nie dość, że na jego trasie czekać będą aż trzy trudne podjazdy: Col de Vars, Col d’Izoard i Col du Galibier, to odcinek ten kończył się będzie aż 20-kilometrowym zjazdem do mety w Valloire. A historia Wielkich Tourów z ostatnich lat (i nie tylko) pokazała niejednokrotnie, że wyniki etapów i wyścigów lubią się rozstrzygać właśnie na zjazdach: coraz szybszych, wymagających od kolarzy doskonałej techniki i stalowych nerwów. Na deser jeszcze ponad 33-kilometrowy podjazd do stacji narciarskiej w Val Thorens (etap 20.) i sprinterski finisz na Polach Elizejskich w Paryżu.

Faworyci – Wielka Niewiadoma

Który ze sprinterów do niego dotrwa? I który z kolarzy będzie się cieszył, zakładając żółtą koszulkę na tle Łuku Triumfalnego? Lista faworytów 106. edycji Tour de France jest długa i właściwie wciąż otwarta. Zupełnie niezależnie od starań Christiana Prudhomme o uatrakcyjnienie trasy wyścigu, o tym, że może on być niezwykle ciekawy, zdecydowało kilka zbiegów okoliczności. Nie zawsze szczęśliwych, bo wypadki i kontuzje wyeliminowały z rywalizacji Christophera Froome’a (Team Ineos) i Toma Dumoulina (Sunweb). Na starcie w Brukseli nie stanie również Primoż Roglić (Jumbo-Visma). Nie zobaczymy więc aż trzech kolarzy z pierwszej piątki ubiegłorocznej edycji Wielkiej Pętli.

Wskazanie faworyta wśród tych 176 kolarzy, którzy zaprezentowali się w piątkowy wieczór belgijskiej publice, jest właściwie niemożliwe. Forma Gerainta Thomasa (Team Ineos), obrońcy trofeum z ubiegłego roku, jest właściwie nieznana. Walijczyk przejechał w tym sezonie mniej wyścigowych kilometrów, niż mierzy trasa Wielkiej Pętli. Komentatorzy (i bukmacherzy) częściej w roli faworyta wskazują 22-letniego Egana Bernala, ale to również w pewnym sensie strzały w ciemno, bo dla młodego Kolumbijczyka jest to dopiero drugi w karierze start w Wielkim Tourze, więc nie bardzo wiadomo, czy byłby w stanie wytrzymać trudy wyścigu w roli lidera, a po drugie: nominalnie liderem drużyny jest Thomas, a Bernal deklaruje, że będzie solidnie pracował na jego rzecz. Inna sprawa, że w ubiegłym roku role Froome’a i Thomasa rozpisane były podobnie, ale gdy „G” sięgnął na 11. etapie po żółtą koszulkę, cały zespół, nie wyłączając Froome’a, pracował na utrzymanie tego rezultatu.

Francuskie nadzieje

Nie do końca jasna sytuacja w Team Ineos otwiera w pewnym sensie szansę przed Francuzami, którzy liczą na to, że wyścig po raz pierwszy od lat nie będzie „zabetonowany” przez drużynę Dave’a Brailsforda (co trochę przypomina legendę o Merckxie z 1973 roku, choć tym razem faworyt wyeliminował się na własną rękę). Sytuację dodatkowo podgrzewają francuskie media; „L’Equipe” kilkanaście dni temu opublikował na pierwszej stronie wielkie zdjęcie Romaina Bardeta i Thibauta Pinota, okraszając je zachętą: „Teraz albo nigdy!”.

Trudno powiedzieć, czy ta presja pomoże francuskim kolarzom. Romain Bardet (AG2R La Mondiale) od lat kończy w czołówce swój udział w Tour de France (w 2016 roku był drugi), ale z jego tegorocznych wyników trudno wywnioskować, na ile jest gotowy do walki o najwyższą stawkę. W dodatku piętą achillesową Bardeta i całej drużyny AG2R La Mondiale są etapy jazdy na czas, więc najbardziej prawdopodobny scenariusz jego wyścigu to walka o odrabianie strat z etapu 2. i 13. Nawet jeśli będą stosunkowo niewielkie, to w czasach, gdy trzytygodniowe wyścigi kończą się kilkusekundową różnicą na mecie, mogą się okazać przeszkodą nie do pokonania.

