Wydaje się nieco dziwne, że po ubiegłorocznej krytyce, jaka spadła na organizatorów Tour de France po dwóch długich, zupełnie płaskich i pozbawionych jakichkolwiek emocji etapach 7 i 8, organizatorzy tegorocznej edycji Giro d’Italia zdecydowali się pójść podobną drogą. W pewnym sensie udało im się nawet udoskonalić ten niezbyt udany pomysł Francuzów i przedłużyć zwyczajową przerwę w wyścigu do trzech dni. A kiedy po 11. etapie Elia Viviani i Caleb Ewan doszli do wniosku, że „nic tu po nas” i wycofali się z rywalizacji, czara goryczy kibiców zdawała się już przelewać.
Jednych i drugich można w jakiś sposób zrozumieć. Organizatorów, bo muszą pogodzić konieczność doprowadzenia wyścigu w góry z komfortem ekip i regulacjami UCI, które nakazują ograniczenie dziennych transferów na start i metę do maksymalnie dwóch godzin. I sprinterów, przywożonych na Wielkie Toury głównie ku uciesze licznie zgromadzonej na ulicach i placach miast gawiedzi, która uwielbia spektakularne finisze. Jednych i drugich łączą też zobowiązania wobec sponsorów i miast, przez które prowadzi trasa wyścigu, liczących przecież na skuteczną promocję i za możliwość zaistnienia w świadomości kibiców płacących niemałe pieniądze. Pozostaje tylko pytanie, czy w świadomości kibiców znudzonych (a niejednokrotnie również mocno zirytowanych) zapiszą się aby na pewno dobrze? Na szczęście jednak również na Giro płaskie etapy kiedyś się kończą i rywalizacja zaczyna nabierać rumieńców.
Dwunasty etap Corsa Rosa, prowadzący z Cuneo do Pinerolo, przyniósł wreszcie długo oczekiwaną odmianę, a rozstrzygnięciem zaskoczył (i ucieszył) niemal całą kolarską społeczność. Oto bowiem ten niezbyt długi, zaledwie 158-kilometrowy, ale bardzo wymagający etap, z trudnym podjazdem pod Montoso (premia górska 1. kategorii) wygrał jadący niemal od samego początku w ucieczce Cesare Benedetti (BORA-hansgrohe). 31-letni pomocnik, którego znamy przede wszystkim jako niezmordowanego „likwidatora” ucieczek (Benedetti potrafi niemal godzinami dyktować tempo peletonu), jeżdżący jako zawodowiec od ponad 9 lat, zdobył na mecie w Pinerolo swoje pierwsze zwycięstwo w karierze. I zdobył je w znakomitym stylu, jak rasowy sprinter wyskakując zza pleców rywali na ostatniej prostej.
Sukces Cesare Benedettiego nie tylko ucieszył liczne grono kibiców BORA-hansgrohe w Polsce („Czarek” mieszka na co dzień w Gliwicach i doskonale komunikuje się w naszym języku), ale też „uskrzydlił” całą ekipę. Do kolejnego, 13. etapu, kończącego się długim podjazdem pod Lago Serru (27,5 km, średnio 5.4%), BORA-hansgrohe wystartowała z solidnie zmotywowanym Rafałem Majką. Dzień wcześniej rozstrzygnęła się ostatecznie kwestia przywództwa w ekipie – Majka do Pinerolo dojechał w grupie liderów, z ponad 2-minutową przewagą nad swoim kolegą z drużyny. A podczas wspinaczki na Lago Serru zaatakował i odzyskał kilkadziesiąt sekund, jakie dzieliły go od najgroźniejszych rywali: Vincenzo Nibalego (Bahrain-Merida) i Primoża Roglića (Jumbo-Visma). Na metę 13. etapu wjechał szósty, w klasyfikacji generalnej awansując na 7. pozycję, ze stratą 4:28 do „tymczasowego” lidera, Jana Polanca (UAE Team Emirates).
Etap 14. to kolejna odsłona znakomitej jazdy Polaka. Na zaledwie 131-kilometrowym odcinku zlokalizowanych było aż pięć górskich premii, a suma przewyższeń przekraczała 5000 metrów. I chociaż na decydującym podjeździe pod Colle San Carlo (10,5 km, 9,7%) Majka w momentach ataków zdawał się tracić dystans do rywali, chwilę później ich doganiał. „Kluczem było pilnowanie własnego tempa” – mówił później po etapie i wszystko wskazuje na to, że ta powściągliwość w odpowiadaniu na nagłe zrywy pozwoliła mu przetrwać najtrudniejsze momenty. Zwycięzcą 14. etapu i nowym liderem wyścigu został Richard Carapaz (Movistar), który zaatakował w połowie podjazdu pod Colle San Carlo, niespełna 30 km przed metą. Majka awansował w klasyfikacji generalnej na 4. miejsce, do nowego lidera tracąc już tylko 2 minuty i 10 sekund.
