W październiku 2017 roku Polskim Związkiem Kolarskim wstrząsnął wywiad wiceprezesa Piotra Kosmali, w którym ujawnił między innymi wątki skandalu obyczajowego z udziałem byłego trenera reprezentacji. Zmiana zarządu i osadzenie Andrzeja P. w areszcie śledczym nie przywróciły jednak zaufania do związku, który pozbawiony sponsorów i zaplecza finansowego nieuchronnie stacza się w niebyt. I który – o ironio! – właśnie organizuje najważniejsze sportowe wydarzenie, jakie w tym roku będzie miało miejsce w Polsce: Mistrzostwa Świata w kolarstwie torowym. O tym i innych paradoksach rozmawiałem w Pruszkowie z Januszem Pożakiem, sprawującym od roku funkcję prezesa PZKol.
Janusz Pożak: Tak. W pewnym sensie można powiedzieć, że nawet bardzo się udało, choć musimy jeszcze poczekać na efekt końcowy. To jest najważniejsze.
Do dopięcia wszystkich niezbędnych elementów brakuje jakichś 20-25 procent prac, głównie tych, które są do ogarnięcia w samej końcówce przygotowań. Chyba największy problem mamy w tej chwili z samą Areną i dodatkowym agregatem, który przez kilka lat nie był uruchamiany. Zapewne będziemy się musieli w tym zakresie posiłkować zewnętrznym wsparciem.
Na bazie tej wiedzy, jaką posiadam i tych wyników, jakie obserwujemy można wnioskować, że zawodnicy w większości już są na dobrym poziomie. Startowali ostatnio w zawodach Pucharu Świata, czy w innych imprezach, przewidzianych w ramach cyklu przygotowań do mistrzostw. Wypadli dobrze, przywieźli nawet kilka medali. Jest dobrze i wiele wskazuje na to, że możemy się podczas mistrzostw świata spodziewać nawet kilku pozycji medalowych. Szczególnie dużo satysfakcji mamy ostatnio z wyników sprinterów, ale liczymy też na naszą drużynę i na to, że uda się końcu pokonać barierę czterech minut w wyścigu na dochodzenie.
Trzeba jasno powiedzieć, że mimo trudności, jakie ma Polski Związek Kolarski, ministerstwo zadbało o to i szybko znalazło skuteczne rozwiązanie, za które zresztą dziękuję. Zresztą do podziękowań dołączam też Polski Komitet Olimpijski i Wielkopolski Związek Kolarski, które podjęły się rozdysponowania i realizacji programów przygotowań zawodników. Te programy zostały wykonane w 100 procentach i zawodnicy we wszystkich zaplanowanych przygotowaniach i startach uczestniczyli, więc w tym zakresie żadnych zagrożeń nie było i nie ma.
Wszystko wskazuje na to, że 4 marca będzie kolejny zarząd, prawdopodobnie ostatni w tym składzie, bo na 23 marca planujemy walny zjazd sprawozdawczo-wyborczy. Będzie wybór nowych członków zarządu i nowego prezesa, a niewykluczone, że w ogóle nowego zarządu, jeśli wszyscy jeszcze obecni członkowie zrezygnują.
Wiemy, w jakiej pozycji znajduje się dziś Polski Związek Kolarski: nie mamy sponsora głównego, nie mamy sponsorów pomocniczych, ratujemy się jakimiś drobnymi inicjatywami. W obszarze sportowym jest wiadomym już od ubiegłego roku, że zawodnicy mają zapewnione finansowanie i przygotowania za pośrednictwem PKOl i WZKol. Mamy świadomość, że to nie odpowiada na wszystkie potrzeby, ale to niestety również jest konsekwencja braku sponsorów. Te programy też są już opracowane, jak co roku odbyło się już spotkanie z trenerami, projekty zostały zatwierdzone, podpisujemy już praktycznie ostatnie umowy. Zawodnicy więc szkoleniowo mają zapewniony bieżący rok do przygotowań, a przypomnę, że przed nami rok 2020 i Igrzyska Olimpijskie w Tokio, ale też ważny rok z tego względu, że jeśli ten związek by się utrzymał, to obchodziłby w przyszłym roku 100-lecie swojego istnienia.A utrzymać się nie będzie łatwo, bo sytuacja jest naprawdę bardzo trudna i jesteśmy na krawędzi, ale życzyłbym tego i sobie, i sportowcom, i działaczom. Życzyłbym nam wszystkim, żeby związek jednak znalazł sponsora, znalazł finansowanie i aby znowu wrócił na normalne tory i do normalnego funkcjonowania.
