Persona non grata, czyli jak jeszcze bardziej skomplikować trudny przypadek Christophera Froome'a

Sezon kolarski rozkręcił się już na dobre i niemal każdego dnia w kilku miejscach na świecie toczy się zacięta rywalizacja, a w jej tle coraz bardziej nerwowa dyskusja o kolarskich pryncypiach. Czym bliżej do startu najważniejszych wyścigów w sezonie, tym częściej pada pytanie o status sprawy Christophera Froome'a. Odpowiedzi niczego nie wyjaśniają i nikogo nie zadowalają, pojawiają się za to pomysły, które mogą tę zagmatwaną sprawę jeszcze bardziej skomplikować.
Chris Froome Chris Froome FRANCISCO SECO/AP

Od ujawnienia pozytywnych wyników kontroli antydopingowej z 14. etapu ubiegłorocznego wyścigu dookoła Hiszpanii, podczas której w próbce moczu Christophera Froome'a wykryto dwukrotnie przekroczone dopuszczalne stężenie salbutamolu, minęło już ponad 100 dni. 100 dni od jej ujawnienia, ponad pół roku od samego zdarzenia, a tymczasem zwycięzca Vuelty i czterokrotny triumfator Tour de France regularnie startuje i planuje występy w kolejnych wyścigach. Nic więc dziwnego, że budzi to wątpliwości coraz większej grupy kolarskich kibiców, na co dzień nie darzących Brytyjczyka przesadną sympatią, a teraz dodatkowo zniecierpliwionych przedłużającym się wyjaśnianiem jego przypadku. Sytuacji nie poprawiają też wypowiedzi szefa UCI, który w ubiegłym tygodniu w krótkiej rozmowie z La Gazetta dello Sport z rozbrajającą szczerością wyraził przekonanie, że nie ma szans na to, by sprawa Froome'a została wyjaśniona przed startem Giro d'Italia (ten nastąpi 4 maja w Jerozolimie), a pytany o to kiedy w takim razie możemy się spodziewać jakichkolwiek decyzji odpowiedział tylko: "mam nadzieję, że tak szybko, jak to możliwe".

Niejako w odpowiedzi na te słowa pojawiły się spekulacje, że Amaury Sport Organisation (ASO) - organizator m.in. Tour de France i Vuelta a Espana - rozważa możliwość odmowy Froome'owi prawa startu w Wielkiej Pętli, jeśli jego sprawa pozostanie nierozwiązana. Organizacja powołuje się przy tym na przepisy samego UCI, które dają taką możliwość organizatorom wyścigów w sytuacji, gdyby start zawodnika lub grupy godził w wizerunek dyscypliny, lub reputację organizatora wyścigu. ASO zresztą korzystało już w historii z podobnych rozwiązań, m.in. zmuszając zespół Astany do wycofania się po 15. etapie Touru w 2007 roku (w konsekwencji ujawnienia informacji o podejrzanych wynikach w próbce krwi Aleksandra Winokurowa), czy drużyny Saunier Duval-Scott rok później.

O ile jednak z takiego obrotu sprawy ucieszą się zapewne prawnicy, gotowi do zaciętej walki o rozumienie zakresu definicji reputacji i wizerunku, o tyle dla samego kolarstwa ewentualne wykluczenie Froome'a z wyścigu wcale nie musi oznaczać zwrotu w dobrą stronę. Dopóki bowiem sprawa tej nieszczęsnej próbki nie zostanie rozstrzygnięta jednoznacznie, ASO będzie narażone na zarzuty ręcznego sterowania wynikami wyścigu. Dlaczego? Tu warto wrócić do pytań o to, co różni historyczne sytuacje z tą dzisiejszą i dlaczego Froome w ogóle może wciąż startować?

Kiedy w wyniku kontroli antydopingowej w próbce znajdą się choćby śladowe ilości substancji, która znajduje się na liście środków zakazanych przez WADA, sprawa jest jednoznaczna i zawodnik jest niezwłocznie zawieszany w startach. Powód jest prosty: zakazana substancja nie ma prawa znaleźć się w organizmie sportowca. Z takim przypadkiem mieliśmy do czynienia choćby w słynnej sprawie Alberto Contadora, u którego wykryto śladowe ilości clenbuterolu. I choć zawodnik twierdził, że środek ten znalazł się tam w wyniku spożycia skażonego mięsa i hiszpańska federacja dała temu wiarę, Trybunał Arbitrażowy ds. Sportu nie był dla kolarza łaskawy i podtrzymał apelację UCI i WADA, dyskwalifikując go na dwa lata i anulując uzyskane w tym czasie wyniki (choć sama decyzja opierała się na argumentacji, że Contador nie był w stanie udowodnić, że po clenbuterol nie sięgał).

