Tour de France, rocznik 2018, smak wytrawny

Uczta dobiega końca. Czekamy jeszcze tylko na deser w postaci sprintu na Polach Elizejskich i dekoracji zwycięzców, ale Tour de France roku 2018 odkrył już przed nami wszystkie tajemnice. Koneserom ten wyścig mógł się podobać. Ci, którzy oczekiwali więcej słodyczy, zwłaszcza w postaci zwycięstw polskich kolarzy, mogą czuć się rozczarowani. Był to jednak mimo wszystko jeden z najciekawszych wyścigów ostatnich lat. I takim go wielu kibiców z pewnością zapamięta.

Droga w słońcu

Wiele słów krytyki przez ostatnie lata słyszeli organizatorzy Tour de France na temat trasy wyścigu: że zachowawcza, nudna, monotonna, a nawet, że zbyt łatwa. I chociaż Tour de France nadal pozostawał spośród trzytygodniowych wyścigów tym największym, to coraz głośniej mówiło się o tym, że jest to w większym stopniu zasługa znakomitego marketingu, niż atrakcyjności samej Wielkiej Pętli, której pod tym względem palmę pierwszeństwa konsekwentnie odbierało Giro. W końcu postanowiono coś z tym zrobić i na trasie Tour de France zobaczyliśmy kilka ciekawych rozwiązań, z których niektóre dość mocno wpłynęły na atrakcyjność wyścigu i obraz rywalizacji.

Nie wszystko poszło do końca zgodnie z oczekiwaniami. Tam, gdzie na dwóch długich, płaskich etapach karty miał rozdawać wiatr znad Kanału La Manche, było tak spokojnie, że peleton postanowił zafundować sobie dodatkowy odpoczynek przed brukową przeprawą do Roubaix. Dziwaczna formuła "grid start", wymyślona na potrzeby trudnego, ale krótkiego - zaledwie 65-kilometrowego 17. etapu, nie wprowadziła do rywalizacji nic nowego, za to wśród zawodników, ekip i kibiców wzbudziła powszechną wesołość. Ale już wspomniany wcześniej etap do Roubaix, kończący pierwszy tydzień zmagań, wśród wielu uczestników wyścigu budził prawdziwą grozę. I chociaż odcinki bruku na Tour de France nie pojawiły się po raz pierwszy, to mimo wszystko ich długość (blisko 22 kilometry), w perspektywie kolejnych dwóch tygodni, spędzonych głównie w górach, rodziła uzasadnione obawy o dyspozycję kolarzy, wszak skutki upadku na bruku bywają dużo bardziej dotkliwe, niż tradycyjny kolarski "szlif" na asfalcie (o czym zresztą na własnej skórze przekonał się choćby Rafał Majka). Na szczęście dopisała pogoda i udało się uniknąć męki w błocie, choć to i tak nie uchroniło wielu kolarzy przed bliższą znajomością z polnymi kamieniami, z których ułożone są drogi północnej Francji. Zresztą pogoda też w dużej mierze zdawała się sprzyjać organizatorom i zawodnikom: przez trzy tygodnie na trasę wyścigu spadło ledwie kilka kropli deszczu. Wytrawny smak Tour de France dojrzewał w tym roku w pełnym słońcu.

Liderzy

Miał ten wyścig kilku liderów i kilka związanych z nimi symboli. Ile trzeba mieć szczęścia, żeby na koniec pierwszego dnia swojego debiutu w największej kolarskiej imprezie świata założyć żółtą koszulkę lidera, wie najlepiej Fernando Gaviria (Quick-Step), który doświadczył tego po znakomitym finiszu na pierwszym etapie. Cieszył się nią wprawdzie zaledwie jeden dzień, a całego wyścigu nie udało mu się ukończyć (wycofał się na 12 etapie, który okazał się pogromem sprinterów), ale radości debiutanta, stającego na podium Tour de France nie odbierze mu już nikt.