Co do wartości sportowej zawodników: szosa już od paru lat jest na wysokim poziomie i mamy tam znakomitych zawodników.Ale na torze mamy potencjalnych medalistów, którzy mogą zdobywać medale na igrzyskach olimpijskich, mistrzostwach Europy i świata, czego potwierdzeniem był rok 2018, gdzie zdobyliśmy bodaj 28 medali. Tu wielki ukłon, gratulacje i podziękowania dla wszystkich zawodników, trenerów, działaczy i wszystkich, którzy przyczynili się do tych sukcesów, zwłaszcza dla ministerstwa za ciągłe finansowanie naszej dyscypliny.
Patrząc z dzisiejszej perspektywy wydaje się, że największe szanse na wyjście z tego kryzysu miał prezes Dariusz Banaszek. Miał największe środki finansowe, najlepszych sponsorów, bo oprócz CCC dołączył też Orlen. Wówczas była szansa, żeby szybko podjąć rozmowy z Mostostalem i powoli zacząć spłacać zobowiązanie. To dawało jakieś szanse, zwłaszcza przy wielkiej cierpliwości prezesa Mostostalu. Nie wiem dlaczego też prezes Skarul nie podjął takiego działania, zamiast sądzić się Mostostalem, co trwało wiele lat i pogłębiało kryzys. Był wtedy również jeszcze BGŻ jako sponsor, więc szanse były i nawet niewielkimi kwotami, rzędu 100 tysięcy złotych na kwartał, ale powoli zacząć spłacać. Do tego nie doszło. Ale to wiemy dzisiaj.
Znam pana Rybaka, rozmawiałem z nim długo, ale jego cierpliwość najwyraźniej się skończyła. Podjęliśmy negocjacje, wypracowaliśmy jakąś umowę, ale niestety jej nie dotrzymaliśmy, ponieważ nie mogliśmy znaleźć tego finansowania. Słynna afera z wątkami obyczajowymi pogrążyła środowisko kolarskie tak mocno, że żaden ze sponsorów nie zdecydował się ostatecznie na współpracę. Stąd zupełny brak finansowania związku.
Zostając prezesem 6 lutego ubiegłego roku zastałem tutaj niesamowite długi, bałagan i nawarstwiające się problemy. Jak to się mówi: dużo trupów z szafy wypadało. Po paru tygodniach byłem wręcz załamany, choć miałem tutaj też część członków zarządu, którzy mnie wspierali, z czasem zyskałem też wsparcie w ministerstwie, gdzie zaczęliśmy się spotykać. Nie wiedziałem wtedy, że biorę sobie na barki aż tak duży problem. Kiedy chciałem zrezygnować wszyscy zwierali szyki, zapewniali, że pomogą, że zrobią co się da, że się zacznie wychodzenie na prostą. Zresztą złożyłem nawet rezygnację, już byłem przy samochodzie, skąd mnie zawrócono.
