Giro d'Italia. Faworyci zlekceważyli czarnego konia wyścigu. Dobry Rafał Majka

Nie na Ceresore Reale, nie na Mortirolo, ani nie na trudnej kombinacji Passo Manghen, Paso Rolle i Croce D'Aune. Losy Giro d'Italia rozstrzygnęły się na zupełnie niepozornym podjeździe pod Courmayeur. Tam właśnie faworyci wyścigu zlekceważyli uciekającego rywala. On tymczasem nie tylko zdobył tam drugie etapowe zwycięstwo i koszulkę lidera. Tam właśnie sięgnął po zwycięstwo w całym wyścigu i do końca zaciekle go bronił, konsekwentnie powiększając swoją przewagę. Czarnym koniem Giro d'Italia okazał się Ekwadorczyk Richard Carapaz. Kto na niego stawiał?

Zwycięzca nieoczywisty

Przed startem wyścigu w Bolonii nazwisko Carapaza na liście faworytów wyścigu pojawiało się sporadycznie, a najczęściej typowali go ci, którzy wierzyli w siłę Movistaru, ale nie dowierzali Mikelowi Landzie. Pierwszy raz 26-letni Ekwadorczyk uderzył już na 4. etapie, wygrywając chaotyczny finisz we Frascati. Ale zajmował wtedy jeszcze odległą, 16. pozycję w klasyfikacji generalnej, a peleton bardziej był skoncentrowany na kontuzji Toma Dumoulina (Sunweb), poszkodowanego w kraksie, która rozerwała wyścig 6 kilometrów przed metą. Richard Carapaz wygrał etap, bo ktoś go wygrać musiał, a on akurat znalazł się w odpowiednim miejscu i czasie. Takie rzeczy zdarzają się na wielkich wyścigach i takie rzeczy na tym Giro zdarzały się wyjątkowo często. Wtedy, na mecie 4. etapu nie docenili go Caleb Ewan i Diego Ulissi, którzy sądzili, że atakującemu wcześnie Ekwadorczykowi zabraknie siły. Nie zabrakło.

Drugi raz Richard Carapaz dał o sobie znać na 13. etapie, z metą na Ceresole Reale (Lago Serru). Wszyscy liczyli sekundy odrabiającemu wcześniejsze straty Mikelowi Landzie (Movistar) oraz tracącym czas Vincenzo Nibalemu (Bahrain-Merida) i Primożowi Roglićowi (Jumbo-Visma). To właśnie po tym etapie Nibali złośliwie komentował jazdę Słoweńca, pytając, czy pojedzie też za nim do domu? Carapaza, który od tej dwójki odjechał razem z Rafałem Majką (BORA-hansgrohe), kamera nawet nie pokazywała. Zobaczyliśmy go dopiero na mecie, przed którą zostawił Polaka i nadrobił do niego niespełna pół minuty. Ale w „generalce” Carapaz ciągle był niespełna dwie minuty za Roglićem i wszyscy się spodziewali, że już następnego dnia zapłaci za atak pod Ceresole Reale nieuchronnym kryzysem. Nie zapłacił.

Uwierzyć w zwycięstwo

Na kolejnym, 14. etapie trzymał się wytrwale grupy liderów, a kilka kilometrów przed szczytem przedostatniej tego dnia górskiej premii na Colle San Carlo zaatakował i zyskał nad nimi blisko półminutową przewagę. I kiedy się wydawało, że sytuacja jest opanowana, a niewielki, niespełna 8-kilometrowy podjazd o średnio 3% nachyleniu, zostanie przez liderów wykorzystany do likwidacji tej ucieczki, oni właśnie wtedy zwolnili. Carapaz tymczasem zyskiwał kolejne sekundy, by linię mety 14. etapu przekroczyć prawie półtorej minuty przed najgroźniejszymi rywalami. Tam właśnie, u podnóża Mont Blanc, w stacji narciarskiej Courmayeur, założył różową koszulkę. Wydawało się, że tylko na chwilę, bo przecież nad Roglićem miał zaledwie 7 sekund przewagi. Wydawało się…

Richard Carapaz w Courmayeur zdobył nie tylko swoje drugie etapowe zwycięstwo w tegorocznej edycji Giro d’Italia. Zakładając różową koszulkę wiedział już, że cała znakomicie zorganizowana praca Movistaru będzie od tej pory podporządkowana tylko jemu. Carapaz na mecie 14. etapu uwierzył w zwycięstwo, a ta wiara najwyraźniej dodała mu sił.

Tymczasem błędy zaczęli popełniać inni. Po kuriozalnej wpadce z wymianą roweru i bliskim spotkaniu z barierką pierwsze poważniejsze straty poniósł na 15. etapie Primoż Roglić. Z 7 sekund straty do lidera zrobiło się nagle 47. Na odcinku do Ponte di Legno, gdzie po drodze czaił się piekielnie trudny podjazd pod deszczowe i zimne Passo di Mortirolo, spośród liczących się w klasyfikacji generalnej zawodników tempa Carapazowi, wspieranemu przez Landę, dotrzymywał tylko Nibali.

