Urszula Łoś: Na zawodach rangi światowej jeszcze tak. W Mistrzostwach Polski już zdążyłam przywyknąć (śmiech), ale na dużych imprezach ciągle jeszcze bywam zaskoczona.
I chyba będzie tam jeszcze długo. To był mój pierwszy medal, zdobyty na zawodach Pucharu Świata, ale też pierwszy w historii polskiego kolarstwa kobiecego, w konkurencji sprinterskiej.
Motywuje, ale też trochę spina. Na zawodach Pucharu Świata w Nowej Zelandii, gdy stanęłam na starcie keirinu, czułam z tyłu głowy jakąś presję. Starałam się nie myśleć o tym, że jestem już taką zawodniczką, która może walczyć o najwyższe lokaty, ale jednak gdzieś to we mnie już siedziało.
Byłam czwarta, więc chyba wyszło całkiem nieźle.
Myślę, że to będzie wielki plus. Tor faktycznie znam jak własną kieszeń, będzie rodzina, będzie mnóstwo znajomych. Już na starcie będziemy wiedzieli, że ten doping jest dla nas, dla polskich zawodników, to będzie dla nas na pewno wielkim wsparciem.
Nie ma tak naprawdę dwóch takich samych torów. Są takie, gdzie są dłuższe proste i takie, gdzie są dłuższe lub krótsze wiraże. Każdy ma jakiś swój charakter, ale prawie każdy ma 250 metrów. No, przynajmniej większość z nich. Do każdego toru trzeba się jakoś dopasować. Na przykład podczas eliminacji do sprintu, gdy trzeba przejechać 200 metrów, na jednym torze start następuje na ćwiartce, czyli w połowie wirażu, a czasami trochę dalej. I już wtedy jedzie się inaczej. I niby też się jedzie rundę lotną, po której zaczynamy sprint, ale jak to 200 metrów jest inaczej rozłożone, to albo trzeba opóźnić, albo przyspieszyć najazd na linię startu. Ale na koniec i tak zawsze jest runda do końca w trupa (śmiech).
Tak. I w keirinie mam rozpracowane, co zrobić, gdzie i jaki atak przeprowadzić, ale wiadomo: każdy bieg też jest inny, inaczej się rozgrywa, inaczej zawodniczki jeżdżą. Wiele rzeczy wychodzi w trakcie wyścigu.
Jakoś nigdy wcześniej po prostu nie skupiałam się na keirinie. Na zawodach wyższej rangi zaczęłam go w ogóle jeździć właśnie podczas Pucharu Świata. Na początku odpadałam w repasażach, później nauczyłam się jakoś układać sobie ten wyścig. Niedawno zmieniły się przepisy i teraz jest tak, że derna zostawia nas na trzy rundy, więc zawodnicy trochę inaczej sobie tę walkę organizują. I tak jakoś w końcu zaskoczyło.
W dużej mierze tak. Jak powstawał tor kolarski, to jeszcze przed jego otwarciem powstał tu klub PTC Pruszków (Pruszkowskie Towarzystwo Cyklistów – przyp. red.), który przeniósł się z Żyrardowa. Chodziłam wtedy do gimnazjum, a prezes klubu przeprowadzał nabór we wszystkich szkołach w Pruszkowie i okolicach. Jakimś sposobem mnie wyłonił, pojechałam na pierwszy trening, dostałam rower, dostałam ciuchy i na początku się tym po prostu bawiłam. Czekaliśmy jeszcze na otwarcie toru, ale wszystko już kręciło się wokół niego. Jeszcze jakiś czas trenowaliśmy w Żyrardowie, ale jak oddano tor i pojechałam na nim pierwszy raz, to miałam wrażenie, że rower nie chce mi się zatrzymać. Jechał dosłownie sam, a ja wiedziałam, że to jest to!
Na początku była szosa, wiadomo. Jeździłam dużo szosy i trochę ścigałam się na torze, ale chodziło przede wszystkim o zabawę. Pierwsze zawody były na torze, jeszcze w Żyrardowie, chyba nazywało się to „Makroregion”. Wygrałam tam wszystkie konkurencje, choć to też traktowałam jako zabawę.
Chyba tak (śmiech). W ogóle kto wie, jakby się to wszystko potoczyło, bo do Szkoły Mistrzostwa Sportowego w Żyrardowie poszłam dosłownie w ostatniej chwili. Złożyłam papiery do najlepszego liceum w Pruszkowie, do klasy biologiczno-chemicznej. Już miałam kupione książki, przygotowane wszystko na rozpoczęcie roku. Ale na torze był trening, prowadzony przez trenera Ratajczyka, który mnie namawiał: „Łośka, idź do tej szkoły, zobacz jak ty startujesz, będziesz dobra, zobaczysz!”. Był tu też trener Daniel Meszka, obaj mnie wzięli na rozmowę i zaczęli mi opowiadać o tej szkole i przekonywać do zmiany decyzji. To było dzień przed rozpoczęciem roku szkolnego!