Ale też sporo rzeczy się udało. Zrobiliśmy na przykład Grand Prix Polski, za które z jednej strony muszę znowu przeprosić tych, z którymi jeszcze nie uregulowaliśmy zobowiązań, bo tych pieniędzy wciąż nie zdobyliśmy, ale z drugiej strony, przy niezwykle skromnym budżecie udało nam się zrobić bardzo udaną imprezę. Już mamy kolejne zgłoszenia najsilniejszych ekip, czyli Niemców, Francuzów, Anglików, które wracają do nas z deklaracjami, że chcieliby tutaj jeszcze raz przyjechać, bo było tak wspaniale. Tutaj szczególnie przy tej okazji dziękuję, zwłaszcza Bartkowi Łuczakowi, Markowi Wysockiemu i wszystkim pracownikom, którzy stanęli tutaj na wysokości zadania i udało nam się to wszystko zrobić. Do tego jeszcze sporo innych imprez, które zrealizowaliśmy, nie mając – podkreślam – żadnych środków finansowych. Członkowie zarządu dojeżdżali tutaj społecznie, ja jeździłem tutaj ponad 60 razy, swoim samochodem zrobiłem na samych dojazdach ponad 23 tysiące kilometrów.
Mógłbym powiedzieć, że to wszystko na marne, ale osobiście traktuję to jako duże wyzwanie, którego co prawda nie udało się zrealizować, ale które też dało okazję do poznania wielu wspaniałych ludzi, co jest moim dodatkowym dobrym doświadczeniem. Wielu rzeczy też się przy tej okazji nauczyłem. Zresztą nie ma co ukrywać: poznałem też bliżej samo kolarstwo, bo chociaż przy kolarstwie jestem, organizuję lokalne wyścigi, ale tak blisko zawodowego kolarstwa, zawodników i trenerów wcześniej nie byłem. Szkoda, że w takiej sytuacji i okolicznościach, ale mimo wszystko nie żałuję.
Powiem tak… proszę sobie wyobrazić sytuację, w której przychodzę tutaj, a po byłej księgowej zastaję bałagan taki, że nikt, absolutnie nikt nie chciał się podjąć jego porządkowania. W końcu zdecydowaliśmy się na firmę zewnętrzną.
Tak. Biuro z Katowic, które wybraliśmy w maju, po bardzo długich negocjacjach i analizach tego, co trzeba zrobić. Nie ma co ukrywać i dziś mogę to powiedzieć, że decyzja była również podyktowana tym, że to biuro było prawie dwa razy tańsze, niż niektóre biura z Warszawy. Biuro wzięło wszystkie papiery i zaczęło je oglądać. To wszystko się miało zakończyć mniej więcej do końca czerwca. Po dwóch tygodniach powiedzieli, że gdyby mieli świadomość jaki w tych dokumentach jest bałagan, to w życiu by tego nie wzięli za żadne pieniądze. Wtedy zaczęły się problemy: tego nie ma, tamtego brakuje, wszystko źle zrobione. Biuro próbowało uporządkować księgi, w których brakowało dokumentów. Robili pit-y, zastrzegając, że nie są pewni, że mają poprawne dane.
Do tego wszystkiego nie było w związku sekretarza generalnego. W końcu pojawił się ktoś, komu zaufałem, ale okazało się, że to też nie był dobry wybór. Miał być na miejscu, ale go nie było, co też wpłynęło między innymi na komunikację z ministerstwem. To mój poważny, naprawdę duży błąd, do którego się przyznaję, bo zaufałem człowiekowi, który deklarował, że tu będzie, że będzie mieszkał w Warszawie, bo sekretarz generalny jest tą osobą, która powinna być zawsze w związku. Oczywiście, że można firmą kierować z daleka, pod warunkiem, że w firmie wszystko gra. Ale gdy nic nie gra, gdy trzeba wszystko układać, trzeba rozmawiać z ludźmi, bo ludzie też byli tu zupełnie pogubieni, to praca zdalna zupełnie się nie sprawdza. Z tego wynikł mój konflikt z sekretarzem generalnym.
W rezultacie księgowość, która nie była w stanie ogarnąć braków w dokumentacji, zrezygnowała. Sekretarz generalny zrezygnował. Pieniędzy na zatrudnienie kogokolwiek nie było. Prawnika na dobrą sprawę też nie było, choć wystawiał faktury. Weźmy tę dziwną sprawę z wpisaniem całego zarządu do KRS: w sumie prosta sprawa, którą prawnik zaczął przygotowywać, a później przejął to sekretarz generalny. Najpierw brakowało jakiegoś oświadczenia o zameldowaniu, o które się zresztą kilkukrotnie upominałem. Później się okazało, że do KRS nie dostarczono oryginałów rezygnacji poprzednich członków zarządu, bo oryginały ktoś wysłał do ministerstwa, zamiast do KRS. Niewyobrażalne, ale dlatego ciągnęło się to w nieskończoność.