Peter Sagan (BORA-hansgrohe), który już po drugim etapie zdjął z pleców Gavirii żółty trykot, miał na ten wyścig jasno określony cel: wygrać klasyfikację punktową. Realizował go z godną podziwu konsekwencją, nie tylko walcząc na metach etapów i lotnych premiach, ale też mozolnie przedzierając przez największe góry, byle tylko dowieźć do Paryża zieloną koszulkę, do której przy każdej sposobności - nawet jadąc w bandażach po bolesnym upadku - dokładał kolejne punkty, choć w tej rywalizacji już od dawna nikt nie mógł mu w żaden sposób zagrozić. 19. etap był dla niego prawdziwą męką, ale z wydatną pomocą Maćka Bodnara udało mu się te 200 kilometrów i blisko 5000 metrów przewyższenia pokonać, mieszcząc się w limicie czasu. Zadanie trzeba przecież wykonać.

Greg Van Avermaet (BCM) koszulkę lidera przejął po etapie jazdy drużynowej na czas. Dobrze wiedział, że nie będzie jej w stanie utrzymać, gdy tylko zaczną się góry - jest specjalistą od wyścigów klasycznych - nieco cięższym, masywniej zbudowanym od typowych "górali". Ale góry się w końcu zaczęły, a Van Avermaet nie wyglądał na człowieka, który z rolą lidera godzi się łatwo pożegnać. Tam, gdzie wyścig zaczął bezlitośnie weryfikować plany pretendentów do obecności w czołówce klasyfikacji generalnej, Belg przyjechał na czwartej pozycji - dużo wcześniej, niż wielu z nich. Poległ dopiero na piekielnie trudnym 11. etapie do La Rosiere.

W górach szalał też inny specjalista od wyścigów klasycznych - Julian Alaphilippe (Quick-Step). Koszulkę w czerwone grochy przejął po 10. etapie - wygranym, co poniekąd było zaskakujące również dla niego, bo chyba sam się nie spodziewał, że na pierwsze wysokie szczyty uda mu się wjechać tak lekko. Potem wypracował sobie sprytną taktykę i do końca wyścigu konsekwentnie ją realizował: atakował pierwsze szczyty na trasie każdego etapu i jechał tak daleko, jak tylko mógł. Potem odpuszczał, dając wyraźny znak, że na dany dzień to już koniec i spokojnie dojeżdżał do końca etapu, oszczędzając siły na kolejny dzień. Ta metoda - dokładnie odwrotna od tej, którą zwykle stosują kolarze walczący o klasyfikację górską, atakujący ostatnie szczyty, zwłaszcza te podwójnie punktowane - okazała się w przypadku Alaphilippe stuprocentowo skuteczna: wygrał klasyfikację górską z przewagą 79 punktów. Warren Barguil (Fortuneo), który przed startem wyścigu zapowiadał obronę zdobytej przed rokiem koszulki najlepszego górala, żeby pokonać Alaphilippe musiałby samotnie zdobyć osiem górskich premii 1. kategorii. To doskonale obrazuje skalę wyczynu Juliana Alaphilippe.

No i wreszcie Geraint Thomas (Team Sky) - zwycięzca całego wyścigu. Rozegrał ten Tour de France imponująco i niezwykle mądrze. Od początku sprzyjało mu trochę szczęścia: udało mu się uniknąć strat, jakie dotknęły wielu rywali (oraz nominalnego lidera Sky - Christophera Froome'a) w nerwowej końcówce pierwszego etapu, co po ukończonej na drugim miejscu drużynowej jeździe na czas wywindowało go na trzecie miejsce w klasyfikacji generalnej. Zyskał tym samym realną i psychologiczną przewagę nad Froome'm. Mądrość jego jazdy polegała między innymi na tym, że mimo przewagi w klasyfikacji, ale mając świadomość bycia w hierarchii zespołu numerem 2, nigdy nie atakował jako pierwszy. Doskonale było to widoczne na pasjonujących etapach 11. i 12.: Thomas odpowiadał na ataki rywali, ale ani razu nie skontrował, dopóki nie uczynił tego Froome. Gdy jego szarża nie przyniosła żadnego efektu, Thomas zyskiwał mandat do próby ataku na własną rękę. Tym sposobem w kapitalnym stylu wygrał 11. etap z metą na La Rosiere. I już dzień później w podobny sposób, już jadąc w żółtej koszulce lidera, powtórzył ten wyczyn na Alpe d'Huez.

