Tour de France 2014. Czasówka tylko dla orłów

- Czasówka boli, nikt ci nie pomoże, jedziesz sam i powtarzasz sobie "musisz, musisz, musisz". Wytrwasz, jeśli jesteś naprawdę mocny - mówi Zenon Jaskuła, trzeci kolarz Tour de France 1993. Liczymy, że na podium sobotniej "czasówki", która będzie przedostatnim etapem tegorocznej "Wielkiej Pętli", wjedzie Michał Kwiatkowski. Przed rokiem w "czasówkach" na TdF był piąty i siódmy. Relacja na żywo w Sport.pl w sobotę o godz. 14.15
Greg LeMond (z lewej) Greg LeMond (z lewej) Greg LeMond (z lewej) / Fot. VINCENT KESSLER

Na czym to wszystko polega?

Jazda indywidualna na czas jest elementem kolarstwa od 1895 roku. Wtedy rozegrano ją po raz pierwszy w Londynie. Dziś "czasówki" znacznie różnią się od etapów ze startu wspólnego. Wielkim wyścigom dodają kolorytu, często decydują o końcowych wynikach.

Rewolucyjny LeMond

Najważniejszą zmianę w klasyfikacji TdF "czasówka" przyniosła w 1989 roku. Tamtą edycję kończył odcinek z Wersalu do Paryża o długości 24,5 km. Na Polach Elizejskich nagrodę za zwycięstwo w klasyfikacji generalnej miał odebrać Francuz Laurent Fignon, który przed ostatnim etapem wyprzedzał Amerykanina Grega LeMonda o 50 sekund. Ale LeMond przechytrzył rywala. Na kierownicy swojego roweru zainstalował podpórkę, która pozwoliła mu przyjąć niższą pozycję, a to zmniejszyło opór powietrza w trakcie jazdy.

Lemondka, jak do dzisiaj nazywana jest taka podpórka, będąca standardową częścią wyposażenia roweru do jazdy na czas, dała Amerykaninowi zwycięstwo na etapie i w "generalce". Średnia z jaką LeMond przejechał etap - 54,545 km/h - jest do dziś najlepszym w historii wynikiem w "czasówce" mającej ponad 20 km długości. Cała chwała dla LeMonda a dla Fignona gorycz historycznej porażki. Zwycięzca TdF z roku 1983 i 1984 trzecie zwycięstwo przegrał o osiem sekund - to do dziś najmniejsza w historii różnica między dwoma najlepszymi zawodnikami jednej edycji.

Kosmos w peletonie

Lemondka to dziś podstawa, podobnie jak pełne (zabudowane, bez szprych) koło z tyłu i przednie z trzema, bądź pięcioma szprychami albo poprzeczkami. Na etapach ze startu wspólnego ze względów bezpieczeństwa oba koła muszą mieć co najmniej po 16 szprych. Na "czasówkach", upadając, trudno zrobić krzywdę komuś poza sobą, więc im szprych mniej, tym lepiej, bo wokół nich wytwarzają się turbulencje, które na kilkudziesięciokilometrowej trasie spowalniają zawodnika o kilka sekund.

To samo dotyczy strojów i kasków. Na głowach zawodnicy mają kaski z wydłużonym tyłem, który opada na plecy. Im mocniej do nich przylega, tym lepiej. Kolarz w trakcie jazdy nie powinien zbyt mocno poruszać głową, żeby nie "łapać" wiatru. Ten ma się po zawodniku prześlizgiwać, dlatego jeźdźcy, których będziemy dziś podziwiać ubiorą się w odzież z ukrytymi szwami, a najpewniej w kostiumy jednoczęściowe, bezszwowe, uszyte z ultranowoczesnych materiałów. Możliwe, że któryś z zawodników pojedzie z hamulcami schowanymi w ramie roweru. Podobno nawet na ich ukryciu można zyskać odrobinę czasu.

UCI zatrzymała Supermana

Ciekawe, jak wyglądałaby dziś jazda indywidualna na czas, gdyby UCI (Międzynarodowa Unia Kolarska) nie torpedowała pomysłów pewnego Szkota. Wkrótce po sukcesie LeMonda technologicznymi nowinkami pomagającymi bić rekordy prędkości w "czasówkach" zaczął błyszczeć Graeme Obree. Mistrz świata w kolarstwie torowym wymyślił pozycję skuloną/schowaną możliwą do przyjęcia na rowerze m.in. dzięki takiemu umieszczeniu kierownicy, by opierały się na niej barki. Szkot na niej leżał, a siodełko miał ustawione pod takim kątem, by zwiększyć siłę nacisku nóg na pedały. W roku 1993 i 1994 bił rekord świata w jeździe godzinnej, w końcu odebrał mu go wielki Miguel Indurain (pięciokrotny zwycięzca TdF, specjalista m.in. od "czasówek").