Albo takie proste rzeczy, jak ZUS. Poprosiłem pracowników, którzy zaczęli być wynagradzani przez PKOl o wzięcie w związku urlopów bezpłatnych, żeby nie figurowali na dwóch listach płac i żeby nie odprowadzać podwójnych składek. Tyle, że już nie miał kto tego zgłosić. Sami dopytywaliśmy o to w ZUS-ie, żeby się dowiedzieć, czy i ile zalegamy ze składkami, bo po prostu tego nie wiedzieliśmy.
Pyta pan o to sprawozdanie po kontroli z ministerstwa. Mamy taką sytuację: związek własnych pieniędzy nie ma, a trzeba kupić dla zawodników bilety do Glasgow, bo inaczej nie mogliby polecieć na zawody. Ostatniego dnia wpływają pieniądze z jednego ministerialnego programu, ale nie z tego, który pozwalałby nam na opłacenie tych biletów. Te mają wpłynąć dopiero za jakiś czas. Więc szybka decyzja, że kupujemy, ale później je przeksięgujemy, gdy wpłyną środki z drugiego programu. Pech chciał, że w międzyczasie wychodzi ta sprawa z ZUS-em i okazuje się, że jednak zalegamy z jakimiś składkami, więc ministerstwo wstrzymało ten drugi program.
ak, dokładnie tak. Potem jakaś jedna przeoczona w tym chaosie sprawa i nagle się okazuje, że choć udało nam się uzgodnić ugody z częścią wierzycieli i odsunąć widmo zajęć komorniczych, to jednak znajduje się kolejny komornik i zajmuje konta. I tak w nieskończoność: problem na problemie.
Moim zdaniem jedyne wyjście w chwili obecnej jest takie, że musiałby się pojawić sponsor w postaci dużej spółki skarbu państwa. Prywatny sponsor na taką skalę raczej się w takiej dyscyplinie jak kolarstwo nie pojawi, chyba że będzie tam już ktoś duży, to może wtedy. I rozwiązanie byłyby takie, zresztą już wstępnie dogadane, żeby spłacić należność główną wobec Mostostalu i połowę odsetek. Drugą połowę Mostostal był skłonny umorzyć. Gdybyśmy mieli do dyspozycji 10 milionów, spłacilibyśmy i Mostostal, i wszystkie inne długi, po czym moglibyśmy zacząć od nowa normalnie funkcjonować.Przy obecnych sukcesach kolarzy na pewno można by było to zrobić.
Do tego jednak musiałby być tu na miejscu sekretarz generalny i księgowość. Ale nikt nie chce tu przyjść pracować. Nie ma nikogo chętnego, żeby pomóc w przygotowaniu dokumentów dla biegłego rewidenta.
Tak. I zgadzam się z tym. Zresztą wiedziałem to już w czerwcu, kiedy pierwszy raz chciałem rezygnować. Już wtedy wiedziałem, że bez środków finansowych ja tutaj sobie nie poradzę. Prowadząc na co dzień firmę ja wiem na przykład kiedy mi jakieś należności spłyną, kiedy i jak się dogadam z wierzycielami, które płatności będą na czas, a które opóźnione. I tak dalej. Wiem, co mogę zaplanować. Tutaj niczego nie można było zaplanować.
Było kilku potencjalnie zainteresowanych, ale nie ma co ukrywać: gdyby na związek nie padał cień zarzutów o molestowanie, być może by się zdecydowali, ale w tej sytuacji niestety na razie nie.
Wiem, że dostanę może za to wszystko straszne baty, ale ja nie wiem już, jak ten związek można dalej prowadzić. Nie mam już innych pomysłów.
