Mateusz Rudyk: Ten brązowy medal to dopiero początek drogi

Mateusz Rudyk - 23-letni kolarz torowy, startujący w sprincie, najstarszej i jednej z najbardziej widowiskowych konkurencji na torze. W minioną niedzielę wywalczył w niej brązowy medal mistrzostw świata. Jedyny, jaki udało się zdobyć polskim reprezentantom. Jak wygląda taki start z perspektywy zawodnika, czy kolarstwo torowe może być sposobem na życie i jak udaje mu się pogodzić sport z dokuczliwą chorobą - o tym wszystkim Mateusz opowiedział nam w trakcie rozmowy.
Zobacz wideo

Mariusz Czykier: Zdążyłeś już ochłonąć po tym, co wydarzyło się w niedzielę?

Mateusz Rudyk: Tak naprawdę ciągle do mnie nie dociera, że mam ten medal. Jakoś pomału to wszystko dochodzi i cóż… fajnie jest! Media zaczynają się tym interesować, ktoś gdzieś to zauważył, jest jakoś… inaczej.

Pamiętasz sam przebieg wyścigu, czy emocje jakoś to wszystko przykryły?

To jest sprint, więc szybko było, nie było za wiele do zapamiętania. Najpierw byłem za Glaetzerem, a na kresce byłem przed nim. I tyle pamiętam.

Jak udaje ci się rozpoznać ten moment, w którym już wiesz, że musisz zaatakować? Widzisz jakiś ruch? Jakieś drgnienie mięśnia rywala i wiesz, że to już teraz?

Wszystko zależy od samych biegów, od przeciwnika i wielu innych rzeczy. To działa trochę jak instynkt, to się bardziej czuje. Analizujesz wszystko, co się dzieje na torze i w pewnej chwili po prostu wiesz, że teraz wypadałoby coś zrobić, bo za moment już będzie za późno. Trudno to opisać. To się po prostu czuje.

Walkę sprinterów niektórzy porównują do boksu: jeden na jednego, długie wyczekiwanie, wojna nerwów, ale z drugiej strony: nie patrzycie sobie w oczy, nie próbujecie się w jakiś sposób psychicznie zdominować, zasłaniacie twarz lustrzaną szybą kasku i każdy z was jest tak naprawdę sam z sobą. Co wtedy czujesz?

Jedyna okazja spotkania się jest w tym miejscu, gdzie losujemy pozycje i czekamy na start. Ale wtedy każdy patrzy gdzieś przed siebie, skupia się na tym, co ma zrobić, próbuje się maksymalnie skoncentrować. Potem już na samym starcie zasłaniamy oczy tą lustrzaną szybą, żeby nie było widać naszego wzroku. Ale obaj dobrze wiemy, że się na siebie patrzymy. Potem następuje właśnie ta psychiczna gra nerwów.

W sprincie jest trochę tak, że mniej więcej każdy wie, na co kogo stać. Ścigamy się na Pucharach Świata, na innych zawodach, w gruncie rzeczy dobrze się znamy i każdy wie, kto na jakim poziomie jest dzisiaj, co osiągnął wcześniej, czy jego forma właśnie rośnie, czy nie. Poza tym rozmawiamy ze sobą, zwłaszcza na zawodach nieco mniejszej rangi, wymieniamy się jakimiś doświadczeniami i uwagami. Inna sprawa, że każdy dziś ma Instagrama, więc wszyscy widzą, gdzie trenuje, gdzie przebywa, co robi, czy jest na zgrupowaniu gdzieś blisko domu, czy może gdzieś wyjechał z kadrą i trenuje w innych warunkach. W sumie wszystko o sobie wiemy. Nawet to, jak rywal jest odporny psychicznie, jak bardzo się stresuje przed startem, jak mocno musi się mobilizować. Potem zostaje już sama rywalizacja, ale ona rozgrywa się już na torze, podczas każdego biegu inaczej.

Kiedy pojawiła się w twojej głowie myśl, że możesz sięgnąć po ten medal?