W nieco lepszej sytuacji zdaje się być Thibaut Pinot (Groupama-FDJ), który w tym sezonie może się pochwalić nieco lepszymi wynikami od Bardeta i który ma szanse na mniejsze straty w czasówkach (choć również nie jest to jego najmocniejsza strona). Jest też wyraźnie głodny sukcesów, po w większości straconym poprzednim sezonie, z którego wyeliminowało go zapalenie płuc, jakiego nabawił się na ostatnich etapach Giro d’Italia. Wrócił dopiero jesienią, błyszcząc w wieńczących sezon włoskich klasykach i wygrywając Milano-Torino oraz Il Lombardię. Zdaje się być pewny siebie i swojej dyspozycji, pozostaje więc tylko pytanie, czy wytrzyma ciążącą na nim presję francuskich kibiców i dziennikarzy?

Bratobójcza rywalizacja

Powtórkę z rozrywki zafundował swoim kibicom zespół Movistaru, wystawiając – podobnie jak w ubiegłym roku – trzech swoich asów: aktualnego mistrza świata Alejandro Valverde, Nairo Quintanę i nieustannie szukającego swojego miejsca i czasu Mikela Landę. W składzie jest jeszcze zwycięzca ubiegłorocznego wyścigu Paryż-Nicea, Marc Soler, który może włączyć się walkę o etapowe zwycięstwo na którymś z trudniejszych odcinków. Trudno przewidzieć, jak z tak trudną trasą wyścigu poradzi sobie Valverde, chociaż mistrz świata – mimo 38 lat na karku – wciąż jest jednym z najbardziej nieobliczalnych kolarzy w stawce. Największe szanse na sukces ma w tej ekipie Quintana, który będzie też nominalnie pełnił rolę jej lidera, ale wiele wskazuje na to, że Kolumbijczyk, mimo ciągle dobrej dyspozycji, najlepsze lata ma już za sobą. To zapewne będzie starał się wykorzystać Landa, ale czy rywalizacja wewnątrz Movistaru nie okaże się ponownie ważniejsza, niż walka z rywalami z innych drużyn, zobaczymy na trasie wyścigu.

Zespół Mitchelton-Scott poprowadzą do boju bracia Yates, ale tym razem palmę pierwszeństwa dzierżył będzie Adam. Simon, który na trasie Giro d’Italia po raz kolejny musiał przyjąć solidną lekcję kolarskiej pokory, będzie tym razem wspierał brata, który wprawdzie w tym sezonie jeszcze jakoś szczególnie nie błysnął, ale w niemal wszystkich wyścigach, w których startował, prezentował się co najmniej przyzwoicie. Jego szanse na dobry występ mogą też zwiększyć etapy jazdy na czas, zwłaszcza drużynowa, w której ekipa Mitchelton od dłuższego czasu prezentuje się znakomicie.

Cichy pretendent

Bardzo silny skład na Tour de France wystawiła drużyna Astany i kto wie, czy w liderującym jej Duńczyku Jakobie Fuglsangu nie należy upatrywać czarnego konia tej edycji Wielkiej Pętli? Fuglsgang ma w tym sezonie na koncie wygrane wyścigi Ruta Del Sol i Criterium de Dauphine, traktowane jako najważniejszy test przed Tourem. W Tirreno-Adriatico był trzeci, w Kraju Basków – czwarty, a ponadto znakomicie prezentował się w cyklu wiosennych klasyków, kończąc na podium wszystkie, w których startował. W Liege-Bastone-Liege potwierdził swoją dyspozycję, wygrywając wyścig w kapitalnym stylu. Jeśli tylko będzie w stanie utrzymać formę z pierwszej części sezonu przez kolejne trzy tygodnie, może pomieszać szyki pozostałym pretendentom do zwycięstwa w Paryżu. Tym bardziej, że będzie go wspierać naprawdę solidny zespół, w skład którego wchodzą między innymi Leon Luis Sanchez, Aleksiej Lutsenko, Gorka Izagirre, Omar Fraile i dwukrotny zwycięzca etapowy z tegorocznego Giro – Pello Bilbao.

Swojej szansy spróbuje po raz kolejny Vincezo Nibali (Bahrain-Merida) – jedyny kolarz, któremu udało się przerwać trwającą od 2012 roku dominację w Wielkiej Pętli ekipy Team Sky. Zwycięzca Touru z 2014 roku w ubiegłym roku został wyeliminowany z rywalizacji przez niefrasobliwego kibica. Od powrotu po poważnej kontuzji kręgosłupa konsekwentnie odbudowuje swoją formę. Wysoką dyspozycję potwierdził w Giro d’Italia, choć wyścigu nie wygrał, popełniwszy poważny błąd, gdy na jednym z etapów zlekceważył atak pozornie niegroźnego Richarda Carapaza. Trudno przewidywać, by popełnił podobny błąd po raz drugi, więc jedyna zagadka, jaka wiąże się z występem Nibalego i spółki w Tour de France, to czy dysponuje odpowiednim zapasem sił, by w ciągu niespełna trzech miesięcy dwukrotnie zmierzyć się z niezwykle wymagającą trasą?