Nie można też o Thomasie powiedzieć tego, co często zarzucano stylowi, w jakim po zwycięstwa w wielkich tourach sięgał Christopher Froome: Thomas w żadnym wypadku nie był liderem "wiezionym w futerale". Gdzie tylko było to możliwe, miał do pomocy Kwiatkowskiego i Bernala, ale gdy ich praca się kończyła, albo gdy kłopoty - jak pod Col du Portet, czy Col d'Aubisque - miał Froome, Thomas musiał radzić sobie sam. I radził sobie znakomicie, wytrwale broniąc swojej przewagi, a gdzie tylko było to możliwe - dokładając do niej z pozoru mało istotne, ale mimo wszystko cenne bonusowe sekundy.

Zwycięstwo Thomasa w pewnym sensie może otwierać nowy rozdział w historii Team Sky i powolny proces odchodzenia grupy od dogmatu jazdy za wszelką cenę na rzecz nominalnego lidera drużyny. Pierwsze symptomy tej zmiany oglądaliśmy już podczas Volta ao Algarve i Tirreno-Adriatico, gdy beneficjentem chwilowej niedyspozycji lub technicznych problemów lidera został Michał Kwiatkowski. Wielu kibiców i obserwatorów wyścigów do końca Tour de France obawiało się swoistych "team orders" - zaleceń kierownictwa, osłabiających pozycję Thomasa na rzecz kolejnej wygranej Froome'a. Nic takiego nie nastąpiło, nie było powtórki z 2012 roku. Żaden z nich nie podjął bezpośredniej walki z kolegą z drużyny, a Thomas do końca nie oddał Froomiemu ani jednego metra drogi, o którą wytrwale walczył.

Swoją drogą: ciekawe, czy ta zmiana oraz przykłady kapitalnych osiągnięć w Tourze specjalistów od wyścigów klasycznych otworzą w niedalekiej przyszłości drogę do sukcesów w największych wyścigach Michałowi Kwiatkowskiemu? Polski kolarz, któremu wielu kibiców zarzuca, że rola luksusowego pomocnika to zdecydowanie za mało, jak na ambicje i możliwości byłego mistrza świata, na razie ze swojej roli wydaje się być zadowolony i spala się w niej do końca, niezłomnie realizując powierzone mu zadania. Wszelkie dyskusje na ten temat ucina stwierdzeniem, że czas pokaże, jaka rola mu ostatecznie przypadnie. I wprawdzie jak jedna jaskółka wiosny nie czyni, tak jeden wygrany Tour de France nie przesądza ostatecznie o końcu epoki Christophera Froome'a w Team Sky, to jednak mimo wszystko zmiana sposobu myślenia o roli poszczególnych zawodników w grupie staje się coraz bardziej widoczna. Nawet jeśli Thomas przejmie schedę po Froome, to z pewnością nie na długo - jest od niego tylko o rok młodszy. Egana Bernala, typowanego przez wielu na następcę Froome'a i Thomasa, dzieli od nich z kolei niemal całe pokolenie. Jeździ znakomicie, ale zdarzają mu się też tak banalne błędy, jak wjechanie w wóz techniczny, a to w ekipie znanej z dążenia do perfekcji jest trudne do zaakceptowania w przypadku lidera (choć z drugiej strony Thomas również nie jest wzorcem perfekcji). W tym świetle Michał Kwiatkowski zdaje się być ostoją solidności i regularności. Czy doczeka się kiedyś roli lidera na wielki wyścig? Zobaczymy. Kwiato wydaje się być cierpliwy, może kibice też powinni?

Niezłomni pechowcy

W nich obfituje niemal każda edycja Tour de France, będącym swoistym kołem fortuny, na którym nawet najlepsi zawodnicy mogą od czasu do czasu zobaczyć napis "bankrut". Jedni kończą w ten sposób udział w wyścigu, jak Leon Luis Sanchez (Astana), wyeliminowany przez kraksę już na drugim etapie; Ritchie Porte (BMC), który złamał obojczyk jeszcze przed pierwszym brukowanym odcinkiem drogi do Roubaix; czy Vincenzo Nibali, którego obalił na ziemię nieostrożny kibic na ostatnich kilometrach wspinaczki pod Alpe d'Huez. Wszyscy musieli przełknąć gorzką pigułkę porażki - w przypadku Porte drugiej z rzędu, na tym samym, przeklętym 9. etapie. Ale kolarstwo na tym wyścigu się nie kończy. Wyścig jeszcze nie dojechał do Paryża, a już mogliśmy oglądać w mediach społecznościowych Sancheza, wsiadającego na rower kilkanaście dni po operacji łokcia.