Właściwie to już od samego początku treningów ustaliliśmy sobie z trenerem Igorem Krymskim, że w Pruszkowie walczymy o medal. Takie było nasze nastawienie i po to trenowaliśmy. Nie po to, żeby być znowu piątym, jak w zeszłym roku. To przekonanie, że medal jest w naszym zasięgu cały czas było z nami na tych mistrzostwach. Potem same eliminacje na 200 metrów pokazały, że będziemy w grze i będziemy się liczyć. W eliminacjach miałem trzeci czas, więc już było wiadomo, że jesteśmy gdzieś blisko. I z biegu na bieg udowadniałem sam sobie, że jestem wystarczająco mocny. Najpierw wygrany bieg z Hugo Barrette, potem z Denisem Dmitrievem, byłym mistrzem świata, z którym wcześniej nigdy nie udało mi się wygrać. To pokazało, że jednak jest szansa zawalczyć o medal, a może nawet o koszulkę.

Skończyło się na brązowym medalu, ale to jest dopiero mój drugi start indywidualny w mistrzostwach świata. Traktuję to jako początek drogi, od czegoś trzeba zacząć.

W finałowej rozgrywce miałeś w nogach jeden wyścig więcej od Glaetzera. Istniało takie ryzyko, że sił ci zabraknie?

Oczywiście. Z Lavreysenem – teraz już mistrzem świata – udało mi się wygrać pierwszy bieg, w drugim zabrakło niewiele, w trzecim trochę więcej i czułem, że tych sił zaczyna mi brakować. Zawsze jest lepiej jechać tylko dwa biegi, niż trzy, ale tak wyszło. Trzeba się było zregenerować i jakoś tak się udało, że wystarczyło tych sił na Glaetzera – do niedzieli przecież mistrza świata.

Jego relegacja po pierwszym biegu jakoś wzmocniła cię psychicznie? Ta sytuacja wlała w ciebie jakąś nową motywację? (Australijczyk nieznacznie wygrał pierwszy wyścig, ale za przekroczenie linii sprinterskiej i zajechanie drogi Rudykowi został relegowany, a zwycięstwo przypisano Polakowi – przyp. red.)

Powiedziałem wtedy do trenera, że skoro już szczęście się do mnie uśmiecha i przez błąd przeciwnika prowadzę, to trzeba to wykorzystać. Trzeba postawić wszystko na jedną szalę, skoro został już tylko jeden bieg i jedne 750 metrów. Albo po tym jednym biegu wyjdę z medalem, albo po dwóch bez medalu. Powiedziałem sobie, że muszę zrobić wszystko, żeby zdobyć ten medal i udało się.

Potrafisz sobie przypomnieć na jakiejkolwiek imprezie taki aplauz publiczności, jaki towarzyszył ci po wjechaniu na metę w Pruszkowie?

Nie, czegoś takiego jeszcze nigdy nie doświadczyłem. Nie czułem nigdy tego, że tylu ludzi na całym welodromie kibicuje tylko mnie. Jeździłem na wielu imprezach, ale jeszcze nigdy nie miałem takiego wrażenia, że 90 procent trybun pragnie tego, żeby zwyciężył Polak. Pomagała mi też świadomość, że na trybunach jest moja rodzina, moja dziewczyna, są znajomi, działacze z klubu, moi pierwsi trenerzy, nawet młodzicy z klubu w Jelczu-Laskowicach przyjechali, czy ludzie z klubu z Grudziądza. To było coś zupełnie innego, niż zwykle jest na zawodach.

Wojtek Pszczolarski opowiadał mi po wyścigu punktowym, że słyszał cały czas doping publiczności, a przejeżdżając obok jednej z trybun na torze musiał się mocno skupić na kole rywala przed nim, żeby się nie zastanawiać na tym, skąd kojarzy słyszany tam głos. Do ciebie w trakcie biegu docierają jakieś dźwięki?