W niemałym już gronie kandydatów do zwycięstwa nie sposób pominąć Dana Martina (UAE Team Emirates), Stevena Kruijswijka (Jumbo-Visma), Rigoberto Urana (EF Education First), czy Richiego Porte’a (Trek-Segafredo), ale w przypadku tych zawodników (może z wyjątkiem Porte) najważniejsza niewiadoma nie jest związana z dyspozycją ich samych, ale bardziej z siłą ich drużyn. Najtrudniejsze zadanie z tej czwórki będzie miał Kruijswijk (5. na mecie ubiegłorocznego Touru), którego ekipa będzie musiała pogodzić pomoc liderowi na podjazdach, z rozprowadzaniem Groenewegena na finiszach.

Nieoczywisty skład BORY

W tym kontekście warto również przyglądać się poczynaniom zespołu BORA-hansgrohe, w skład którego – poza Peterem Saganem i Danielem Ossem – weszli niemal wyłącznie zawodnicy z Niemiec i Austrii. Czy jest to działanie, obliczone na wzrost zainteresowania dyscypliną w krajach, w których operują główni sponsorzy ekipy, czy jakiś rodzaj „tajnej broni”, mającej wesprzeć w górach Emanuela Buchmanna – wyjaśni się zapewne po pierwszych etapach wyścigu. Faktem jest jednak, że wsparcia drużyny został pozbawiony Peter Sagan, który ma apetyt na zdobycie po raz siódmy (!) zielonej koszulki i ustanowienie tym samym nowego rekordu (w ubiegłym roku Sagan wyrównał osiągnięcie Erika Zabela, który w latach 1996-2001 sześciokrotnie kończył wyścig w zielonym trykocie, ale Zabel swój wynik osiągnął, wygrywając tę klasyfikację sześć razy z rzędu, stąd determinacja Słowaka, któremu przeszkodziła w tym kontrowersyjna dyskwalifikacja w 2017 roku). Może jednak ta decyzja wynikać też z tego, że Sagan na finiszach i tak nie zawsze korzysta z rozprowadzającego go „pociągu”, więc kierownictwo drużyny mogło uznać, że były trzykrotny mistrz świata poradzi sobie sam. Jak będzie w rzeczywistości? Zobaczymy.

Walka o zieloną koszulkę może być w tym roku ze wszech miar interesująca również z tego powodu, że bardzo trudny profil wyścigu może wyeliminować z niej typowych sprinterów, jak Elia Viviani (Deceuninck-Quick Step), Caleb Ewan (Lotto-Soudal), Michael Matthews (Sunweb) czy Dylan Groenewegen (Jumbo-Visma), premiując w zamian kolarzy, czujących się lepiej w wyścigach klasycznych. Niewykluczone, że bój o klasyfikację punktową stoczą: Julian Alaphilippe (Deceuninck-Quick Step), Wout Van Aert (Jumbo-Visma), Edvald Boasson-Hagen (Dimension Data), czy Alexander Kristoff (UAE Team Emirates) i oczywiście Peter Sagan (BORA-hansgrohe). W kontekście tej klasyfikacji wymienia się czasem również Grega Van Avermaeta (CCC Team).

Lidera klasyfikacji górskiej w ostatnich latach najczęściej wyłaniał przypadek: zabranie się w odpuszczoną ucieczkę. Zdobycie pierwszych punktów determinowało późniejszą strategię i ewentualną walkę o utrzymanie koszulki w grochy. Wskazanie faworyta w tej klasyfikacji jest więc w praktyce niemożliwe, choć kilku zawodników nie ukrywa swoich ambicji w tym zakresie. Apetyt na grochy ma z pewnością Warren Barguil, liderujący w tym roku drużynie Arkea Samsic. Może o nią walczyć Guillaume Martin (Wanty-Gobert), a niewykluczone, że o drugi trykot najlepszego górala w sezonie pokusi się Giulio Ciccone, który w cuglach wygrał tę klasyfikację podczas Giro, choć zaczęło się to w sposób zaskakujący dla niego samego: chciał po prostu sprawdzić, jak szybko może pokonać podjazd w trakcie otwierającej wyścig czasówki. Pierwszego lidera tej klasyfikacji poznamy już przed 50. kilometrem pierwszego etapu wyścigu. Czy zostanie nim do końca rywalizacji – czas pokaże.