A kiedy UCI sprecyzowała, jak musi wyglądać rower do jazdy na czas, okazało się, że ten Szkota nie spełnia wymogów. Wtedy Obree wymyślił styl Supermana, w którym zawodnik wykładał się na rowerze, mocno wyciągając do przodu ręce. Ten pomysł dał mu tytuł mistrza świata torowców w wyścigu na dochodzenie w 1995 roku. Ale gdy Obree zaczął produkować kierownice umożliwiające jazdę w stylu Supermana UCI znów weszła mu w drogę. Dziś przepisy określają nie tylko, jaką wagę muszą mieć rowery, ale też jaka musi być odległość między kołami i jak daleko może być wysunięta kierownica.

Przesiadki? Raczej nie

Tym razem raczej nie zobaczymy, jak zawodnicy w trakcie jazdy zmieniają rowery. Przed rokiem, na drugiej "czasówce" większość kolarzy odcinek z górą pokonywała na rowerze do jazdy w górach, a później przesiadała się na sprzęt do jazdy na czas. Wtedy zawodnicy ruszali z położonego 789 m n.p.m. Embrun i jadąc 32 km do zlokalizowanego na wysokości 861 m n.p.m. Chorges przejeżdżali przez wzniesienia o wysokości nawet ponad 1200 m. W sobotę wystartują w Bergerac na wysokości 41 m n.p.m. i jadąc 54 km do Perigueux na wysokość 110 m n.p.m. "wdrapią się" na najwyżej 212 m. W porównaniu z górami sprzed roku teraz będą mieli na trasie najwyżej łagodne pagórki.

Żadnej współpracy

Nie zobaczymy też tego, co w peletonie obserwujemy na co dzień. Przepisy mówią, że podczas indywidualnej jazdy na czas zabronione jest korzystanie z pomocy innych zawodników. Dlatego jeśli kolarz dogoni tego, który wystartował przed nim, obaj muszą się trzymać na odległość co najmniej 25 metrów. Każdy ma pracować tylko dla siebie, bo etap jest prawdziwą próbą mocy. - Trzeba być mocnym zwłaszcza psychicznie. Jak przychodzi kryzys, nie wolno pęknąć. Tony Rominger przez lata powtarzał mi, że nigdy nie wygram z nim "czasówki". W 1993 roku, miesiąc przed TdF, na jego Tour de Suisse na krótkim odcinku dołożyłem mu 25 sekund. Tak byłem nabuzowany, że 50 zawodników nie zmieściło się w limicie czasu i organizatorzy musieli ten limit przesunąć - mówi Jaskuła.

Piasecki: wygra Martin, niestety

Rominger czasówki jeździł bardzo dobrze, ale na pewno nie aż tak jak Tony Martin. Niemiec, który w tegorocznym TdF niespodziewanie wygrał jeden z górskich etapów, jest trzykrotnym mistrzem świata i aktualnym wicemistrzem olimpijskim w jeździe indywidualnej na czas. Przed rokiem w "Wielkiej Pętli" pierwszą "czasówkę" wygrał, a w drugiej był 27. Ale to ta przez niego wygrana miała profil trasy bardziej przypominający profil sobotniego etapu.

Kwiatkowski, który przez większą część TdF 2014 starał się jechać na wysokie miejsce w "generalce", chcąc poprawić 11. pozycję w końcowej klasyfikacji sprzed roku, w ostatnich dniach wyraźnie oszczędzał siły na "czasówkę". - Wierzę, że Michał będzie bardzo wysoko, czuję, że może załapać się do "trójki", ale wygrać raczej nie da rady. Pierwszy będzie Martin, niestety - ocenia jedyny polski lider (z 1987 roku) w historii TdF, Lech Piasecki.

Rafał Majka Rafał Majka PETER DEJONG/AP

Bodnar lepszy niż Majka?

Poza Kwiatkowskim "czasówkę" pojedzie jeszcze czterech Polaków - Michał Gołaś, Maciej Bodnar, Bartosz Huzarski i Rafał Majka.

Majka, nasz bohater, który jest już pewny zwycięstwa w klasyfikacji górskiej (po dwóch zwycięstwach, drugim i trzecim miejscu na górskich etapach), świetnie pojechał "czasówkę" w maju, w Giro d'Italia. Zajął czwarte miejsce, ale trasa była bardziej wymagająca (długość: 41,9 km, start na wysokości 262 m n.p.m. - meta na wysokości 294 m n.p.m., a najwyższy punkt na trasie - 650 m n.p.m, prowadziła do niego 12-kilometrowa wspinaczka) od tej, jaką przygotowano na sobotę. Na trudnej trasie nie poradziłby sobie Maciej Bodnar, który w płaskich "czasówkach" czuje się bardzo dobrze. W tej górskiej był przed rokiem 123., w pierwszej - 18.

Więcej o:
Copyright © Gazeta.pl sp. z o.o.