Kończący drugi tydzień zmagań etap 15. z pozoru wydawał się nieco łatwiejszy od poprzednich. Ale pozory lubią mylić: 232-kilometrowy odcinek z Ivrea do Como przez większość trasy był raczej płaski, ale na koniec czekały na kolarzy trzy niezbyt długie, ale też nieszczególnie przyjemne podjazdy. Zwłaszcza ostatni z nich, zaledwie 4-kilometrowy podjazd pod Civiglio, ze średnim nachyleniem 9,8%, wydawał się wyjątkowo zdradliwy. I to właśnie tutaj zaatakował Vincenzo Nibali (Bahrain-Merida), znający doskonale tę drogę, występującą na trasie jesiennego monumentu Il Lombardia. Za nim ruszył lider, Richard Carapaz oraz zajmujący dalsze miejsca w klasyfikacji Simon Yates (Mitchelton-Scott) i Hugh Carthy (EF Education First). Majka i tym razem nie odpowiedział na atak, pokonując strome wzniesienie własnym tempem, co kosztowało go na mecie 25 sekund straty do Nibalego i Carapaza.
Zyskał natomiast w stosunku do Roglića, który drobną niefrasobliwość swojej ekipy technicznej przypłacił na mecie 40-sekundową stratą do najgroźniejszych rywali. Jego wóz techniczny, po zaopatrzeniu kolarzy w picie i jedzenie przed początkiem strefy, w której jest to niedozwolone (20 km przed linią mety), zatrzymał się z tyłu stawki „za potrzebą” dyrektorów sportowych. Roglić tymczasem potrzebował pilnej wymiany roweru, bo w tym, na którym jechał, przestały działać przerzutki. Pod nieobecność wozu technicznego zamienił się rowerem z Antwanem Tolhoekiem, ale inne ustawienia sprzętu powodowały, że Roglićowi trudno było opanować maszynę. Nie zmieścił się w jednym z zakrętów na zjeździe do Como i wjechał w barierę energochłonną. Na metę wjechał 40 sekund po Nibalim i Carapazie i 15 sekund za grupą Rafała Majki. Etap – dość niespodziewanie – wygrał Dario Cataldo (Astana), który na finiszu pokonał Mattię Cattaneo (Androni-Sidermec), z którym niemal całą trasę etapu przejechał w ucieczce. Na mecie zameldowali się zaledwie 11 sekund przed pogonią.
Drugi tydzień – mimo początkowych przejawów zniecierpliwienia i rozczarowania – okazał się ostatecznie niezwykle emocjonujący. Nie brakowało zwrotów akcji, zmiany lidera, zaskakujących rozstrzygnięć (Cataldo i Benedetti) i kontrowersji, związanych choćby z postawą Primoża Roglića, któremu Vincenzo Nibali zarzucał zbyt pasywną jazdę, choć akurat temu trudno się dziwić, w końcu w interesie Roglića była „tylko” obrona własnej pozycji, a atakować powinien raczej Nibali, co ostatecznie zrobił w końcówce 15. etapu.
Przed nami ostatni tydzień rywalizacji o „Trofeo Senza Fine”, który zapowiada się niezwykle emocjonująco. Gór już do końca nie zabraknie, choć organizatorzy niemal w ostatniej chwili zdecydowali się zmienić część etapu 16., przebiegającego pierwotnie przez Passo Gavia. Leży tam tak dużo śniegu, że zapewnienie kolarzom bezpieczeństwa stało się niemal niewykonalne, tym bardziej, że dodatkowo wzrosło zagrożenie lawinowe w tym regionie. „Cima Coppi”, czyli specjalną premię, zlokalizowaną w najwyżej położonym punkcie na trasie, która pierwotnie wyznaczona była właśnie na Gavii, wyznaczono w tej sytuacji na Passo Manghem (2020 m.n.p.m.), a kolarze przejadą ją na przedostatnim etapie wyścigu.
W trzecim tygodniu zaplanowano tylko jeden etap, na którym rozstrzygną się losy klasyfikacji punktowej: 222-kilometrowy odcinek z Valdaora do Santa Maria di Sala (etap 18.). Tu wciąż trwa walka Arnaud Demare (Groupama-FDJ) z Pascalem Ackermannem (BORA-hansgrohe), których na 6 etapów przed końcem wyścigu dzieli zaledwie 13 punktów. Poza tym jednym odcinkiem na niemal wszystkich pozostałych o losie wyścigu decydować będą specjaliści od jazdy w górach, a na deser: jazda indywidualna na czas w Veronie: 17 kilometrów, ze zlokalizowanym niemal dokładnie w połowie ponad 4-kilometrowym podjazdem (średnio 4,8%). Jeśli Corsa Rosa dopiero w drugim tygodniu nabrała rumieńców, można się spodziewać, że jej trzeci akt rozpali publikę na dobre.