Byli i tacy, którzy mimo przeciwności losu jechali dalej. Lawson Craddock (EF Education First) nieszczęśliwie upadł w strefie bufetu już na pierwszym etapie, rozbijając łuk brwiowy i łamiąc sobie grzebień lewej łopatki. Wsiadł na rower i pojechał dalej. Przed drugim etapem zapowiedział, że mimo bólu będzie kontynuował jazdę w wyścigu, a za każdy ukończony etap będzie wpłacał 100 dolarów na zainicjowaną przez siebie akcję wsparcia odbudowy zniszczonego toru kolarskiego w Houston. Ostatnią "ratę" zapłaci w Paryżu, dodając w sumie 2.000 dolarów do zbiórki, której saldo zbliża się dziś już prawie do 160.000 USD.

I w końcu byli tacy, którzy po prostu mimo wszystko do końca walczyli o najwyższe cele. Jak Tom Dumoulin (Sunweb), którego defekt roweru zmusił do zatrzymania się ledwie kilka kilometrów przed metą na Mur de Bretagne. Próbując dogonić czołówkę "zarobił" dodatkowe 20 sekund, za niezgodną z regułami jazdę zbyt blisko samochodu. Kto wie, jak wyglądałaby rywalizacja do końca wyścigu, gdyby nie ta - przypadkowa skądinąd - strata "Latającego Holendra"? Daniel Martin (UAE Team Emirates) - atakował gdzie tylko było to możliwe, by odrobić półtoraminutową stratę, powstałą po niezbyt udanej drużynowej jeździe na czas. Wygrał w znakomitym stylu na Mur de Bretagne, a dwa dni później leżał w kraksie 20 kilometrów przed metą i poniósł kolejne straty. Gdy tylko zaczęły się góry zrywał się znowu, testując wytrzymałość najtwardszych górali na Col de la Colombiere. Kilka dni później znowu dopadł go pech i defekt tuż przed podjazdem w Mende, ale Martin walczył do końca wyścigu o każdą sekundę i każdy metr trasy. Nagroda dla najbardziej walecznego kolarza całego wyścigu, którą odbierze na mecie w Paryżu - zupełnie zasłużona.

Niefart towarzyszył też innym: Nairo Quintanie (Movistar), który musiał wymienić rower, widząc już w oddali tabliczkę, oznaczającą granicę strefy ochronnej przed metą pierwszego etapu. Romainowi Bardetowi (AG2R), którego defekty trapiły zadziwiająco częściej, niż innych kolarzy, czy w końcu Rafałowi Majce (BORA-hansgrohe), który najpierw niegroźnie upadł, zaplątując się w przewrócony rower jednego z kolarzy, a później - już z własnej winy - przewrócił się ponownie, źle wchodząc w zakręt i po którym - jakby już mało było kontaktu z francuskim brukiem - przejechał jeszcze nie mogący ominąć Polaka i próbujący go przeskoczyć Oliver Naesen (AG2R). Każdy z nich podnosił się i jechał dalej, bo między innymi na tym polega ten (i każdy inny) sport.

Tour de France Tour de France PETER DEJONG/AP

Uśmiech przez łzy

Nie jest do końca jasne - i chyba do dziś nie jest tego pewien sam polski zawodnik - czy upadki Rafała Majki na trasie 9. etapu bardziej osłabiły go fizycznie, czy bardziej odebrały mu sporą część pewności siebie? Faktem jest, że do końca pierwszego tygodnia i do mety 9. etapu w Roubaix jazda Rafała Majki cieszyła i jego, i kibiców, a znakomita pozycja w klasyfikacji generalnej, w której wyprzedzał zdecydowaną większość konkurentów, którym się nie udało uniknąć drobnych błędów i wynikających z nich mniejszych lub większych strat, obiecywały wiele po dalszej części wyścigu. Ale gdy tylko zaczęły się góry, na które razem z Majką czekali jego kibice, coś w tej maszynie zaczęło funkcjonować gorzej.