Tracił Roglić, tracił Mollema, tracił Majka, tracili niemal wszyscy. W Anterselvie (etap 17.) Carapaz dołożył kolejne sekundy. I nie przestawał atakować. Na 20. etapie, podczas podjazdu pod Passo Manghen, gdzie po rezygnacji z Gavii ustanowiono najwyższy punkt wyścigu i specjalną premię Cima Coppi, Carapaz i Landa wykorzystali atak Miguela Angela Lopeza (Astana) i powoli, ale konsekwentnie odjeżdżali Nibalemu i Roglićowi. I chociaż na zjeździe stawka ponownie się połączyła, podczas sekwencji dwóch podjazdów na Croce D’Aune i Monte Avena obaj znowu byli w czołówce, pracując tym razem na etapowy sukces Mikela Landy. Ubiegł ich tylko Pello Billbao (Astana), ale Landzie udało się wjechać na podium (które stracił dzień później w słabo przejechanej czasówce).

Kuźnia zwycięzców

Richard Carapaz pojechał nie tylko piękny wyścig, ale też udzielił rywalom srogiej lekcji kolarstwa, w którym czasami uchodzi bezkarnie wiele błędów, ale nigdy nie można lekceważyć rywali. Carapaz wygrał Giro d’Italia z przewagą 1’05” nad Vincenzo Nibalim. Mniej więcej tyle właśnie zyskał na tym niewielkim i pozornie zupełnie niegroźnym etapie do Courmayeur. O tyle rywale pozwolili mu zwiększyć przewagę, którą zdobył na szczycie San Carlo.

Ale tegoroczna edycja Corsa Rosa to nie tylko fenomenalne zwycięstwo młodego Ekwadorczyka. 102. Giro d’Italia miało też kilku innych bohaterów, jak choćby Giulio Ciccone, 24-latek z Trek-Segafredo. Niebieską koszulkę lidera klasyfikacji górskiej założył już po pierwszym etapie w Bolonii. Jak sam opowiadał: trochę „dla zgrywy”, bo wiedząc, że nie nastawia się na walkę w klasyfikacji generalnej, chciał po prostu sprawdzić jak mocno jest w stanie podjechać podjazd pod wzgórze San Luca. Podjechał najszybciej, został liderem klasyfikacji górskiej i od tego momentu wyścig zaczął się dla niego „na serio”. Każdego dnia, kiedy tylko było to możliwe, walczył o kolejne punkty. Zabierał się w odjazdy, atakował z grupy, czasem się wykłócał, jak w kuriozalnej scysji z Marco Frapportim (Androni Giocattoli). Jedyne, czego nie udało mu się zdobyć, to premia Cima Coppi, na której ubiegł go Fausto Masnada (Androni Giocattoli). Wyścig ukończył na 16. miejscu, wygrywając po drodze 16. etap - jeden z najtrudniejszych w wyścigu.

Fausto Masnada (Androni Giocattoli), Damiano Cima (Nippo Vini Fantini), Dario Cataldo (Astana), Nans Peters (Ag2R), Chad Haga (Sunweb), czy wreszcie nam najbliższy Cesare Benedetti (BORA-hansgrohe). Etapowi zwycięzcy, na których praktycznie nikt nie stawiał. Po

części szczęściarze, którzy wykorzystali taktyczne rozgrywki drużyn, walczących o klasyfikację generalną i nie goniących uciekinierów za wszelką cenę. Ale po części beneficjenci własnej, potwornie ciężkiej pracy (aż osiem ucieczek dojechało w tym roku do mety, uwzględniając w tym zestawieniu również Damiano Cimę, dogonionego niemalże na kresce).

Gorycz porażek

Ale miał też ten wyścig swoich wielkich przegranych: Toma Dumoulina (Sunweb), zmuszonego do wycofania się po kraksie w końcówce 4. etapu; Arnaud Demare (Groupama-FDJ), który był już niemal pewny cyklamenowej koszulki w klasyfikacji punktowej, ale stracił ją w chaotycznym finiszu na mecie 18. etapu, gdzie na ostatnich metrach rozpędzony peleton doganiał trójkę uciekinierów. Hiroki Nishimura (Nippo Vini Fantini) też raczej nie zaliczy tego Giro do udanych po tym, jak nie zmieścił się w limicie czasu na… pierwszym etapie.

Wysoko celował Simon Yates (Mitchelton-Scott), który po ubiegłorocznej klęsce stawał na starcie w Bolonii uzbrojony w doświadczenie i zbudowany zwycięstwem w Vuelta Espana. Ale okazało się, że odrobione lekcje i buńczuczne zapowiedzi to za mało, by Giro wygrać. Yates wyraźnie odstawał od rywali, tracąc na niemal każdym większym podjeździe i odrabiając te straty tam, gdzie nikt go nie atakował. Ukończył wyścig na ósmym miejscu – znacznie poniżej oczekiwań własnych i zespołu.