Wojtek ma pewnie trochę więcej czasu, bo jedzie sto sześćdziesiąt okrążeń, a ja tylko trzy. U mnie to wszystko trwa dwie, może trzy minuty od momentu wyjazdu na tor. To jest trochę tak, że oczywiście słyszę to wszystko, co się wokół dzieje, ale nie bardzo to do mnie dociera. Jestem mocno skoncentrowany na czymś zupełnie innym.Wiem oczywiście przed startem, w którym mniej więcej miejscu na trybunach są moi rodzice i moja dziewczyna, ale to dopiero po przejechaniu kreski mogę się rozejrzeć i przynajmniej uśmiechnąć w ich stronę.

Usłyszałem ostatnio takie zdanie, że tor powinien „produkować” kolarzy, którzy się później skutecznie ścigają na szosie. Widzisz w tym siebie, jak jedziesz 180 kilometrów, żeby na ostatnich 200 metrach zmierzyć się z Vivianim lub Gavirią, czy to w ogóle nie jest miejsce dla sprinterów?

Niestety nie. Sprint na torze jest akurat taką konkurencją, w której nie ma za bardzo możliwości połączenia tych dwóch światów. Próbował tego na przykład Holender Theo Bos, ale wychodziło mu to średnio. Zostawił szosę i wrócił na tor.

To wynika z warunków fizycznych, które odróżniają sprinterów od szosowców?

Trochę tak. Sprint jest taką konkurencją, w której musimy w bardzo krótkim czasie osiągnąć prędkość nawet powyżej 80 kmh. To jest zupełnie inna specyfika jazdy, niż nawet w sprincie na szosie. To połączenie jest łatwiejsze wśród torowców, którzy jeżdżą średni dystans: w omnium, w madisonie –oni mają trochę łatwiej. Duże różnice są nawet na poziomie treningów: oni muszą jeździć długie, nawet sześciogodzinne dystanse, my mamy dużo treningów siłowych, na ciężkich ciężarach, z dużym obciążeniem, ale znacznie krócej. Nasz trening tempowy to jest tylko 250, 500, czasem 750 metrów, ale za to musimy utrzymać średnie tempo ponad 70 kmh. U nas szosa jest tylko dodatkiem do treningu, bardziej w ramach rozjazdu, a czasem samej zmiany środowiska i zwykłego odpoczynku od toru.

To gdzie widzisz siebie za 6-7 lat?

Musiałbym policzyć kiedy będą igrzyska. Na pewno to mam w głowie przede wszystkim: igrzyska w Tokio i następne. A co będzie później? Zobaczymy. Mamy po drodze mistrzostwa Europy, mistrzostwa świata i igrzyska olimpijskie. Każdy chciałby zdobyć tam medal i ja na pewno też o tym myślę. Na razie celem jest Tokio i zobaczymy, co będzie dalej.

Kolarstwo torowe jest takim sportem, który pozwala ci na jakąś życiową i finansową niezależność? Czujesz się bezpiecznie w tym obszarze?

Na pewno nie jest tak, że nie muszę się martwić. Stypendia za medale mistrzostw Europy lub świata są przyznawane tylko na rok. Dlatego właśnie celem stają się igrzyska, które dają coś więcej, choćby tak zwaną emeryturę olimpijską. Za medal olimpijski są też trochę większe pieniądze i to wszystko sprawia, że chce się do tego dążyć. Nie ma co ukrywać: trzeba za coś żyć, nie można się sportem wyłącznie bawić i czerpać z niego tylko satysfakcję. Jesteśmy dorośli, myślimy o założeniu rodziny, której też trzeba zapewnić jakieś warunki do życia, o tym wszystkim trzeba dziś myśleć. Na razie kolarstwo torowe nie jest jeszcze tą dyscypliną, na którą sponsorzy chętnie wykładają pieniądze, ale powoli to też się zmienia. Jakoś sobie radzimy, ale na luksus wakacji na Malediwach raczej sobie nie możemy pozwolić. Żyjemy na poziomie zwykłych ludzi.