Pierwsze symptomy - jeszcze niezbyt groźne - pojawiły się już na 10. etapie. Znakomitą większość trasy Majka przejechał w czołówce, choć dość niepokojące było to, jak szybko został bez wsparcia kolegów z drużyny. Na ostatnich 400 metrach podjazdu pod Col de la Colombiere - ostatniego z czterech najwyższych szczytów na trasie etapu - mocny atak zainicjował Daniel Martin. Między czołówką a grupką zawodników, w której jechał Polak, powstała niewielka, ale systematycznie powiększająca się luka. Niepozorne kilkanaście sekund różnicy, która na zjeździe, na którym nieszczególnie układała się współpraca, urosła do blisko pół minuty. Niby niewiele i nic nie wskazywało na to, żeby był to efekt jakiejś szczególnej niedyspozycji Rafała, ale mimo wszystko wystarczyło, by na twarzy kolarza pojawiły się zawód i powątpiewanie we własne siły. Zaczęło się poszukiwanie przyczyn tej chwilowej słabości.

Ale już na kolejnym etapie, krótkiej, ale bardzo trudnej przeprawie z Albertville do La Rosierre, posypało się wszystko. Najpierw zryw Valverde, na który Polak nie był w stanie odpowiedzieć i został za główną grupą. Udało się ją jeszcze dogonić na zjeździe, ale kolejny podjazd i kolejne ataki odpowiedzi się już nie doczekały. Majka nie był w stanie nawiązać walki z najlepszymi i z każdym kilometrem jego strata się powiększała. Na metę dotarł dopiero kwadrans za Thomasem, gdy ten zakładał już żółtą koszulkę lidera. Najgorsza w tej sytuacji nie była sama strata, ale fakt, że sam Majka nie był w stanie zdiagnozować, co było jej rzeczywistą przyczyną. Bolący bark, niewyspanie, nierównomiernie pracujące nogi - przypuszczeń było wiele, nie było jednej odpowiedzi. Tym bardziej, że już następnego dnia, gdy presja wyniku zniknęła, bo stało się jasne, że klasyfikacja generalna jest nie do uratowania, w jeździe Majki pojawiła się nowa iskra: na etapie do Alpe d'Huez uciekał przez większość trasy, na Col de la Madeleine, Montvernier i Col de la Croix de Fer wjeżdżał lekko, jak gdyby niedyspozycje trapiące go jeszcze dzień wcześniej zniknęły jak ręką odjął. Gdy peleton likwidował ucieczkę Polaka u podnóża Alpe d'Huez, na jego twarzy gościł uśmiech - Majka znów czerpał radość z jazdy.

Atakował później jeszcze kilkukrotnie: pod szczytem Pic de Nore na 15. etapie do Carcassonne, na osławionym już krótkim etapie do Saint-Lary-Soulan, gdzie na 6 kilometrów przed szczytem musiał uznać wyższość Nairo Quintany, czy wreszcie na 19. etapie do Laruns, gdzie walczył do samego końca, wjeżdżając jako pierwszy na szczyt Col d'Aubisque po piekielnie trudnej przeprawie przez Col d'Aspin, Tourmalet i Borderes, przegrywając ten etap na zjazdach. Ale tam mogliśmy oglądać takiego Rafała Majkę, jakiego najbardziej lubimy: walecznego, jadącego rozważnie, pilnującego rywali i atakującego w decydujących momentach. Do pełni szczęścia zabrakło etapowego zwycięstwa, ale trzeba sobie jasno powiedzieć: w tym wyścigu jechało też wielu lepszych od Rafała kolarzy.

Wygląda więc na to, że potwierdzają się przypuszczenia, jakie od czasu do czasu pojawiają się w wypowiedziach kolarskich ekspertów: Rafał Majka jest znakomitym kolarzem i pod względem umiejętności nie brakuje mu wiele, by sięgać po najwyższe cele w kolarskim peletonie. Problemem w jego przypadku okazuje się ciężar oczekiwań, formułowanych przez zespół, kibiców i samego kolarza, któremu przecież nie sposób odmówić determinacji i staranności w przygotowaniach, jakie poczynił przed startem wyścigu.