Przyjechałam do domu i mówię rodzicom, jaka jest sytuacja, że tak mnie namawiają i przekonują. W końcu mój tata zadzwonił do trenera Ratajczyka, długo ze sobą rozmawiali. W końcu 1 września, zamiast iść na rozpoczęcie roku szkolnego, przyjechałam na tor, chyba na mistrzostwa Polski elity, na których pierwszy raz wystartowałam, będąc jeszcze juniorką młodszą. W ten sposób, po namowie trenerów, ostatecznie poszłam do Szkoły Mistrzostwa Sportowego. I nie żałuję! (śmiech) Dzisiaj jestem w tym miejscu, w którym jestem, a gdyby nie tamta decyzja, to prawdopodobnie już dawno w ogóle bym nie jeździła.
Prędkość i jazda bez hamulców! (śmiech). Jak trenujemy tempówki, jeżdżąc za motocyklem, to czasami siła odśrodkowa jest tak duża, że aż wgniata w wiraż. Fajne uczucie. No i też to, że ja wolę się zmęczyć raz, a porządnie, niż jechać na przykład sto okrążeń.
A co do jazdy w kółko… Jak teraz lecieliśmy do Nowej Zelandii, to w samolocie siedzieli za nami jacyś młodzi ludzie, którzy mówili do siebie: „chyba jacyś sportowcy lecą, jakaś kadra”. Zaczęłam z nimi rozmawiać i mówię, że uprawiamy kolarstwo torowe, a oni robią wielkie oczy i pytają: „to znaczy jakie?”. No to ja im mówię, że jeździmy na rowerach w kółko. A oni otwierają oczy jeszcze bardziej: „ale po hali?!” (śmiech).
Oby tak było. Fajnie by też było, gdyby transmisje w telewizji były nie tylko z finałów, ale również z eliminacji, bo tam się naprawdę bardzo dużo dzieje. No, ale zobaczymy…
Tydzień temu wróciliśmy z zawodów Pucharu Świata (w Nowej Zelandii i Hong-Kongu – przyp. red.), miałam może ze trzy dni jakiegoś luzu, a teraz powoli się szykujemy do mistrzostw. Teraz będziemy pracować nad podkręceniem i utrzymaniem mocy, będzie sporo treningów szybkościowych, a na pewno kilka dni przed samą imprezą trzeba będzie dać organizmowi odpocząć i zregenerować się.
Czasem czytam informacje na ten temat i przyglądam się dyskusjom w serwisach społecznościowych, ale chyba bardziej dla rozrywki. Generalnie staram się o tym za wiele nie myśleć i nie zastanawiać się nad tym, co może nas spotkać. Zresztą w tym sezonie już tego tak mocno nie odczuwamy. Rok temu były takie sytuacje, że trenowaliśmy, ale zastanawialiśmy się, czy w ogóle jest sens, czy pozwolą nam dalej jeździć i czy za rok będziemy jeszcze mogli trenować? Było ciężko, ale daliśmy radę, przeszliśmy przez ten trudny okres i same wyniki nas trochę bronią.
Dobrze, że ciągle możemy trenować na tym torze. Średniodystansowcy jeszcze by sobie może jakoś poradzili, bo mogą pojechać na szosę do ciepłych krajów, ale sprinterzy bez toru są jak bez ręki. Wiadomo, też czasem wyjeżdżamy na treningi w inne miejsca, na przykład do Spały, choćby po to, żeby psychicznie odpocząć od toru, zmienić na chwilę otoczenie. Ale tor to jest jednak dla nas absolutna podstawa.
Są bardzo ważne, właśnie między innymi ze względu na punkty. Bycie w pierwszej ósemce na mistrzostwach otwiera nam pewną furtkę i przybliża do startu na igrzyskach, ale to jeszcze daleka droga. Oczywiście chcielibyśmy u siebie wypaść jak najlepiej, ale łatwo nie będzie. Wiele zawodniczek będzie przygotowanych typowo pod mistrzostwa. Nie wszystkie drużyny jeździły na zawody Pucharu Świata, część stawia sobie mistrzostwa jako główny cel i na pewno przyjadą tutaj dobrze przygotowani. Lekko nie będzie, ale damy z siebie wszystko i pokażemy polskiej publiczności na co nas stać.
W weekend na pewno, ale mam nadzieję, że w pozostałe dni również. Sprint drużynowy ma być już pierwszego dnia, w środę (27 lutego – przyp. red.). Potem są sprinty i zdaje się, że ostatniego dnia keirin. Jeszcze do końca nie wiem kiedy i w których konkurencjach będę startować, bo na 10 dni przed mistrzostwami będziemy mieli wewnętrzny sprawdzian i dopiero wtedy trener podejmie decyzję, kto i co ma jechać.
Przyda się, ale nie dziękuję!