Tak, ale w kolarstwie chyba nie ma tak zaangażowanych ludzi. Zresztą, z całym szacunkiem do Wisły, a jakby się im nie trafił taki Błaszczykowski?
No właśnie, i to takich bardzo fajnych. Ja zresztą na samym początku tutaj, kiedy jeszcze wszyscy mi gratulowali i deklarowali pomoc, miałem taki pomysł, żeby zrobić coś w rodzaju członkostwa honorowego, ze składką np. 50 złotych lub więcej, ile kto może dać. Zleciłem nawet przygotowanie takiego projektu, ale jak odszedł sekretarz generalny, to nie było już później komu się za to zabrać.
Później spróbowaliśmy to zrobić w spółce Arena Pruszków, w co się mocno zaangażowali jej pracownicy, ale tu z kolei powstała taka trochę niezręczna sytuacja, że jak to: zbierać od ludzi pieniądze na spłatę długów.
To co bardziej mnie martwi to fakt, że kiedyś środowisko kolarskie było stawiane jako pewnego rodzaju wzór. A teraz? Gdzie ludzie w związku widzą jakieś kariery, pieniądze? To jest jakieś zupełne nieporozumienie. Walka o prezesurę, jaka się tu jakiś czas wcześniej rozgrywała, wydaje się zupełnie niezrozumiała.
Rozważaliśmy to, ale postanowiliśmy trzymać naszych kolarzy jak najdalej od tego bałaganu.
Musiałaby to być osoba w Polsce bardzo znana, szanowana i wpływowa. Tego, co jest obecnie w Polskim Związku Kolarskim, nie da się chyba wyprowadzić bez wielkiego kredytu zaufania. Albo powinien przyjść tutaj po prostu znakomity menedżer. Żaden działacz tutaj nic nie zrobi, co mówię z pełną odpowiedzialnością, nie chcąc nikogo straszyć.
Zgadza się. Dlatego w obecnej chwili menedżer to raczej sekretarz generalny. Jeśli ta funkcja zostałaby przywrócona, bo na razie nie ma na to zupełnie środków, to to powinien być człowiek, który odpowiadałby za realizację zadań. Prezesem mogłaby być osoba, która się cieszy zaufaniem w środowisku, jest rzeczywiście uczciwa, zna jakiś język, pojedzie do UCI – to może być rola prezesa, który powinien reprezentować związek. Ale zarządzaniem – zresztą zgodnie ze statutem – powinien się zajmować sekretarz generalny. Gdyby był i gdyby był godny zaufania, być może udałoby nam się osiągnąć coś więcej.
Związek jako taki oczywiście jest potrzebny, ale tak funkcjonujący, jak teraz, to oczywiście nie, bo rodzi same problemy. Może ten pomysł z przejęciem toru przez Centralny Ośrodek Sportu pomógłby trochę opanować sytuację, ale to z kolei wymaga bardzo dokładnego przemyślenia całego przedsięwzięcia przez wszystkie trzy strony: COS, ministerstwo i PZKol. Samo przejęcie toru, pomijając już nawet kwestie kwoty, za jaką miałoby się to odbyć, może nie rozwiązać problemu, tylko stworzyć nowe. To wymaga wielkiej ostrożności.
Mogą pomóc przede wszystkim sportowo, zarazić dyscypliną nowe rzesze kibiców. Nie spodziewamy się nie wiadomo jakiego gradu medali, ale przewidujemy, że szans medalowych mamy co najmniej kilka, a to zawsze pomaga budować zainteresowanie. Sukces sportowy, a w ślad za nim wizerunkowy, mogą się przełożyć na zainteresowanie sponsorów i jeszcze większe wsparcie ministerialne, bo to chyba tam leży klucz do rozwiązania problemów związku.
Według mnie powinni tu być i takie zaproszenia wyślę. Byli wybrani demokratycznie i sprawowali mandat, otrzymany od środowiska. Sami zadecydują, czy przyjechać i wejść na tor z podniesioną głową, czy nie.