Biało-czerwoni nieliczni, ale ważni

Polskich akcentów w tegorocznej edycji Tour de France zobaczymy niewiele. Tylko dwóch kolarzy będzie reprezentować biało-czerwone barwy: Michał Kwiatkowski (Team Ineos) i Łukasz Wiśniowski (CCC Team), a zadania obu będą skoncentrowane na pomocy liderom swoich drużyn: Thomasowi i Bernalowi w przypadku Michała i Van Avermaetowi – w przypadku Łukasza.

Wielka szkoda, że polscy kibice nie potrafią docenić wagi tych zadań, określając często naszych zawodników niesprawiedliwym i obraźliwym mianem „wyrobników”, pracujących na kogoś, zamiast na siebie. To wielkie nieporozumienie, wynikające najczęściej z dość archaicznego rozumienia kolarstwa i traktowania go jako sportu indywidualnego. Kolarstwo zawodowe jest bez cienia wątpliwości sportem drużynowym, w którym każdy członek drużyny ma dokładnie określone zadania do realizacji. Sytuacja zmienia się wyłącznie wtedy, gdy okoliczności wyścigu wymagają od drużyny zmiany strategii. Rafał Majka mógł w 2014 roku sięgnąć po dwa etapowe zwycięstwa i koszulkę w grochy tylko dzięki temu, że kraksa wyeliminowała z wyścigu Alberto Contadora, który był wówczas liderem drużyny Polaka.

Bez pracy Michała Kwiatkowskiego nie byłby możliwy ani sukces Christophera Froome’a przed dwoma laty, ani Gerainta Thomasa przed rokiem. Nie bez powodu Polak został wyróżniony mianem najbardziej wartościowego kolarza Touru. I choć wciąż wytrwale i cierpliwie walczy o to, by pewnego dnia samemu objąć rolę lidera drużyny, kiedy otrzymuje zadania, związane z pracą na rzecz aktualnych liderów, realizuje je z pełnym zaangażowaniem, a jego udział w sukcesie drużyny jest niepodważalny. Zapewne nie inaczej będzie i tym razem. Wprawdzie tu i ówdzie pojawiają się spekulacje, że Kwiato mógłby w sprzyjających okolicznościach sięgnąć po etapowe zwycięstwo, a może nawet po żółtą koszulkę, wszystko będzie zależało od aktualnej sytuacji na trasie i wewnątrz drużyny Ineos. To jej interes zawsze będzie dla Michała na pierwszym planie, bo tak rozumie on swoją rolę i za to również jest w ekipie wynagradzany.

Nie inaczej sprawy się mają w przypadku Łukasz Wiśniowskiego. Wprawdzie CCC Team nie jest ekipą tak silnie zhierarchizowaną, jak Ineos, ale generalne zasady, obowiązujące w drużynie, są w gruncie rzeczy podobne: priorytetem będzie praca na rzecz Grega Van Avermaeta. Ale praca całego CCC Team nie będzie z pewnością skoncentrowana na klasyfikacji generalnej, bo w zasięgu drużyny bardziej realne wydają się ewentualne zdobycze na etapach, nie jest więc wykluczone, że Łukasza Wiśniowskiego będziemy mieli okazję oglądać w ucieczkach. Oby jak najczęściej.

Trzy tygodnie odkrywania kart

W sobotnie popołudnie, 6 lipca, poznamy pierwszego zwycięzcę etapowego i pierwszego lidera 106. edycji Tour de France. Trzy tygodnie później, w niedzielny wieczór, na paryskich Polach Elizejskich wyścig odkryje przed nami ostatnie karty.

Z całą pewnością najbliższe trzy tygodnie nie ukażą nam nowego „Kanibala”; kolarstwo od czasów Eddy’ego Merckxa zmieniło się zbyt mocno. Nie ma dziś kolarzy, którzy potrafiliby tak bardzo zdominować peleton. Nawet nie z tego powodu, że nie dorównują Merckxowi umiejętnościami czy wolą walki, ale przede wszystkim dlatego, że poziom kolarstwa dziś się bardzo wyrównał, a różnice na mecie wyścigu, mierzącego niemal trzy i pół tysiąca kilometrów, bywają nawet kilkusekundowe. Dziś różnice są tak niewielkie, że wśród 176 kolarzy, stających na starcie wyścigu w Brukseli, nie sposób wskazać jednego faworyta.

Przed nami trzy tygodnie powolnego odkrywania kart w Wielkiej Niewiadomej. Być może będziemy świadkami zupełnie nieoczekiwanych rozstrzygnięć i zwrotów akcji. Na dzień przed startem wyścigu możemy się spodziewać każdego z możliwych rozstrzygnięć. O tym, które z nich stanie się rzeczywistością, przekonamy się 28 lipca wieczorem, gdy kolarze pokonają ostatni z 3.460 kilometrów trasy.

Więcej o:
Copyright © Agora SA