Primoż Roglić musi się zadowolić trzecim miejscem, ale trudno w jego przypadku mówić o udanym wyścigu. Wygrał dwa etapy jazdy indywidualnej na czas, co pozwoliło mu zbudować solidną zaliczkę przed górami. Ale gdy droga zaczęła się piąć w górę, Roglić swoją przewagę sukcesywnie rozmieniał. Oddanie Maglia Rosa po 6. etapie Valerio Contiemu zdjęło z niego ciężar presji lidera, ale bynajmniej nie dodało skrzydeł. Odkąd różową koszulkę przejął Richard Carapaz, Roglić już tylko tracił, czy to przez chwile słabości, czy to przez własne błędy.

Vincenzo Nibali popełnił tylko jeden błąd, właśnie na owym 14. etapie i prawdopodobnie ten właśnie błąd pozbawił go szansy na trzeci triumf w Giro. Spośród całej czołówki stracił do Carapaza relatywnie najmniej, a na finałowej czasówce sporo tej straty odrobił. Zabrakło dokładnie tyle, ile „oddał” pod Courmayeur. Trudno jednak do Włocha mieć o cokolwiek pretensje, bo on i jego zespół robili co w ich mocy, żeby tę stratę zasypać. Na monolit Movistaru okazało się to jednak za mało, bo hiszpańska ekipa była w tym wyścigu bezkonkurencyjna.

Dobry wyścig Rafała Majki

A Rafał Majka? No cóż… nie sposób oceniać występu Polaka bez kontekstu celów całego zespołu, a te zmieniały się jak w kalejdoskopie. O ile w początkowej fazie wyścigu BORA-hansgrohe celowała w etapowe zwycięstwa Pascala Ackermanna i plan ten z powodzeniem realizowała, o tyle zdobycie przez niego koszulki lidera klasyfikacji punktowej przesunęło w tę stronę środek ciężkości w strategii drużyny. W pomoc Ackermannowi został zaangażowany również Paweł Poljański, którego pierwotnym zadaniem było wsparcie dla Rafała Majki. Ackermann jednak na jednym z etapów leżał w kraksie i jego dalsza walka stała o klasyfikację punktową stanęła pod znakiem zapytania, ale Poljański był już „ujechany” i Majce niemal zupełnie nieprzydatny. Rafał został sam. Problem powrócił, gdy na 18. etapie Ackermann niemal cudem ponownie wywalczył cyklamenowy trykot.

Trudno też oceniać występ Rafała Majki w oderwaniu od kontekstu pogody, która tegorocznego Giro bynajmniej nie rozpieszczała. Deszczowe etapy zdarzają się co prawda na wielu wyścigach i wszyscy mokną tak samo, ale już na zimno każdy organizm reaguje inaczej. Majce akurat niskie temperatury służą nieszczególnie, bo polski kolarz z trudnych warunków zdecydowanie preferuje upały. A tutaj zimno trafiło się akurat w kluczowym momencie, podczas przejazdu przez Mortirolo. Wcześniej, pod Lago Serru i później, pod Manghen, Rafał Majka jechał z najlepszymi. Bywało, że podczas nagłych zrywów nieco tracił, ale jechał własnym tempem i szybko nadrabiał tracony dystans. Tylko pod tym nieszczęsnym Mortirolo i dzień później w Anterselvie zgubił swój rytm i poniósł większe straty.

Ale bilans całego wyścigu przemawia zdecydowanie na korzyść Polaka: szóste miejsce w klasyfikacji generalnej, zdobyte praktycznie bez mocniejszego wsparcia ze strony kolegów (tylko Davide Formolo był w stanie od czasu do czasu pomagać Rafałowi) i mimo szczególnie niesprzyjającej mu pogody, należy uznać za wynik satysfakcjonujący (i tak zresztą traktuje go zespół). Sam Majka przed wyścigiem celował oczko wyżej, ale raczej nie może mieć sobie nic do zarzucenia. Gdy zespół walczy o kilka celów, musi któryś poświęcić. To miejsce w klasyfikacji generalnej było dla BORY stosunkowo niską ceną za dowiezienie do Verony zwycięstwa w klasyfikacji punktowej.

102. edycja Giro d’Italia dobiegła końca. Część obserwatorów i kibiców będzie ją z pewnością wspominać z mieszanymi uczuciami, bo wyścig – choć dla kolarzy od startu do mety niezwykle trudny – był dla kibiców momentami bardzo nużący. I choć druga część imprezy z nawiązką wynagrodziła niezbyt wysoki poziom emocji z pierwszych 11 etapów, ogólne wrażenie pozostanie takie, że wyścig przypominał rollercoaster, to przyspieszając, to niemiłosiernie się wlokąc i raz po raz wywracając klasyfikację do góry nogami.

Ale z drugiej strony… czyż właśnie nie tego oczekujemy od kolarskich wyścigów? Czy nie za to właśnie kochamy Giro, że jest tak zupełnie nieoczywiste, nieprzewidywalne i nie dające się w prosty sposób zaszufladkować? Czy startująca w przyszłym roku w Budapeszcie 103. edycja będzie bardziej żywiołowa? Pozostaje nam czekać rok, żeby się przekonać…

Więcej o:
Copyright © Gazeta.pl sp. z o.o.