Zresztą ten problem nie dotyczy wyłącznie kolarza, bo z oczekiwaniami najwyraźniej nie radzi sobie również spore grono kibiców, traktujących stawiane sobie przez zawodników i ich zespoły cele, jako element rzekomej umowy, której nie dotrzymanie rodzi efekt w postaci ogromnej skali hejtu, wylewanego na sportowca w mediach społecznościowych. Wielu z nich niestety zapomina, że porażka wpisana jest w naturę sportu i statystycznie przytrafia się częściej, niż zwycięstwo, które jest wypadkową nie tylko doskonałego przygotowania sportowca, ale też wielu sprzyjających okoliczności. Jeśli spojrzeć na Tour de France z nieco dalszej perspektywy, to wygrana Thomasa jest skutkiem wielu z nich: kraksy na pierwszym etapie, której udało mu się uniknąć, defektu Dumoulina pod Mur de Bretagne, pecha, trapiącego Martina i wielu, wielu innych. Oraz - oczywiście - znakomitego przygotowania, którego mu w żaden sposób nie można odmówić. Warto o tym wszystkim pamiętać, zanim wyrzuci się z siebie wiązankę niewybrednych komentarzy pod adresem sportowca, który nie jest maszyną do wygrywania wyłącznie ku uciesze kibiców, ale człowiekiem z krwi i kości, mającym prawo do chwili kryzysu, który może się przytrafić również podczas najważniejszej imprezy w sezonie.

Michał Kwiatkowski (Fot. facebook.com/TeamSky) Michał Kwiatkowski (Fot. facebook.com/TeamSky) Michał Kwiatkowski (Fot. facebook.com/TeamSky)

Światło w tunelu

Jeszcze nie tak dawno sam udział polskich kolarzy w największym kolarskim cyrku świata był przez kibiców traktowany jako wydarzenie wyjątkowe. Na powtórkę sukcesu Zenona Jaskuły czekaliśmy cierpliwie ponad dwie dekady. Dziś, gdy Tour de France kończy aż pięciu polskich zawodników, w tym dwóch, których na ekranach telewizorów mogliśmy oglądać dłużej, niż wielu innych znakomitych kolarzy, czujemy niedosyt. Wiadomo: apetyt rośnie w miarę jedzenia. Kwiatkowski, Majka, Marczyński i Bodnar przyzwyczaili nas w jakiś sposób do sukcesów, również w tych najważniejszych imprezach. Ale każdy wyścig jest inny, każdego dnia do pokonania jest inna trasa, każdego poranka zawodnicy budzą się w innej dyspozycji. Nie zawsze jest święto. Cieszmy się tym, co mamy i wypatrujmy nadziei na więcej.

Tegoroczny Tour de France przyniósł nam jeszcze jedną ciekawą informację: w następnym sezonie wśród zespołów z worldtourową licencją zobaczymy drużynę z polskim sponsorem: marka CCC obejmie bowiem patronat nad zespołem, jeżdżącym dziś pod nazwą BMC. Już dziś wiadomo, że skład tej ekipy będzie budowany wokół Grega Van Avermaeta, a za stronę sportową całego przedsięwzięcia odpowiadać będzie Jim Ochowicz - menedżer z kilkudziesięcioletnim doświadczeniem, spod którego ręki wyszło wielu znakomitych kolarzy. Wiadomo też, że w zespole - jeżdżącym wprawdzie z amerykańską licencją - nie zabraknie miejsca dla Polaków. Nasz apetyt na sukcesy prawdopodobnie będzie więc rósł. Trzeba jednak pamiętać, że te nie przychodzą od razu - warto tu być cierpliwym, żeby doczekać kolejnych etapowych zwycięstw i wysokich pozycji w klasyfikacjach wielkich tourów.

Dziś można powiedzieć, że oczekiwania były nieco większe: zarówno kibiców, jak i samych zawodników, którzy przecież nie pojechali wyłącznie po to, by trasę wyścigu przejechać. Nawet jeśli zabrakło sukcesów, okazji do ataków, albo po prostu szczęścia, warto pamiętać, że cała piątka nieprzypadkowo znalazła się w gronie 145 kolarzy, którzy ukończyli 105. edycję największego wyścigu na świecie.

Michałowi Kwiatkowskiemu, Rafałowi Majce, Maciejowi Bodnarowi, Tomaszowi Marczyńskiemu i Pawłowi Poljańskiemu - dziękujemy. I trzymamy kciuki za kolejne występy i kolejne - oby większe - sukcesy w następnych wyścigach.

Więcej o:
Copyright © Agora SA