Przypadek Froome'a jest jednak inny, bo salbutamol w jego organizmie miał prawo się znaleźć, nie ma tu więc podstawy do niezwłocznego zawieszenia zawodnika. Lek widnieje na liście substancji dopuszczonych przez WADA do użytku, a sam kolarz, rzekomo zmagający się z astmą, miał stosowne zezwolenie na jego używanie - w ściśle określonych granicach - w celach terapeutycznych (tzw. wyłączenie w ramach TUE). Problemem jest wykryte w próbce moczu stężenie, dwukrotnie wyższe od dopuszczalnego. Ale i to nie jest sprawa jednoznaczna, bo mogło być ono wynikiem zarówno przekroczenia dopuszczalnej dawki leku (jak się powszechnie podejrzewa), jak i problemów natury metabolicznej, jak twierdzi sam zainteresowany i jego zespół. Zgodnie z tezą, na której opiera się linia obrony Froomiego, przyjmował on dopuszczalną przepisami dawkę leku, ale jego nerki "magazynowały" resztki substancji, uwalniając je jednorazowo właśnie owego feralnego dnia, gdy zostały pobrane kolejne próbki (sam Froome twierdził, że jako lider wyścigu był wówczas kontrolowany codziennie).

Właśnie ta niejednoznaczność sytuacji powoduje, że trudno liczyć na jej szybkie wyjaśnienie. Z punktu widzenia procedury wymaga ono de facto odtworzenia warunków, w których funkcjonował organizm Froome'a podczas Vuelty i dokładną analizę sposobu, w jaki metabolizm zawodnika radził sobie z przyjmowanym lekiem. Już samo to założenie czyni sprawę niemal nierozwiązywalną.

Britain's Chris Froome Britain's Chris Froome CHRISTOPHE ENA/AP

Sytuacji nie poprawia też wciąż gęstniejąca atmosfera wokół Team Sky, któremu zarzuca się - ostatnio również w formie raportu specjalnej komisji brytyjskiego parlamentu - nadużywanie w przeszłości zezwoleń TUE w celu poprawiania wyników zawodników, a nie tylko ich leczenia. I choć na żadne z podejrzeń komisja nie znalazła przekonujących dowodów, to mimo wszystko Team Sky nie może liczyć na przesadną sympatię ze strony kibiców. Problem wizerunkowy zespołu, budowanego na fundamencie z deklaracji czystego kolarstwa, odbija się bezpośrednio na stosunku do sprawy Froome'a kibiców, domagających się coraz głośniej zawieszenia zawodnika.

Pomysł kierownictwa ASO wychodzi naprzeciw tym oczekiwaniom, ale jednocześnie otwiera nową dyskusję na temat granic ingerencji organizatorów imprez w składy ekip, biorących w nich udział. Na razie trudno go traktować inaczej, niż jako kolejną próbę wywarcia nacisku na UCI - być może dlatego nie został oficjalnie ogłoszony, a informację, sprawiającą wrażenie kontrolowanego "przecieku", opublikował jako pierwszy serwis informacyjny w Australii. I pozostaje mieć nadzieję, że nie zostanie wdrożony w życie, bo trudno sobie w dłuższej perspektywie wyobrazić konsekwencje swobodnego wyrzucania sportowców z zawodów, jedynie na podstawie podejrzeń o możliwą szkodę na wizerunku imprezy.

Oby zdawał sobie z tego sprawę również szef UCI, David Lappartient. To w rękach kierowanej przez niego organizacji leży dziś rozwiązanie tego problemu. Nie po raz pierwszy organizatorzy wyścigów próbują postawić UCI pod ścianą, robili to choćby ponad dekadę temu, skutecznie doprowadzając do ściślejszej współpracy kolarskiej unii z WADA i zdecydowanego zaostrzenia kursu wobec wszechobecnego wówczas w kolarstwie dopingu.

I to jest chyba jedyny pozytyw, jaki wyłania się z tej pogmatwanej sytuacji z Christopherem Froome'm: porównując sytuację dzisiejszą, gdzie dyskusja dotyczy ewentualnego nadużycia dozwolonego przepisami środka, z tym, z czym mieliśmy do czynienia ledwie dekadę temu, wyraźniej niż kiedykolwiek widać, jak wielki krok do przodu zrobiło kolarstwo, by zmyć z siebie dopingowy brud sprzed lat.

Choć z drugiej strony nie zmienia to niestety sytuacji, że do startu Giro d'Italia pozostało już zaledwie 40 dni, a problem Frooma jest nierozwiązany od pół roku. A słowa Lappartienta nie pozostawiają raczej złudzeń: niewiele więcej się dowiemy. Pozostaje zatem trwać w zdziwieniu, że gdy do drzwi już puka potencjalnie najpoważniejszy od dekady wizerunkowy kryzys, kolarskie władze zajmują się testowaniem rentgenowskiej przyczepki do prześwietlania rowerów. Możliwe więc, że się nigdy nie dowiemy, czy Froome uczciwie wygrał Vueltę. Ale przynajmniej rowery będą czyste.

Więcej o:
Copyright © Gazeta.pl sp. z o.o.