To prawda, że satysfakcja z sukcesów jest olbrzymia, ale bez wielkiego zaangażowania i dużych środków, jakie przeznaczają na to wszystko i ministerstwo, i kluby, to wszystko nie byłoby możliwe do osiągnięcia. Sytuacja w Polskim Związku Kolarskim nam nie pomaga, ale na szczęście dzięki finansowaniu szkolenia bezpośrednio z ministerstwa, dzięki takim programom, jak „MTB – Szosa – Tor”, czy dzięki programowi Team 100 są na to ciągle jakieś pieniądze, które pozwalają nam trenować i przeżyć.

Pochodzisz z Jelcza, trenujesz w klubie w Grudziądzu, teraz mieszkasz w Warszawie – jak ci się udaje to wszystko godzić?

Wychowałem się w Jelczu-Laskowicach, gdzie stawiałem pierwsze kroki i rozpoczynałem przygodę z kolarstwem. Ale to był mały klub, który nie miał takiego budżetu, żeby utrzymać zawodnika z elity, chociażby na poziomie sprzętu. W którymś momencie dla mojego dobra powiedzieli: „chłopie, musisz iść gdzieś dalej”. ALKS Stal Grudziądz jest w pewnym sensie potęgą, jeśli chodzi o kolarstwo torowe. Jest tam Krzysztof Maksel, Rafał Sarnecki, Adrian Tekliński w średnim dystansie, jest mój młodszy brat, Bartosz Rudyk. To wszystko pokazuje, że ten klub w Grudziądzu skupia się właśnie na tej elicie, dając im możliwość szkolenia. Dlatego w klubie jestem tam, a mieszkam w Warszawie, bo tu jest Pruszków i tor kolarski. Trzeba było postawić sprawę jasno: sprinterzy są na torze 360 dni w roku, więc jazda z Grudziądza czy z Jelcza mijałaby się zupełnie z celem. Zresztą tutaj się też szkolimy jako kadra, choć klub oczywiście ma w tym całym procesie duży udział.

Udowodniłeś swoim występem, że choroba może być przeszkodą w uprawianiu sportu, ale nie jest dla ciebie barierą. Czy na co dzień cukrzyca mocno komplikuje ci przygotowania i starty? Musisz robić coś zupełnie inaczej, niż pozostali sprinterzy?

Największa różnica jest taka, że nie mogę po prostu zrobić treningu i odnowy biologicznej po treningu, nie mogę szybko uzupełnić węglowodanów, bo muszę najpierw zmierzyć sobie poziom cukru, wstrzykiwać sobie insulinę, gdy jest za wysoki, lub szybko zjeść coś słodkiego, gdy spada. To były lata przygotowań i nauczenia się tej choroby, żeby umieć rozpoznawać sygnały i przewidzieć jej zachowanie. Można powiedzieć, że przez te wszystkie lata trenowałem nie tylko kolarstwo, ale również moją chorobę. Dzięki temu udało mi się dojść tu, gdzie jestem. Może to jeszcze nie jest perfekcja, jeszcze jakieś niuanse są do naprawy, ale chyba osiągnąłem już odpowiednio wysoki poziom życia i trenowania z tą chorobą.

Jakie są teraz twoje najbliższe plany?

Najpierw krótkie wakacje. Trzeba trochę fizycznie i psychicznie odpocząć od tego wszystkiego. Potem Igrzyska Europejskie pod koniec czerwca, mistrzostwa Europy, sezon Pucharu Świata, mistrzostwa świata w Berlinie, a na koniec Tokio, które jest głównym celem. Ale po drodze do igrzysk są te wszystkie zawody, na których trzeba się będzie pokazywać, bo cały czas walczymy o kwalifikację olimpijską. Musimy usiąść z trenerem i nakreślić sobie szczegółowy plan na cały sezon. To jeszcze nie jest tak, że start mam zapewniony i nie muszę cały czas o nie walczyć. Na pewno medal mi pomógł i jestem w lepszej sytuacji przed igrzyskami, ale sezon trwa cały rok i cały rok trzeba się pokazywać i mieć ciągły kontakt z czołówką. Mam nadzieję, że będę ciągle widoczny.

Więcej o:
Copyright © Gazeta.pl sp. z o.o.